cytaty z książek autora "Mateusz Marczewski"
Wybić szybę samochodu łokciem, wsiąść za kierownicę i popodłączać kabelki stacyjki. Pędzić, żeby w końcu porzucić samochód gdzieś w buszu. Włamać się do sklepu albo napaść białą kobietę w parku. Realizować proste zadania, mówić o nich jako o wolności. Prawdziwa walka jest niemożliwa. Idea rewolucji czy zbiorowego sprzeciwu byłaby nawet trudna do wytłumaczenia. Siłowa zmiana stanu rzeczy jest dla Aborygenów zbyt abstrakcyjna, aby ją pojąć. Nie leży w ich mentalności.
Smutne dzieje Aborygenów, którzy zetknęli się z zachodnią cywilizacją, były częścią jego życia. Widział, jak biali w prosty i tani sposób rozwiązują problemy z czarnymi: białym proszkiem podobnym do mąki. Strychniną. Tamtego dnia jego wujowie po powrocie z pastwisk jedli obiad w cieniu drzewa. Jeden wyczuł podstęp. Pobiegli w stronę jeziorka i klęcząc w wodzie, garściami połykali muł - najlepsze, jakie znali, antidotum na zatrucie. Wymiotowali, skręcali się w konwulsjach. Część przeżyła.
Aborygeni zauważyli, że biali nie chcą słuchać o prawie danym przez Wanarra. Wanarr dla nich nie istniał. Yolnu zrozumieli, że Wanarr przegrał spór dwóch Wielkich Stwórców. Ta myśl raz zrodzona zatruła umysły Yolnu. Świat białego człowieka okazał się silniejszy niż ich świat, droga białego człowieka - pewniejsza niż droga Yolnu. Starszyzna klanowa nie mogła uwierzyć w nagłą słabość boga. Gdzie się podział dawny Wanarr? Co z jego prawem? W obliczu nowego świata rządzącego się swoimi zasadami Wanarr przestał być Wielkim Stwórcą, a okazał się kimś słabym, nieprzydatnym, w końcu - nieprawdziwym. (...) To był mocny cios. Silniejszy niż broń białych, silniejszy niż choroby, które przynieśli. Yolnu zrozumieli, że ich bóg umarł, a tym samym świat, który stworzył, skończył się. I ta myśl pozbawiła ich siły do walki.
Wszyscy obserwatorzy widzą tę kulturę w etapie schyłkowym, pogrążoną w letargu, a Aborygen potrafi powiedzieć „zobaczymy, co będzie dalej”, jakby to, co ma dopiero nastąpić, miało być lepsze od tego, co jest, a czas, który jest teraz, miał być czasem przejścia. Niezwykła jest ta ich siła patrzenia ponad albo w głąb. Dla nich wszystko płynie. Chociaż tak dalece oderwali się od swojej dawnej tożsamości i niezmiennego stylu życia łowców-zbieraczy, są świadomi tej zmiany kulturowe i, co więcej, uważają ją za etap w swoich dziejach, czas mroczny, po którym przyjdzie odrodzenie. (…) Oni osiągnęli stan, w którym wyzbyli się potrzeb. Nie poszukiwali nowych rozwiązań, nie próbowali udoskonalać. Człowiek, który nie chce zmieniać swojej sytuacji, faktycznie pozbawiony jest potrzeb.
Obie kultury [Białych i Aborygenów] są jak olej i woda wlane do szklanki. Wymieszane stanowią niemal jednorodny płyn. Kiedy jednak ruch ustaje, rozdzielają się znów na dwie, wciąż współistniejące, ale już oddzielne substancje.
Gdzie pojawią się Aborygeni, tam wyznaczają miejscu nowy styl. Bardziej podporządkowany potrzebom aniżeli wyglądowi. Są funkcjonalni do bólu. Funkcjonalność oznacza, że przedmioty są rozrzucone bezmyślnie, intuicyjnie, nie tak, by wyglądały, ale tak, by służyły lub już nie przeszkadzały.
Bezbrzeżne obszary suchego buszu i rozpalone słońce nie były zjawiskami, którymi można zawładnąć, dlatego w ich znaczeniu słowa „posiadać” nie mieścił się atrybut władzy. Posiadać znaczyło dla nich rozumieć, rozumieć znaczyło przeżyć. Jeśli pozna się sposób na przetrwanie, oznacza to, że żywioł został oswojony. Jak pies. Ten stał się dla nich bronią do zabijania i okryciem w zimne noce, kiedy temperatura spada do zera stopni. W jaskini, pod drzewem, za załomem skały, tam gdzie lodowaty wiatr nie docierał, leżeli na ziemi otoczeni nocą, wtuleni w szorstką sierść zwierząt.
Gdyby istniało mityczne muzeum świata, w którym na aksamicie leżałyby artefakty tożsamości, gablota Białorusinów byłaby pusta. Symbole zastąpiłaby kartka z informacją o zmianie ekspozycji albo notka informująca, że eksponaty tymczasowo przeniesiono do magazynu.
Zaobserwowane i znamienne: oni tylko rejestrują powstały problem i egzystują z nim. Jest problem, więc trzeba z nim żyć. Żadnej próby naprawy świata, żadnego sprzeciwu. Biegły operator skalpela jakimś cudem usunął z tego zbiorowego ciała niewielki narząd, komórkę, kulkę metalową, która kazała golemowi działać. Ten operator usunął im nerw sprzeciwu.
Wszystko, co chce się powiedzieć o tych ludziach, zamyka się w ich kroku. Ani to spacer, ani włóczęgostwo. Oni po prostu nie znają pośpiechu. Gdziekolwiek by ich spotkać, zawsze poruszają się wolniej aniżeli otaczający ich świat. Mają w ruchu namysł, który można wziąć za beztroskę. Jeden krok wcale nie implikuje następnego. Po kroku może nastąpić kolejny. Ale nie musi. Patrzą przed siebie i milczą.
Siedzą, palą papierosa, popijają. Patrzą przed siebie w jakiś punkt. Toną w czasie, któremu pozwalają przepływać, pozwalają każdej godzinie na bezkarne przemijanie. Godziny, zachęcone tym przyzwalającym stosunkiem. mijają jedna po drugiej, a oni siedzą nadal, pogrążeni w jakimś wyczekiwaniu. (...) Ich bezczynność sama w sobie jest spełnieniem, milczeniem w obliczu działającego jak w zegarku świata.
Gdy rozmawiają, siedzą obok siebie wcale nie twarzą w twarz, tylko ramię w ramię, i patrzą gdzieś w dal, jakby horyzont miał być trzecim uczestnikiem ich dyskusji. Prawie cały czas trwa milczenie, rozmowa w większości wypełniona jest ciszą. Cisza pomiędzy pytaniem a odpowiedzią może trwać dłużej aniżeli sama odpowiedź. I znowu toną w czasie, pozwalają mu przeplatać się pomiędzy zdaniami, wypełniać puste miejsca w dialogu. Słowo za słowem, a między nimi zwykła cisza.
I teraz jak zombi powoli schodzą się do mnie, kołysząc się, chcą podejść jak najbliżej, do tej życzliwości niezwykłej, że ktoś ich zauważył, że rozmawiał.