-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Solidna, ale jednak kopia "Igrzysk śmierci".
Solidna, ale jednak kopia "Igrzysk śmierci".
Pokaż mimo to
Gdybym miała opisać tę powieść w skrócie, byłoby to: urocza i cukierkowa. Jeżeli potraktować ją wyłącznie jako opowieść o dwóch chłopcach, którzy się w sobie zakochują, to zdecydowanie spełnia swoje zadanie.
Powieść próbuje jednak być czymś więcej, porusza tematy polityki, mediów społecznościowych czy braku akceptacji społeczności LGBT. I autorce, niestety, niezbyt to wychodzi - historia jest nierealna i przesłodzona. Każdy każdego akceptuje (poza dwiema osobami, ale to też trwa tylko kilkanaście stron), wszystkie marzenia się spełniają. Politycy (demokraci) są ukazani jako rycerze, których misją jest uratowanie ludzkości. Niby jest jakiś tam skandal (chyba komuś skończyły się synonimy dla "seksualnego skandalu gejowskiego", bo to określenie pojawiło się stanowczo zbyt często), ale w sumie to nic z tego nie wynika i wszystko kończy się dobrze. Niby jest jakaś tam królowa-antagonistka, ale ona w sumie i tak zaraz kopnie w kalendarz, to co tam. Wszystko, co może się skończyć, kończy się szczęśliwie. Nic nie ma poważnych konsekwencji.
Główni bohaterowie, Alex i Henry, są uprzywilejowani dzieciakami, mimo uporu autorki, by powtarzać co chwilę, że Alex jest pół-Meksykaninem (a dla Amerykanów to już afera), zaś Henry jest samotny i zmarł mu ojciec. Latają prywatnymi odrzutowcami, marnują pieniądze podatników na schadzki po całym świecie, noszą markowe ciuchy, nie muszą się martwić o pieniądze. Autorka wsadza im w usta słowa o brytyjskim imperializmie czy białej supremacji, ale tylko w konwersacjach prywatnych. Ponadto autorka chyba nie wierzy w inteligencję swoich czytelników, bo większość informacji powtarza kilkukrotnie. Tak, za piątym razem już na pewno zrozumieliśmy, że Alex jest pół-Meksykaninem. Naprawdę.
Sama fabuła też zbytnio nie powala - zaczynamy akcję, dzielnie zmierzamy do przodu, potem pora na konflikcik, który ostatecznie udaje się szybko rozwiązać, i kończymy. Nie trzyma w ogóle w napięciu. Początkowo czytało się bardzo łatwo, ale mniej więcej od połowy powieść strasznie się ciągnie.
Moją ogromną bolączką, niezwiązaną z fabułą, jest nieprzetłumaczenie tytułu. Nie rozumiem tego trwającego już od kilku(nastu) lat fenomenu. Mam też zastrzeżenia co do tłumaczenia - część zwrotów jest przetłumaczona w dziwny sposób. Nie mam wykształcenia w tej dziedzinie, ale coś na pewno jest tu nie tak.
Na koniec odniosę się również do zarzutu, który pojawia się w innych opiniach, dotyczącego wulgarności, przejawiającej się zarówno w używaniu wulgaryzmów, jak i w opisywaniu scen erotycznych. Dla mnie to kompletne bzdury. Mamy do czynienia z młodymi, dwudziestoparoletnimi ludźmi, oczywiście, że większość będzie przeklinać i uprawiać seks. Tego akurat autorka nie wyidealizowała :) Tak, proszę państwa, geje uprawiają seks, możemy o tym wspomnieć, proszę o oklaski.
Ogólnie: mogę polecić tę powieść dla beztroskiego odmóżdżenia. Nic nie wnosi, ale po zignorowaniu polityki jest urocza i poprawi humor. Sięgnę po inne powieści tej autorki.
Gdybym miała opisać tę powieść w skrócie, byłoby to: urocza i cukierkowa. Jeżeli potraktować ją wyłącznie jako opowieść o dwóch chłopcach, którzy się w sobie zakochują, to zdecydowanie spełnia swoje zadanie.
Powieść próbuje jednak być czymś więcej, porusza tematy polityki, mediów społecznościowych czy braku akceptacji społeczności LGBT. I autorce, niestety, niezbyt to...
Okej, przyznaję, sama jestem sobie winna: nie przeczytałam dokładnie opisu. Zobaczyłam napis "romantyczno-przygodowa seria z mitologią w tle" oraz coś o Percym Jacksonie i wypożyczyłam książkę bez dalszego namysłu. Gdybym tylko dojrzała, że jest to "Percy Jackson dla dziewczyn!", pewnie nie musiałabym się męczyć.
Nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego o tej powieści. Sam pomysł na fabułę nie zachwyca: Prometeusz raz na sto lat ma szansę, by na zawsze stać się człowiekiem. Aby to zrobić, musi sprawić, że wybrana przez Atenę dziewczyna mu nie ulegnie. Nie do końca rozumiem zamysł: dlaczego nie może tej wybranki do siebie zniechęcić? Sam proces nie jest dogłębnie opisany i nie ma dla mnie większego sensu. Jego główny cel to oczywiście połączenie Prometeusza z Jess, główną bohaterką.
Sama główna bohaterka jest typową główną bohaterką: nie lubi makijażu, nie interesują jej modne ciuchy, jest cichą myszką, lubi naukę. Bonusowo ma trudną sytuację rodzinną oraz materialną. Jest (oczywiście) skontrastowana ze swoją Przebojową Najlepszą Przyjaciółką, która jest piękna i wygadana, nie lubi nauki i leci na nią każdy chłopak. (Oczywiście) taka przyjaźń nie może przetrwać w powieści tego typu: dziewczyny popadają w konflikt z powodu chłopaka. Na szczęście główna bohaterka znajduje sobie (oczywiście) inną przyjaciółkę, której naprawdę na niej zależy.
Ponadto główna bohaterka, mimo prób przedstawienia jej jako niezależnej, jest całkowicie bezradna. W każdej możliwej sytuacji jest ratowana przez Prometeusza.
Ponadto opis na okładce nie kłamał - mitologia naprawdę jest "w tle", bo praktycznie nie istnieje. Wspomnianych jest paru bogów, główny (nudny) konflikt też czerpie z mitologii, ale Marah Woolf pozwala sobie na dosyć dużą interpretację. Sięgnięcie do mitologii niestety nie ukrywa tego, czym powieść jest naprawdę: nudną (pseudo)romantyczną powieścią dla nastolatków. Chociaż może to ja się starzeję.
Na zakończenie malusi spoiler:
Mój ulubiony fragment w całej powieści to scena, kiedy główna bohaterka próbuje pomóc w walce Prometeuszowi, ale zamiast tego uderza go kamieniem w głowę i skutecznie nokautuje. Komedia!
Nie polecam, nie warto tracić czasu na tę powieść. Nie zamierzam sięgać po kolejne części.
Okej, przyznaję, sama jestem sobie winna: nie przeczytałam dokładnie opisu. Zobaczyłam napis "romantyczno-przygodowa seria z mitologią w tle" oraz coś o Percym Jacksonie i wypożyczyłam książkę bez dalszego namysłu. Gdybym tylko dojrzała, że jest to "Percy Jackson dla dziewczyn!", pewnie nie musiałabym się męczyć.
Nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego o tej powieści....
Absolutnie nie. Hjorthowi i Rosenfeldtowi skończyły się pomysły i "Co zasiejesz, to zbierzesz" to potwierdza.
Książka jest dosyć krótka, ma 400 stron. Sama "intryga" kryminalna zajęła zaś ledwie... 250 stron, na dodatek mocno przeplatanych życiem prywatnym bohaterów. Żadnego polotu, żadnego napięcia. Od początku wiemy, kto jest mordercą i czemu zabija. Jak na serię psychologiczno-kryminalną psychologii nie było tutaj w ogóle. Sebastian Bergman został odsunięty do roli dziadka. Torkela praktycznie nie ma, Ursula też nie odgrywa znaczącej roli. Ulubienica Hjortha&Rosenfeldta, czyli Vanja, przejmuje stery, ale jest tak nudną postacią, że jedyne, co wywołuje w czytelniku, to senność.
Co do Billy'ego, od początku było widać, że autorzy nie mają na niego pomysłu, w bodajże czwartym(?) tomie podjęli taką, a nie inną decyzję, więc musieli to doprowadzić do końca. Wciąż nie do końca kupuję jego historię, ale końcówka z nim była przynajmniej emocjonująca, czego nie można powiedzieć o pierwszych 250 stronach.
Kolejną bolączką jest plot twist, który plot twistem w ogóle nie był, przynajmniej dla mnie. Powód, dla którego Tim przychodził do Sebastiana na wizyty, w pewnym momencie stał się oczywisty.
I chyba najgorsza część całej powieści, czyli narracja-ekspozycja. Akcja rozpoczyna się 3 lata po skończeniu ostatniej części i wszystko, co wydarzyło się w tym czasie, zostaje nam zwyczajnie opowiedziane. Nieudany trik, aby nie rozpisywać się o wydarzeniach, które ukształtowały bohaterów (szczególnie Torkela!), tylko od razu mieć ich dogodnie przystosowanych do tego, co autorzy chcą z nimi zrobić. Nuda.
Powód, dla którego daję trzy gwiazdki zamiast jednej, to chociaż trochę wciągające zakończenie. Po pierwszych 250 stronach miałam już odpuścić sobie całą serię (a szkoda, bo mówimy o jednej z moich ulubionych serii wszechczasów), ale jestem dostatecznie zainteresowana, co takiego Hjorth&Rosenfeldt zrobią z tym całym bałaganem, by sięgnąć jednak po następną część.
Absolutnie nie. Hjorthowi i Rosenfeldtowi skończyły się pomysły i "Co zasiejesz, to zbierzesz" to potwierdza.
Książka jest dosyć krótka, ma 400 stron. Sama "intryga" kryminalna zajęła zaś ledwie... 250 stron, na dodatek mocno przeplatanych życiem prywatnym bohaterów. Żadnego polotu, żadnego napięcia. Od początku wiemy, kto jest mordercą i czemu zabija. Jak na serię...
[do uzupełnienia]
[do uzupełnienia]
Pokaż mimo to