cytaty z książki "Inwazja jaszczurów"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
A najstraszliwsze niebezpieczeństwo dla nas, ludzi, kryje się nie w ich ilości, ale ich triumfującej przeciętności.
To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad drzwiami.
Pytanie brzmi: czy człowiek jest i czy był w ogóle kiedykolwiek zdolny do odczuwania szczęścia? Człowiek- jak każde stworzenie - tak, natomiast ludzkość nigdy! Najgorszym nieszczęściem człowieka jest to że musiał stać sie ludzkością, a właściwie -ze stał sie nią zbyt późno, kiedy był już nieodwolalnie zróżnicowany na narody, narody, rasy, wiary, stany i klasy, na bogatych i biednych, na wykształconych i prostaków, na panujących i poddanych.
Prócz tego w okresie tym powstało pięć języków uniwersalnych, które miały na celu zlikwidowanie pomieszania języków ludzkich z okresu wieży Babel i ustalenie jednego wspólnego języka ojczystego dla całego świata ludzi i Płazów. Wiele było oczywiście sporów o to, który język jest najbardziej celowy, najwdzięczniejszy i najbardziej uniwersalny. Sprawa zakończyła się w ten sposób, że każdy naród zastosował u siebie inny Język Uniwersalny.
Najgorszym nieszczęściem człowieka jest to, że musiał stać się ludzkością, a właściwie, że stał się nią tak późno, kiedy był już nieodwołalnie zróżnicowany na narody, rasy, wiary, stany i klasy, na bogatych i biednych, na wykształconych i prostaków, na panujących i poddanych.
Dziś nie możemy już zamykać oczu na fakt, że nieszczęsna próba zmontowania na przestrzeni dziejów z wszystkich ludzi jakiej takiej ludzkości – tragicznie i definitywnie rozpadła się w gruzy.
Są takie chwile, kiedy kobiety potrafią być w stosunku do siebie lojalne, na przykład przy ubieraniu.
Bo ludzie nie będą dopatrywać się tajemniczych spraw w czymś co im służy i daje odchody, ale raczej w tym, co może im szkodzić lub zagrażać.
[...]
Z żalem musieliśmy się pożegnać, gdyż statek dawał już znak do odjazdu.
— A co by pan przekazał, panie… panie… — jąkałem się, nie wiedząc, jak nasz miły druh się nazywa.
— Nazywam się Boleslav Jablonský — Płaz nieśmiało uprzedził nasze pytanie. — Jest to według mnie ładne nazwisko. Wybrałem je z mojej książki [Jablonský, Boleslav, właśc. Karel
Tupý (1813-1881) — czeski poeta romantyczny, ksiądz katolicki, orędownik zbliżenia czesko-polskiego; przyp. tłum.].
— Co by pan, panie Jablonský, chciał przekazać naszemu narodowi?
Płaz zamyślił się na chwilę.
— Powiedzcie swoim rodakom — odrzekł w końcu głęboko poruszony — powiedzcie im, żeby nie ulegli starym słowiańskim waśniom… .
[...]
— A nie można by tych Płazów jakoś powstrzymać?
— Nie można. Jest ich za dużo. Trzeba zrobić dla nich miejsce.
— Nie dałoby się sprawić, żeby jakoś wymarły? Mogłyby na przykład ulec jakiejś chorobie albo degeneracji...
— To byłoby zbyt proste, bracie. Dlaczego Przyroda ma wciąż naprawiać to, co ludzie zepsuli? Więc nawet ty już nie wierzysz, że sami sobie pomogą? No widzisz, no widzisz. Znowu chcielibyście liczyć na to, że was ktoś albo coś uratuje!
[...]
— Ależ nie, to nie przeగdzie. Płazy nie mogą walczyć z Płazami. To byłoby wbrew naturze. Płazy to przecież jeden gatunek.
— Ludzie to też jeden gatunek, człowieku. A jak widać, nie przeszkadza im to. Jeden gatunek, a o wszystko walczą! Już nawet nie o miejsce do życia, ale o władzę, o prestiż,
o wpływy, o sławę i nie wiem, o co jeszcze! Czemu by Płazy też nie mogły walczyć ze sobą na przykład o prestiż?
— Po co miałyby to robić? Co by z tego miały?
— Nic, chyba tylko to, że jedne miałyby tymczasowo więcej wybrzeży i większą władzę niż inne. A po jakimś czasie znowu by się to odwróciło.
— A czemu jedne miałyby mieć więcej władzy od innych? Przecież wszystkie są jednakowe, wszystkie są Płazami. Wszystkie mają taki sam szkielet, są równie brzydkie i równie
przeciętne. Czemu miałyby się nawzajem mordować? Powiedz mi, w imię czego miałyby ze sobą walczyć?
— Zostaw je tylko same sobie, a jakiś powód na pewno się znajdzie. Spójrz, jedne żyją na zachodnim wybrzeżu, a inne na wschodnim. Będą się ścierać na przykład w imię
walki Zachodu ze Wschodem. Tu masz europejskie Salamandry, a tam na dole afrykańskie. Byłoby dziwne, gdyby prędzej czy później jedne nie chciały być czymś więceగjniż
drugie! Pójdą im to udowodnić w imię cywilizacji, ekspansji czy bóg wie czego. Zawsze znajdą jakieś ideowe czy polityczne racje, dla których Płazy z jednego wybrzeża będą musiały wymordować Płazy z drugiego wybrzeża. Salamandry są cywilizowane tak jak my, człowieku. Nie zabraknie im mocarstwowych, ekonomicznych, prawnych, kulturalnych czy innych argumentów.
[...]
Jedną z ulubionych czynności ludzkiego ducha jest wyobrażanie sobie, jak kiedyś, w dalekiej przyszłości będzie wyglądać świat i jego mieszkańcy, jakie cuda techniki jeszcze
powstaną, jakie problemy społeczne zostaną rozwiązane, jak daleko zajdzie nauka i organizacja społeczeństw, i tak dalej. Większość tych utopii jednak bardzo żywo interesuje
się problemem, jak w tym lepszym, bardziej postępowym albo przynajmniej pod względem technicznym doskonalszym świecie wyglądać będą takie stare, ale wciąż popularne
kwestie, jak życie płciowe, rozmnażanie się, miłość, małżeństwo, rodzina, kwestia kobiet i tym podobne. Świadczy o tym bogata literatura tematu, na przykład dzieła Paula
Adama, H. G. Wellsa, Aldousa Huxleya i wielu innych.
Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, wyglądałyby jak Europejczycy. (s. 16).
Mam wrażenie, ża papież na swoich drzwiach ma napisane po prostu: "Pius", bez żadnego tytułu i bez cyfry. A Pan Bóg nie ma w ogóle żadnej tabliczki ani na niebie, ani na ziemi. To już musisz się sam, człowieku, domyślić, że On tu mieszka. (s. 37).
Cóż na to poradzić, są rzeczy naturalne, choć szalone, które mężczyźni będą robić zawsze, jak długo świat będzie światem... (s. 75).
Skończyło się ostatecznie na tym, że wiedza przyrodnicza każdego narodu miała swe własne płazy i w sposób naukowy jak najintensywniej zwalczała płazy innych narodów. (s. 100).
Teraz życie jego nabrało sensu, ponieważ stało się życiem zbieracza. (s. 150).
Dziś nie możemy czekać paręset lat, by na świecie wydarzyło się coś złego czy dobrego. Na przykład wędrówki ludów, które kiedyś wlokły się przez kilka wieków, przy dzisiejszej organizacji transportu, można by definitywnie załatwić w ciągu trzech lat; inaczej cała sprawa nie kalkulowałaby się. Podobnie było z upadkiem Cesarstwa Rzymskiego, z kolonizacją nowych lądów, z tępienim Indian i innymi. Wszystko to dziś dałoby się przeprowadzić w znacznie szybszym tempie, gdyby sprawy te zlecić bogatym trustom przemyslowym. (s. 153).
[...]
Kapitan van Toch rozsiadł się z godnością na skórzanym fotelu i położył czapkę na podłodze.
— Spędzam tu urlop. That’s so.
— Pamięta pan — zanurzał się we wspomnieniach pan Bondy — Jak pan za mną krzyczał: „Żydzie, Żydzie, czart po ciebie przyjdzie"?
— Yeah — odparł kapitan i zatrąbił z przejęciem w niebieską chusteczkę. — Ech, to były piękne czasy, chłopcze. Ale czas płynie i one już nie wrócą. Teraz obaj jesteśmy starzy.
— Prawda, jest pan kapitanem — przypomniał sobie pan Bondy. — Kto by pomyślał! Captain of Long Distances, tak się to mówi, nie?
— Yeah, sir. A highseaer. East India and Pacific Lines, sir.
— Piękny zawód — westchnął pan Bondy. — Z miejsca bym się z panem zamienił, kapitanie. Musi mi pan o sobie opowiedzieć.
Było upalne lato, typowa dziennikarska kanikuła, gdy absolutnie nic się nie dzieje, gdy zamiera życie polityczne, a sytuację w Europie cechuje stagnacja. A przecież i w tym czasie czytelnicy gazet, umierający z nudów na brzegach wód albo w rzadkim cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, przyrodą, wiejskim spokojem i w ogóle zdrowym, prostym życiem na wakacjach, czekają z codziennie niespełnioną nadzieją, że przynajmniej w gazetach będzie coś nowego i orzeźwiającego, jakieś morderstwo albo wojna, albo trzęsienie ziemi, krótko mówiąc: Coś. A nie znajdując tego, ciskają nimi i oświadczają z rozgoryczeniem, że w tych gazetach niczego nie ma, w ogóle nie zasługują na to, żeby je czytać, i że już nie będą ich prenumerować.
Ludzi to bardzo interesuje, kiedy czytają o dalekich wyspach i o tym, co tam przeżył ich rodak (…).
Pomimo wszelkiego rodzaju koguciej pychy, we wszytkich żyjących gatunkach świata zwierzęcego przyroda wysażyła w przewagę żywotną raczej samice. Samce istnieją tam tylko dla rozkoszy i dla mordu. (s. 144).
To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad drzwiami. (s. 36).
Ukochana Li jest bowiem artystką. Artystką filmową. Wprawdzie jeszcze żadnej roli nie zagrała, ale mocno wbiła sobie do głowy, że będzie największą aktorką filmową wszech czasów; a co sobie Li wbije do głowy, to zrealizuje. To jest właśnie to, czego matka Li nie rozumie. Artystka to po prostu… artystka, i nie może być taka jak inne dziewczęta.
Jedynie wpływowi ludzie mogą uszczęśliwiać innych, zwłaszcza gdy ich to nie kosztuje ani grosza. (s. 150).
Panie, gdyby w tych całych tropikach było cośkolwiek jeszcze, co miałoby podwójną cenę, to już by tam stało trzech agentów i machało zasmarkanymi chustkami na statki siedniu państw, żeby się zatrzymały. (s. 13).
Gdybyście szukali na mapie wysepki Tana Masa, znaleźlibyście ją na równiku, nieco na zachód od Sumatry; ale gdybyście zapytali na pokładzie statku „Kandong Bandoeng” kapitana J. van Tocha, co to jest ta Tana Masa, przed którą właśnie zakotwiczył, przeklinałby przez chwilę, a potem powiedziałby wam, że to najohydniejsza dziura w całym Archipelagu Sundajskim, jeszcze bardziej obrzydliwa niż Tana Bala i co najmniej tak podła jak Pini albo Banjak; że jedynym, za przeproszeniem, człowiekiem, który tam żyje — nie licząc wszawych Bataków — jest wiecznie pijany agent handlowy, mieszaniec Kubanki i Portugalczyka, jeszcze większy złodziej, poganin i prosię niż każde z nich z osobna; i że jeśli jest na świecie coś przeklętego, to jest to przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa. Wówczas zapytalibyście go prawdopodobnie, dlaczego zatem zarzucił tu tę przeklętą kotwicę, jakby chciał tutaj zostać całe przeklęte trzy dni; a on zasapałby rozdrażniony i burczałby coś w tym sensie, że „Kandong Bandoeng” nie przypłynąłby tu tylko po tę przeklętą koprę albo olej palmowy, to oczywiste; a zresztą, nic panu do tego, mój panie, ja mam swoje przeklęte rozkazy, a pan niech będzie łaskaw pilnować swego nosa. I przeklinałby tak długo i siarczyście, jak przystało starszemu, ale jak na swój wiek jeszcze całkiem czerstwemu kapitanowi statku pełnomorskiego.
Lecz gdybyście zamiast zadawać wścibskie pytania pozwolili kapitanowi J. van Tochowi burczeć i złorzeczyć pod nosem, moglibyście dowiedzieć się więcej. Czyż nie widać po nim, że musi sobie ulżyć? Zostawcie go tylko w spokoju, a jego rozdrażnienie samo znajdzie sobie ujście.