rozwiń zwiń

Przyrzekłam babci, że opiszę świat, który zniszczyła wojna – rozmowa z Moniką Kowalską

LubimyCzytać LubimyCzytać
05.05.2021

Rozmawiamy z Moniką Kowalską, autorką książki „Lwowska kołysanka”, pierwszego tomu serii „Dwa miasta”. To przejmująca historia lwowskiej rodziny Szubów tuż przed wybuchem oraz w czasie II wojny światowej. Autorka opowiada o swych pisarskich inspiracjach, którymi były rodzinne historie i wojenne doświadczenia z życia babki, a także o tym, co najbardziej lubi w pisaniu. 

Przyrzekłam babci, że opiszę świat, który zniszczyła wojna – rozmowa z Moniką Kowalską

[Opis wydawcy] Lwów, koniec lat trzydziestych, dzielnica za Wysokim Zamkiem. To tu, w domku przy nasypie kolejowym oplecionym dziką różą, wychowała się Ada, najstarsza z trzech córek zubożałej arystokratki i kolejarza. Choć często brakowało im chleba, miłości zawsze było pod dostatkiem.

Stojąca u progu dorosłości dziewczyna usiłuje wyrwać się z biedy, której doświadczają wszyscy wokół. Chce porzucić zabłocone zaułki przedmieścia, marzy jej się wielki świat. Przemierzając ulice Lwowa, odkrywa piękne i dumne miasto, ale także… ciemną stronę ludzkiej natury. Jak pozostać sobą, gdy nawet najbliżsi mają mroczne tajemnice?

Tę wyprawę po lepsze życie przerywa atak Niemiec na Polskę. Codziennością stają się tułaczka, głód i wszechogarniający strach. W tym ponurym czasie nawet pierwsza miłość, początkowo słodka jak miód, ma w sobie gorycz piołunu…

Aleksandra Zastępa: Pani Moniko, skąd inspiracja do napisania tej książki?

Monika Kowalska: Zainteresowanie, czy też raczej „zainfekowanie” Lwowem wyniosłam z rodzinnego domu. Rodzina mojego taty pochodziła z dawnych Kresów – babcia i jej dwie siostry ze Lwowa, dziadek z Husiatyna. Kiedy byłam dzieckiem, babcia i ciocie dużo opowiadały mi o mieście dzieciństwa i młodości, jak się w nim żyło, w co się bawiły, gdzie jeździły na wakacje, o czym się mówiło na ulicy... Wolałam słuchać tych historii zamiast bajek na dobranoc. Tak jak napisałam we wstępie do „Kołysanki”, Lwów wydawał mi się wtedy równie odległy co kraina z bajki. Był „za górami, za lasami, za siedmioma rzekami”, niedostępny dla zwykłych ludzi, umarły. Zawsze wiedziałam, że kiedyś opiszę tamto ich życie. Tych historii opowiedziano mi zbyt dużo, by tak sobie po prostu zniknęły w niepamięci. Rosły we mnie i dojrzewały, aż przyszedł właściwy moment, żeby ujrzały światło dzienne. Może z tęsknoty za już nieobecnymi? Zresztą dawno temu przyrzekłam babci, że kiedyś wszystko opiszę. Ale gdy byłam młoda, nie miałam ku temu ani cierpliwości, ani umiejętności. Teraz przynajmniej cierpliwość jest…

W dodatku kiedy pracowałam nad pierwszą częścią, okazało się, że ktoś z rodziny odnalazł zapiski jednej z sióstr. Ciocia przed śmiercią spisała część wspomnień. To odkrycie zmotywowało mnie jeszcze bardziej i utwierdziło w przekonaniu, że w jakiś sposób kontynuuję zamysł najbliższych.
Ale żeby czytelnicy mieli jasność – „Dwa miasta” to nie jest historia mojej rodziny jeden do jednego. Sporo szczęść i nieszczęść im dodałam. Główni bohaterowie noszą cechy swoich pierwowzorów, lecz mają także wiele dodatkowych rysów. Kiedy zaczęłam pisać, postaci chytrze wyrwały się spod kontroli i zaczęły żyć i postępować po swojemu. Nie przeszkadzałam im.

Dlaczego akurat Lwów w czasach II wojny światowej? Skąd pomysł na umiejscowienie w takim czasie i miejscu?

Babcia przywiozła ze Lwowa zadziwiająco dużo zdjęć. Wyglądało na to, że oni na tym Zniesieniu nic innego nie robili, tylko się fotografowali. Nawet w czasie wojny. Właśnie z okresu „Niemca we Lwowie” pochodzi zdjęcie, które oglądałam zawsze ze zgrozą. Przedstawia grupę trzydziestu, czterdziestu osób ustawionych przy gazonie z kwiatami. Za nimi widać budynek fabryczny. Babcia, młoda, wychudzona dziewczyna, stoi z przodu, trzyma pod rękę koleżankę. Ci wszyscy ludzie są pracownikami fabryki guzików i grzebieni, która mieściła się na Podzamczu. Ktoś pstryknął im fotkę w przerwie obiadowej. Obiadowej tylko z nazwy, bo prawdopodobnie do jedzenia i tak niczego nie mieli, babcia w tamtym okresie często mdlała z głodu… W każdym razie z osób na zdjęciu do końca wojny dotrwały tylko babcia z koleżanką. Reszta to Żydzi przyprowadzani do fabryki z pobliskiego getta. Zginęli później wszyscy. Zamordowani w getcie lub w obozie w Bełżcu. Niektórzy sami wyskoczyli z okna na ulicę lub zażyli truciznę, gdy getto likwidowano. Babcia potrafiła opowiedzieć, kto w jaki sposób umierał.
Ta fotografia z podobiznami duchów nie dawała mi spokoju latami. Wojna niesie pogardę, głód, strach, śmierć, zostawia w duszach ludzi niegojące się rany. Wojna stanowiła część życia moich bliskich przez pięć lat, nie mogłam nie opisać ich ówczesnych losów. Zwłaszcza że były one początkiem końca tamtego świata, strasznym etapem, po którym wyjechali, by zacząć życie od początku.

Zima 1939 była bardzo sroga, tak jakby pogoda zmówiła się z Hitlerem i Stalinem. Ludzie głodowali, marzli, bo nie było czym palić w piecach. Każdego dręczył strach, pusty żołądek i zimno. Ludzie zasiadali do pustych stołów, dzieląc się cebulą i ostatnimi kartoflami pieczonymi wprost na płycie kuchennej. Taki posiłek zamiast napełniać tylko drażnił żołądek, rozsierdzał umysły.

- cytat z książki „Lwowska kołysanka”

Co najbardziej lubi Pani w pisaniu?

Chyba nieprzewidywalność. Mam zamiar napisać to i to, a wychodzi zupełnie coś innego. Wspomniałam już o nieposłuszeństwie postaci. Historie też mają tendencję do wykonywania nagłych zwrotów akcji i rozbiegania się w różnych kierunkach. Do tego ja bardzo lubię znikać w kreowanym na kartach książki świecie. Pisałam głównie nocą i często przy tej robocie zastawał mnie świt. Gdyby rozsądek nie kazał kłaść się choć na dwie, trzy godziny – moja najmłodsza córka była wtedy malutka i potrzebowała w ciągu dnia przytomnej matki – kto wie, może pisałabym dalej. Bardzo lubiłam błąkać się po książkowym Lwowie. W pewnym momencie tamto miasto stało się moją obsesją, takim nieszkodliwym nałogiem.

A co najbardziej lubi Pani w głównej bohaterce swojej powieści?

A w której? W „Lwowskiej kołysance” są dwie: Ada i Julia, jej matka. Ada jest młodą dziewczyną, o niezupełnie jeszcze ukształtowanej osobowości. Natomiast Julia jest kobietą z krwi i kości. W pewnym momencie miała dość bierności i wzięła życie w swoje ręce. Wyruszyła w podróż do Lwowa, w którym, jak się jej wydawało, spełniają się sny. Nieobce jej były chwile zwątpienia, znosiła biedę, poniżenie, pomówienie… Dwa razy otarła się o śmierć, ale w końcu osiągnęła spokój. No, powiedzmy, że osiągnęła. Książkowa Julia Szuba nosi cechy charakteru mojej prababci. Jej portret wisiał w mieszkaniu sióstr babci i zawsze ciekawiła mnie ta ubrana w koronkową bluzkę, starannie uczesana dama o zdecydowanym spojrzeniu. Nie znałam jej, zmarła w latach 50., więc wymyśliłam ją sobie taką, jaką można znaleźć w książce. I bardzo ją lubię.
Natomiast Adela w pierwszym tomie dopiero się rozkręca. W drugim, wrocławskim, to ona będzie centralną postacią. Adę cenię za bezkompromisowość i uczciwość. Dla niej zawsze czarne to czarne, a białe to białe.

Czy pandemia wpłynęła na Pani życie jako pisarki?

W ciągu dnia musiałam oddawać komputer jednej z moich córek, aby uczestniczyła w lekcjach online, więc pandemia w stu procentach przełączyła mnie na tryb nocy. Ten skutek nasuwa mi się jako pierwszy i najbardziej dotkliwy.

Co było najtrudniejsze w procesie twórczym?

W samym pisaniu najtrudniejsza była regularna konieczność powrotu do rzeczywistości. I świadomość, że muszę się ograniczać, żeby książka nie osiągnęła rozmiarów, dajmy na to, Reymontowskich Chłopów…
Muszę się też przyznać, że nie lubię tworzyć scen miłosnych. To dla mnie prawdziwa katorga… Tak trudno opisać miłość, żeby nie wyszło patetycznie czy infantylnie, ale prawdziwie.

Monika Kowalska

Kto był pierwszym recenzentem Pani książki oraz czy był bardzo surowy w ocenie?

Nie przypominam sobie, żebym pokazywała tekst komuś spoza Wydawnictwa Książnica. Mój mąż kategorycznie odmówił czytania, twierdząc, że nie lubi książek, w których bohaterką jest kobieta. Hmm. No cóż, nie zmuszałam go. Fragment przeczytała moja córka, wtedy prawie szesnastoletnia. Zobaczyłam wypieki na jej twarzy, gdy skończyła, pomyślałam: dobra, może to jest fajne. Czytała moja najlepsza wydawczyni. Miała uwagi, i to cenne, a jakże, a ja się do nich zastosowałam. Jestem jej za nie bardzo wdzięczna. Przecież są ludzie, którzy wiedzą, co lubią czytelnicy, co zrobi książce najlepiej. Ja się z tym wszystkim zgadzam. Zresztą ja tu tylko piszę…

Pracuje Pani także jako redaktorka – jak to jest znaleźć się po tej drugiej stronie tekstu?

Łatwiej. Dużo przyjemniejsza jest praca z własnym tekstem. Szczególnie na etacie w czasopiśmie zdarzało mi się redagować takie teksty, które śniły się później po nocach. Z powodu niejasności, z których trzeba było je czyścić… Choć i tak myślę, że najcięższa jest praca korektora. Korektorów podziwiam szczerze i uważam, że należy się im ogromny szacunek.

Skąd u Pani miłość do literatury?

Tak to na mnie jakoś samo spłynęło… Jako dziecko uwielbiałam książeczki z serii „Poczytaj mi, mamo” i „Serię z Wiewiórką”, czytano mi „Misia” oraz „Świerszczyk”. Mama raczyła mnie fragmentami „Mitologii” Parandowskiego, dobrze pamiętam, jak wstrząsnął mną fakt, że Hera wysłała węża, by udusił małego Heraklesa, podziwiałam Edypa, który rozwiązał zagadkę Sfinksa. To był kawałek pięknej prozy, jako dziecko już czytające wprost zakochana byłam w Mitologii, znałam na pamięć obszerne kawałki tekstu. Dla mnie Jan Parandowski to mistrz słowa, czułam prawdziwe szczęście, gdy w ramach pracy nad Lwowską mogłam zagłębić się w jego „Niebo w płomieniach”. 

U nas w domu dużo czytało się na głos. Najbardziej lubiłam wyjeżdżać na wakacje z babcią, bo wiedziałam, że każdego wieczora coś poczytamy. I babcia „leciała” z Andersenem, Panem Samochodzikiem, Chmielewską, Agathą Christie… Jedna z jej córek miała w domu pokaźną bibliotekę, przeważnie wypełnioną książkami z serii KIK, więc później czytałam samodzielnie Magdę Szabó, Hrabala, Orwella, Keseya, Kosińskiego… I już nie było dla mnie ratunku.

Czego, jako czytelniczka, szuka Pani w literaturze? Ma Pani swoich ulubionych autorów?

Och, jest ich tak wielu… Lubię grube (w sensie objętości) powieści amerykańskie, Donnę Tartt, Joyce C. Oates, powieści historyczne Hilary Mantel. Z polskich autorów cenię Elżbietę Cherezińską, w wykreowany przez nią średniowieczny świat wierzę bez żadnych zastrzeżeń, Annę Brzezińską, Ewę Białołęcką, Jakuba Żulczyka, Łukasza Orbitowskiego, Tokarczuk… Uwielbiam też kryminały. Nie czytuję natomiast romansów, wyjątek robię tylko dla mrocznych i urzekających Wichrowych wzgórz, którą to książkę przypominam sobie regularnie raz na kilka lat. Niewyczerpaną studnią literackich wrażeń jest dla mnie Imię Róży, najlepszy kryminał, książka o średniowieczu, o ludzkiej naturze i o niezliczonej liczbie innych znaczeń.

Pisanie traktuje Pani jako hobby czy pracę?

Jako pracę marzeń, a to dlatego, że ja w pracy też zawsze zajmowałam się pisaniem. Ale to było, że tak obrazowo się wyrażę, pisanie na czas…
Hobby na pewno nie jest tu dobrym słowem. W ramach hobby można majsterkować, czy ja wiem, na drutach robić… Pisanie jest zbyt blisko krwiobiegu, by nazywać je tylko zajęciem dodatkowym.

Czy ma Pani jakieś swoje rytuały? Może ulubione miejsce, w którym najlepiej się Pani pisze?

Piszę przy biurku, które sobie zaprojektowałam, a mąż wykonał. Bardzo lubię ten mebel. Jest prosty, a jego najważniejszym elementem jest piękny dębowy blat. Na targu staroci w Świdnicy znaleźliśmy krzesło, które idealnie do niego pasuje i jest bardzo wygodne. Tam lubię pisać najbardziej. Czasem, gdy posługuję się mapami czy dokumentami oraz zdjęciami i potrzebuję przestrzeni, biorę we władanie stół w jadalni. Próbowałam też pisać w ogrodzie, ale tam zbyt dużo rzeczy odciąga moją uwagę od tekstu.
Warunkiem sine qua non jest muzyka. Bez niej nie napiszę ani słowa. To również przyzwyczajenie z pracy. Słuchawki na uszach pozwalały mi się odgrodzić od szumów w wielkim biurze. Zresztą nie tylko ja miałam ten zwyczaj. Być może powiększają się nam zastępy głuchych redaktorów… Faktem jest, że muszę mieć muzykę, by pisać. Muszę mieć słuchawki. Niestety, podczas pracy wypijam litry kawy. Bez niej również ani rusz. Ale może nie skończę jak Balzac.

Ada wiedziała dobrze, że one będą współczuć tym biednym, zaniedbanym dzieciom, głaskać je po główkach, litować się, widząc dziurawe zelówki w bucikach czy przetarte na łokciach połatane zimowe płaszczyki maluchów, a przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjdą dobrze za mąż lub znajdą posadę w lepszej dzielnicy i uciekną, zwyczajnie od tej biedy uciekną. Odwrócą oczy. A ona zostanie, bo sama jest z tej biedy.

- cytat z książki „Lwowska kołysanka”

Jaki przekaz chciałaby Pani dać czytelnikom swoją książką?

Chciałabym, żeby ludzie wygrzebali z zakamarków pamięci swoje rodzinne historie i zaczęli je opowiadać bliskim, dzieciom… Żeby uratować tę przeszłość, którą każdy przecież ma. My we Wrocławiu często nie możemy pójść na grób pradziadka czy praprababci, bo one zostały gdzieś tam, hen na wschodzie. Ale wspomnienia, opowieści – te można mieć zawsze przy sobie. To nasza historia, malutka, niepozorna, ale nasza. Choćby wspomnienie o tym, że siostra prababci nie wymawiała „r” i pięknie haftowała ściegiem krzyżykowym. Ta wiedza oczywiście do niczego nie jest nam potrzebna, ale miło ją posiadać, czyż nie?

Ile tomów będzie liczyła seria i czego mogą się spodziewać czytelnicy?

Cykl „Dwa miasta” w zamyśle ma liczyć trzy tomy. Nazwa serii nawiązuje do dwóch miast, które stały się ważne dla bohaterów, Lwowa i Wrocławia. „Lwowska kołysanka”, pierwsza w kolejności, rozgrywa się we Lwowie i trochę na Podolu. W dwóch kolejnych częściach akcję przenoszę na Ziemie Odzyskane, głównie do Wrocławia, Opola, także do Obornik Śląskich. Choć lwowskie echa będą pobrzmiewać również w tomie drugim i trzecim.

Na koniec – czego Pani życzyć?

Żeby można było znowu pojechać do Lwowa! I żeby dzieci wróciły do szkoły, bo wtedy odzyskam na własność swój komputer. A tak poważnie – szybkiego ukończenia drugiego tomu, bo piszę i piszę, a końca nie widać…

Monika Kowalska jest wrocławianką, pełnoetatową matką trzech młodych kobiet w różnym wieku, redaktorką i autorką setek opowiadań w pismach kobiecych, kryminalnych i retro. Przez wiele lat prowadziła również czasopisma dla najmłodszych. Uwielbia książki historyczne, fantastyczne, kryminały oraz powieści, najlepiej grube. Lubi wędrówki w nieznane, podczas których można potknąć się o jakąś historię, także tę przez wielkie H. Intryguje ją przeszłość i świat, którego już nie ma, a tropienie losów przodków niezmiennie wywołuje u niej dreszcz emocji. Wielką miłością darzy zarówno Wrocław, jak i Lwów, z którego wywodzi się jej rodzina. W wolnych chwilach piecze chleby, chodzi na długie spacery z ukochanym labradorem i z różnym skutkiem próbuje uprawiać przydomowy ogródek.

Książka „Lwowska kołysanka” jest już dostępna w księgarniach online

Artykuł sponsorowany


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 05.05.2021 11:20
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post