cytaty z książki "Jak przestałem kochać design"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Kiedy mowa o ludziach, których kochaliśmy, lakoniczne diagnozy są nie na miejscu.To, co dotyczy naszych bliskich, powinno być skomplikowane i niepowtarzalne. W istocie było proste i typowe.
To świństwo lekceważyć czyjeś uczucia estetyczne tylko dlatego, że umarł.
...najlepszą formą przekazywania myśli jest lista. Już Mojżesz to rozumiał.
Pamiętam zachwyt ojca, kiedy ktoś nam przysłał zagraniczne witaminy z zamknięciem odpornym na dzieci. Wszystkim pokazywał plastikowy flakonik.
– Wprawdzie to tylko witaminy – tłumaczył – ale nawet przedawkowanie witamin może być niebezpieczne!
Przez chwilę obracał nakrętką na dowód, że żaden dzieciak nie zdoła jej pokonać. Potem naciskał w odpowiednim miejscu i – voilà! – opór ustępował. Zadowolony z udanej sztuczki wysypywał na rękę kilka tabletek. Potem wrzucał je z powrotem i zamykał opakowanie. Mnie się nie udawało (szczerze mówiąc, nawet dzisiaj nie potrafię sforsować takiej blokady).
Prezentacja miała sens polityczny. Pozwalała na prostym przykładzie dowieść wyższości kapitalizmu nad tym trudnym do nazwania czymś, co nas otaczało. W naszym świecie – podkreślał ojciec – wystarczyłoby napisać „chroń przed dziećmi” i udać się do ważniejszych zadań. Ewentualnie rozdać w ośrodkach zdrowia milion ulotek o strasznych skutkach nadmiernego spożycia witaminy C. Albo umieścić stosowne hasło na pudełkach zapałek. Wydać broszurę „Strzeż dzieci przed witaminą”. Napiętnować niefrasobliwość rodziców. Właśnie do takich zadań Polska miała armię plakacistów.
I każdy styl został już użyty, każda konwencja – wydrenowana.
W każdej specjalności, w każdej niszy, są lepsi od nas.
To trochę przygnębiające.
Grafik, który wdaje się w dyskusje na temat barw, stoi na przegranej pozycji. Dwadzieścia lat moich rozmów z klientami wszelkich płci da się streścić w ten sposób:
• Zielony – nie jesteśmy ekologami.
• Żółty – nic nie widać.
• Różowy – hi, hi.
• Czerwony – precz z komuną.
Po prostu są ludzie, którym niewłaściwy kolor wtyczki potrafi zepsuć pół dnia. Którzy wolą siedzieć w domu, niż wypoczywać w nadmorskim pensjonacie, gdzie dywany mają ohydny kolor. Nieszczęśnicy udręczeni billboardami gładzi szpachlowej.
Tak, tak, wiem. Gust jest kategorią klasową. Ustanawia hierarchie i podziały. Odzwierciedla nasze aspiracje.
Nad polskim projektowaniem wisi klątwa ładności.
Często powtarzam sobie te słowa:
Nie ma sea.
Nie ma riba.
Nie ma sens.
Tylko telewizja i Kościół potrafią zadbać o drugi plan (co jakoś tłumaczy kształt życia publicznego w Polsce).
Ciekawe, że nikt już nie kupuje i nie sprzedaje mienia pożydowskiego. Owszem, w internecie można kupić judaika, pamiątki, rzeczy żydowskie. Ale przedrostek „po” zniknął.
Rzeczy żydowskie nie mają żadnego „po”. Nie mają „przed”. Spadły z nieba. Przyleciały z kosmosu.
Gra w szczerość bywa fajna, kiedy dotyczy solidnych wartościowych przedmiotów. Domu w willowej dzielnicy. Stadionu lekkoatletycznego. Bieżni. Basenów. Przestaje być przyjemna, gdy dotyczy osiedla sypialni, szpitala, obozu.
Mieszkaliśmy wśród czasowników niedokonanych. W próżni pomiędzy założeniem i realizacją.
Powściągliwość nie jest cnotą, więc nikt już nie trzyma gardy. Nie zaciska zębów. Żyjemy w epoce rozpasanej emocjonalności. Nawet jeśli fakty mówią same za siebie, robią to zbyt wolno. Graficy i dziennikarze wolą nie ryzykować.
Zasługujecie na najlepsze - mówił kapitalizm. - Wszystko inne jest niepotrzebne. Za to najlepsze jest nieskończone. Może go być coraz więcej i więcej. Wszystko co udane, trzeba powtarzać. A potem jeszcze raz powtarzać. I jeszcze. Do znudzenia. Bez końca. Jeżeli coś się kończy, to znaczy, że nie jest wystarczająco dobre.
Tymczasem słowo "design" dotyczy wyłącznie produktów wysokiej jakości. Najlepiej od 100 zł w górę. Reszta, w powszechnym wyobrażeniu, powstała samorodnie. Nikt nie wymyślał kwitów na poczcie. One po prostu są. Nieuchronne jak pogoda. Niezmienne jak klimat. A nawet trwalsze od klimatu, pewniejsze od ustroju, starsze od epoki historycznej.
Stolik do kawy, jedyny krewny bezpowrotnie utraconych stołów, stał w dużym pokoju. Ojciec powiększył jego powierzchnię, kładąc na okrągłym blacie prostokątną deskę kreślarską. Nie był barbarzyńcą, więc nie przybił jej gwoździami. Ten system miał jedną wadę. Nasz stół okazał się terenem sejsmicznym. Wystarczyło, że ktoś mocniej oparł się o blat, a przeciwległy koniec unosił się w powietrze, filiżanki, talerze i sztućce ruszały na wroga i tortownica ze szwedzkim plackiem z jabłek (przepis „Ty i Ja”, 1967) wymierzała karę za trzymanie łokci na stole.
Jednak mój ojciec był jak producenci samolotów. Kiedy dochodziło do katastrofy, zawsze twierdził, że technologia była ok. Zawinili ludzie.
Łukasz: Ale nie żeby to się odbywało bezboleśnie. Powrót z dużego miasta był trudny. Bo ja po tych pięciu czy sześciu latach mocno sobie te Suwałki idealizowałem. A potem wróciłem i odkryłem, że jest jednak trochę inaczej.
Adam: Mnie trafił ten klasyczny lokalny marazm, na kilka miesięcy złapałem doła.
Łukasz: Dobijająca była zwłaszcza mentalność ludzi, z którymi znów się zetknąłem. Zapomniałem o niej. Tutaj panują jednak trochę inne zasady gry. Siedzimy przy niedzielnym obiedzie, a rodzice mi zaczynają tłumaczyć, że jak idę do jakiegoś urzędu, to lepiej sprawdzić, czy tam kogoś nie znam, bo mi będzie łatwiej jakąś sprawę załatwić. A we mnie to budzi jakiś szalony opór, bo co to niby znaczy? Przecież idę załatwić coś, do czego ten urząd jest powołany. To dlaczego mam mieć znajomości?
Parę lat temu zwiedzałem nowoczesną drukarnię.
– Zamówiliśmy badania – powiedziała pani dyrektor – z których wynika, że zasadniczo książki czytają już tylko dziewczynki między dziewiątym a trzynastym rokiem życia.
– I co państwo zrobią? – spytałem.
– Właśnie kupujemy maszynę do brokatu.
W świadomości, że świat istniał przed naszym urodzeniem, kryje się przeczucie, że da sobie radę i bez nas (ma w tym doświadczenie).
Obok innowacyjny projekt budy na dziecko. Dwupiętrowy domek ze sklejki, z legowiskiem na górnym poziomie i miejscem do pracy na dole. Autor tej koncepcji najwyraźniej nigdy nie widział dziecka, więc uwierzył, że aktywność sześciolatka można skoncentrować na trzech metrach kwadratowych, podczas gdy dookoła zapanuje niezmącony spokój.
Po 1989 roku polski plakat skończył jak kopalnia lub PGR. Pozbawiony państwowego mecenatu, wymęczony, skojarzony z poprzednią epoką okazał się niepotrzebny.
Dziwny mamy zawód".
Tak powiedział mój szef w pierwszej pracy. Robiliśmy projekt dla firmy telekomunikacyjnej. Po czternastu godzinach przy komputerze i Bóg wie ilu korektach, przedstawiciele marketingu wciąż dzwonili, że słoneczko jest nie dość wesołe, że ma ironiczny wyraz twarzy, pogardliwie wykrzywia wargi itd. Przez czternaście godzin poprawialiśmy uśmiech słoneczka. Dziwny zawód.
Wypisane flamastry trzeba wyrzucać" - tę mądrość zawdzięczam pewnemu typografowi. Strasznie go irytowało, że ludzie nie wyrzucają wypisanych cienkopisów, długopisów i flamastrów. Trzymają na biurkach całe stosy bezużytecznych przyborów, a i tak nie mają czym zapisać numeru telefonu.
Wypisał się? Won do kosza.
Myślę, że można tę zasadę traktować metaforycznie.
(...) w projektowaniu elektronicznych gadżetów nie chodzi o prostotę i łatwość obsługi. To tylko środki. Naprawdę liczy się to, żebyśmy nie pchali do środka paluchów.
Pod koniec XX wieku z Doliny Krzemowej przybyła odsiecz. pod nią "aparat do przechowywania rzeczy najrozmaitszej kategorji". Komputery okazały się naszymi szafami. Smartfony - obiecaną maszyną z mnóstwem przegródek (przeglądanych czujnym okiem NASA). Internet wysysa nam z mieszkań książki i płyty. Pochłania gazety. Zabiera albumy z fotografiami.
Najpierw trzeba było wyciąć kilkaset drzew, a potem wbić ich pozbawione gałęzi pnie w grząski, nadrzeczny grunt. Tak powstała huta – stanęła na pniach wiekowych dębów.
Decyzja o jej budowie zapadła w 1895 roku Warszawie, na posiedzeniu akcjonariuszy Towarzystwa Zakładów Metalowych B. Hantke. Inwestycja miała zapewnić stały dopływ dobrej jakości surowca do stolicy.(...)
A więc początek – drzewa wbijane w grunt pod budowę wielkiej fabryki.
I koniec – stary człowiek wlokący przez podmokłą łąkę drzewo podebrane zwierzętom. Żeby napalić w piecu.
W roku 1965 zdecydowano się działać w tym względzie systemowo i pójść o krok dalej. Uznano, że prawdziwe mapy Polski potrzebne są właściwie tylko wojsku. Kraj podzielono więc na pięć obszarów, których granice biegły z grubsza wzdłuż granic ówczesnych województw. Każdy z tych obszarów odwzorowano w zupełnie innym układzie współrzędnych, a współczynniki tych współrzędnych utajniono. W rezultacie po złożeniu pięciu takich generalnych map Polski nic do siebie nie pasowało i nic się z sobą nie łączyło. Wróg, gdyby tylko zdecydował się na atak, miał nad taką układanką wpaść w głęboką konfuzję i zarządzić odwrót.
Dziesięć lat po wprowadzeniu w życie „układu 1965” Edward Gierek dość spontanicznie i ku zaskoczeniu wszystkich podzielił Polskę na czterdzieści dziewięć województw. Niektóre z nich znalazły się w dwóch, a nawet trzech strefach odwzorowania. Wymyślony przez wojskowych fortel działał – żadna z publikowanych wówczas map podziału administracyjnego Polski nie oddawała faktycznego kształtu wszystkich województw. Wśród nich była z pewnością moja mapa z 1976 roku. Ukazany na niej kształt był pewną wariacją – kompromisem pomiędzy pięcioma różnymi systemami odwzorowania.
Mam więc przed sobą efekt chorego snu genialnych komunistycznych strategów. Planując tę podróż, godzinami gapiłem się na mozaikę kolorowych plam, próbując połączyć jedną logiczną linią wszystkie te miasta, które były stolicami województw, a dziś już nimi nie są.
Rozpoczynam podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubię najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne.
W XXI wieku wszystko jest naraz. Przestały obowiązywać reguły perspektywy. Czas ani odległość nie zacierają wspomnień. Jesteśmy jak udręczeni mnemonicy. Obarczeni zbyt dużą wiedzą, sparaliżowani przez wszystko, czego nie umiemy zapomnieć ani przegapić.
Internet przyniósł plakaty z Ghany. Kolaże rosyjskich konstruktywistów. Bułgarskie znaczki pocztowe. Szwajcarską typografię. Polskie plakaty. Nowe fonty. Stare czcionki.
I każdy styl został już użyty, każda konwencja - wydrenowana.
W każdej specjalności, w każdej niszy, są lepsi od nas.
To trochę przygnębiające.