rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Obcy w obcym kraju". Książka będąca biblią pokolenia dzieci kwiatów. Uznana za jedną z 88 książek, które ukształtowały Amerykę. W piosence "We didn't start the fire" Billy Joel śpiewał o niej, jako o jednym z najważniejszych wydarzeń roku 1961. Bestseller, który rozszedł się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Czy taka książka może być zła?

Główny bohater powieści Michael Smith, urodził się na Marsie. Jego rodzice byli pierwszymi ludźmi, mającymi przygotować czerwony glob pod kolonizację, jednak zginęli krótko po narodzinach Michaela. On sam prawdopodobnie również podzieliłby ich los, gdyby nie rodowici mieszkańcy Marsa. Marsjanie zaopiekowali się dzieckiem, wychowali go i nauczyli wszystkiego, co każdy młody Marsjanin powinien wiedzieć o wszechświecie. Po dwudziestu latach na Marsa przybyła kolejna ekspedycja z błękitnej planety, tym razem liczniejsza i lepiej wyposażona. Badacze szybko odkryli rozbitka i sprowadzili go na Ziemię.

Przybycie Michaela wywołuje ogromne społeczne poruszenie i staje się osią kilku politycznych intryg. Sam Michael z początku niewiele rozumie co wokół niego się dzieje, ale szybko się uczy i wkrótce z pomocą nowo poznanych przyjaciół staje się panem sytuacji. Wychodzi też na jaw, że dzięki wychowaniu przez Marsjan, Michael posiada coś na kształt paranormalnych zdolności.

Jeśli chodzi o samą fabułę to raczej nie mogę zarzucić Heinleinowi nic poważnego. Jest miejscami mocno naciągana, ale od jego pozostałych dzieł raczej nigdy nie biło przesadną zgodnością z prawami fizyki. O wiele poważniejszy zarzut mam do usilnego wpychania między wersy powieści oczywistych prawd, które mają pretendować do wielkich przemyśleń o społeczeństwie, wszechświecie i życiu. Kolejnym kompletnie niezrozumiałym dla mnie wątkiem jest aspekt mistyczny. Wątek pasujący do tej książki niczym pięść do nosa. Chyba sam Heinlein miał co do niego wątpliwości, bo poświęca mu raptem jakieś 3 strony w środku powieści, kompletnie go porzuca, po czym wraca do niego pod sam koniec i poświęca mu kolejne 2. Jest to ogromna niekonsekwencja i sądzę, że dosyć rozpasła powieść o wiele lepiej trzymałaby się bez takich wtrąceń, które i tak nic nie wnoszą do historii.

Kolejnym zarzutem jest sam styl pisarski Heinleina. Jest on po prostu mdły i nijaki. Chociaż perypetie Michaela potrafią zainteresować czytelnika, to forma w jakiej są podane raczej ostudza zapał do czytania.
Bohaterowie są strasznie nierówni. Z jednej strony mamy dosyć rozwinięte postaci cynicznego prawnika i pisarza Jubala Harshawa, z drugiej jego trzy sekretarki, które zdają się nie różnić niczym oprócz imion, a pełnią w powieści dosyć ważną rolę. Podobnych dysproporcji w przedstawianiu osobowości bohaterów jest tutaj o wiele więcej.
Sama książka jest również bardzo nierówna, początkowe części są wciągające i potrafią zainteresować, jednak od połowy powieść pisana jest już jakby na siłę, byle jakoś dobrnąć do końca.

Podsumowując to "Obcy w obcym kraju" nie jest książką złą. Niestety nie jest też książką dobrą. Przez swoją nierówność jest po prostu przeciętny. Dziwi mnie zatem takie rozdmuchiwanie rangi tej powieści. Może to ja jestem jakimś ignorantem, który nie potrafi przejrzeć prawdziwych motywów autora, ale według mnie król jest nagi.

"Obcy w obcym kraju". Książka będąca biblią pokolenia dzieci kwiatów. Uznana za jedną z 88 książek, które ukształtowały Amerykę. W piosence "We didn't start the fire" Billy Joel śpiewał o niej, jako o jednym z najważniejszych wydarzeń roku 1961. Bestseller, który rozszedł się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Czy taka książka może być zła?

Główny bohater powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele spodziewałem się po książce będącej jednym z prekursorów podgatunku post-apo. Pragnąłem czegoś, co będzie łączyło ze sobą akcję rodem z Mad Max'ów oraz wielowątkowość i ciekawość postnuklearnego świata niczym w Falloutach. Pragnąłem ukazania poczucia beznadziei i marności życia w takim świecie, jak miało to miejsce chociażby w "Drodze" McCarthy'ego. Rozczarowałem się, ale na szczęście było to rozczarowanie pozytywne.

Akcja książki rozgrywa się w zniszczonych wojną atomową Stanach Zjednoczonych. Obejmuje ona trzy opowiadania oddzielone od siebie trwającymi około 500 lat odcinkami czasu. Wątkiem łączącym wszystkie te historie jest zakon błogosławionego, a później świętego Leibowitza. Nadrzędnym zadaniem jakie postawili sobie mnisi Leibowitza, jest odzyskiwanie, konserwacja i zachowywanie dla późniejszych pokoleń wszelkich informacji związanych z nauką i techniką, które w obliczu nuklearnej zagłady zostały utracone, bądź zapomniane.

Dzięki temu, że kolejne opowiadania rozdzielone są sporymi przedziałami czasu, raczej nie przywiążemy się do żadnego z bohaterów na dłużej. Mamy natomiast ciągły kontakt z mniej oczywistym bohaterem, jakim jest sam zakon Leibowitza. Śledzimy jak analogicznie do znanej nam historii ludzkość wydobywa się powoli z mroków drugiego średniowiecza, przeżywa rewolucje techniczne renesansu, a na koniec w czasach analogicznych do naszej współczesności zdaje się zataczać historyczne koło.

Fabuła w "Kantyku" posuwa się powoli do przodu. Klimat jest rozlany, senny, niemal oniryczny (do lektury świetnie pasuje muzyka zespołu Earth). Więcej jest tu filozoficznych rozważań nad powtarzalnością błędów historii i niezmiennością natury ludzkiej niż akcji jako takiej. Nie jest to według mnie bynajmniej minusem, bo czyta się to bardzo przyjemnie i mnie osobiście skłoniło do refleksji.

Zdaję sobie jednak sprawę, że nie jest to książka którą poleciłbym osobie, która chciałaby zapoznać się z gatunkiem post-apo, albo liczącej na wartką akcję. Zdecydowanie nie jest to arcydzieło gatunku, które potrafi utknąć w pamięci na lata. Ja z "Kantykiem..." bawiłem się całkiem nieźle, ale mam wrażenie, że raczej nie wszystkim przypadłby on do gustu. Za to przy czytaniu nauczyłem się, że nie zawsze nasze niespełnione oczekiwania muszą okazać się złym doświadczeniem.

Wiele spodziewałem się po książce będącej jednym z prekursorów podgatunku post-apo. Pragnąłem czegoś, co będzie łączyło ze sobą akcję rodem z Mad Max'ów oraz wielowątkowość i ciekawość postnuklearnego świata niczym w Falloutach. Pragnąłem ukazania poczucia beznadziei i marności życia w takim świecie, jak miało to miejsce chociażby w "Drodze" McCarthy'ego. Rozczarowałem się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam, że kiedy lata temu obejrzałem adaptację "Żołnierzy kosmosu", spod ręki Paula Verhoevena daleki byłem od zachwytu. Film wydawał się tandetny. Fabuła - totalny kicz i groteskowo przerysowane cliché na temat wojny ludzi z obcymi, była jedynie marnym pretekstem do następujących po sobie scen strzelania, wybuchów i latających wnętrzności. Postaci, zarówno męskie, jak i kobiece, dało się opisać przy użyciu następujących określeń: dzielny, odważny, waleczny, z nadmiernym ego i nadprodukcją testosteronu. Jednym słowem szmira, nadająca się do oglądania tylko jako komedia, po uprzednim wprowadzeniu do krwiobiegu dużej ilości alkoholu. Z sięgnięciem po pierwowzór ociągałem się niemal dziesięć lat. Wszak zazwyczaj filmy okazują się gorsze od książek.

Niestety film okazał się dość wierną adaptacją powieści. Jest to jeden wielki manifest Heinleina głoszący nacjonalizm, ocierający się niemal o faszyzm. Pochwała militaryzmu widoczna jest od samego początku. Co krok spotykamy się z poglądami, które zdarza się czasami słyszeć z ust skrajnych prawicowców podczas marszów niepodległości. Kult siły, szowinizm i elitaryzm to tylko niektóre z wartości gloryfikowanych w tej książce. Wszystko to sprawia, że czułem się nieco zaniepokojony, wyobrażając sobie taką wizję przyszłości.

Do tego wszystko to opisane jest w sztywny, pozbawiony stylu i polotu sposób. Dialogi i przemyślenia bohaterów trzymają poziom wypracowania w szkole podstawowej. Jedna jedyna scena traktująca o wychowaniu młodzieży jest godna zapamiętania i pozostaje miłą odskocznią od całej reszty powieści. Bohaterowie są zupełnie bezbarwni, jakby wyprani z jakiejkolwiek osobowości. Gdyby kiedykolwiek miał powstać filmowy remake, to idealnymi aktorami do grania tych postaci byliby według mnie Michael Dudikoff, Steven Seagal i Kristen Stewart.

Na zakończenie pozwolę sobie powrócić do filmu Verhoevena. Okazuje się bowiem, że film świadomie został przez twórców potraktowany tak karykaturalnie. Jeśli zatem obejrzymy go wystarczająco uważnie, odkryjemy, że za fasadą bezmyślnej krwawej młócki, kryje się groteska i ironia (polecam analizę filmu na youtube w wykonaniu Collative Learning). Niestety wydaje mi się, że powieść Hainleina raczej nie posiada drugiego dna. Jeśli nawet, to nie udało mi się go odkryć. Choć istnieje gro osób uważających "Żołnierzy..." za dzieło ironiczne, groteskowe i pacyfistyczne. Może to być nawet trafna teoria, zważywszy fakt, że ten sam autor kilka lat później popełnił diametralnie różniące się od "Żołnierzy kosmosu" dzieło, a mianowicie "Obcego w obcym kraju, tylko czy to już nie jest nadinterpretacja?

Przyznam, że kiedy lata temu obejrzałem adaptację "Żołnierzy kosmosu", spod ręki Paula Verhoevena daleki byłem od zachwytu. Film wydawał się tandetny. Fabuła - totalny kicz i groteskowo przerysowane cliché na temat wojny ludzi z obcymi, była jedynie marnym pretekstem do następujących po sobie scen strzelania, wybuchów i latających wnętrzności. Postaci, zarówno męskie, jak i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W posłowiu do "Kwestii sumienia" pan Radosław Kot mówi, że twórczość Jamesa Blisha zaistniała w Polsce zbyt późno. Jest w tym stwierdzeniu sporo racji. Książka mocno się zestarzała. Wizje przyszłości, w której dzieje się akcja powieści trącą już mocno myszką. Autor przykładowo zakłada, że do 2050 roku w ramach Kościoła katolickiego egzorcyzmy staną się przeżytkiem, a sakramentu namaszczenia będą mogły udzielać również osoby świeckie. Oba założenia trafiły jak kulą w płot. Nie przekonuje też świat pokryty siecią bunkrów przeciwatomowych, w którym większość ludzi żyje niczym krety. Już nawet nie wspomnę o podróżach kosmicznych. Jednak, pomimo tych zarzutów, pozwolę sobie nie zgodzić się z panem Kotem. "Kwestia sumienia" na długo pozostała w mojej pamięci, a ostatnie strony będą mnie niechybnie intrygować jeszcze wielokrotnie.

O co w powieści chodzi? Czwórka kosmicznych zwiadowców przybywa na planetę zdatną się do życia ludzi. Planeta zamieszkana jest przez gadopodobne stworzenia obdarzone inteligencją. Jaszczury zdołały wytworzyć naukę i kulturę. Nie posiadają jednak niczego, co nawet w zarysie, przypominałoby religię. Dla jednego ze zwiadowców, który jest również jezuitą, jest to informacja na tyle zła, że jego raport dla Watykanu będzie herezją.

Książka jest krótka i sprawnie napisana. Czyta się ją błyskawicznie. Postaci są barwne, a ich reakcje autentyczne. Szczególnie godny zapamiętania zdaje się główny bohater - ojciec Ramon Ruiz-Sanchez rozdarty między wiernością czemuś, w co wierzył i wyznawał przez całe swoje życie, a rzeczywistością, która tej wierze przeczy.

Końcówka książki to typowe rozwiązanie w stylu deus ex machina. Pozostaje otwarte na różne interpretacje i to od czytelnika tylko zależy, które wyjaśnienie wybierze. Sprawia to, że nawet po odrzuceniu całej technicznej otoczki powieści, główne pytanie pozostaje aktualne. Jakie jest miejsce obcych w judeo-chrześcijańskim wszechświecie?

Zdaję sobie sprawę, że powieść powstała jeszcze przed soborem watykańskim II i do czasów obecnych można już poczytać encykliki traktujące na ten temat, ale sądzę, że faktyczne spotkanie człowieka z inną istotą inteligentną, jeśli kiedykolwiek nastąpi, będzie wydarzeniem, którego nie przewidują święte pisma żadnej z religii.

W posłowiu do "Kwestii sumienia" pan Radosław Kot mówi, że twórczość Jamesa Blisha zaistniała w Polsce zbyt późno. Jest w tym stwierdzeniu sporo racji. Książka mocno się zestarzała. Wizje przyszłości, w której dzieje się akcja powieści trącą już mocno myszką. Autor przykładowo zakłada, że do 2050 roku w ramach Kościoła katolickiego egzorcyzmy staną się przeżytkiem, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnego dnia podjąłem się dosyć karkołomnego wyzwania. Postanowiłem przeczytać wszystkie książki, które zdobyły prestiżową nagrodę Hugo. Nagroda wręczana jest co roku dla najlepszej (niestety tylko według amerykańskiego fandomu) książki z gatunku science fiction i fantasy. Na razie jestem mniej więcej za połową listy, ale już mogę przyznać, że była to dobra decyzja. Natrafiłem na wiele dobrych książek, które czytało się z zapartym tchem. Było również trochę średnich powieści, które odznaczały się mimo wszystko ciekawymi pomysłami bądź stylem. Każda z nich zapadła mi w pamięć, jednak żadna nie wryła się w moje wspomnienia tak jak "Wielki czas".

"Wielki czas" zapamiętałem, jak zapamiętuje się naładowane emocjami sny. Gdzieś świta mi, że były tam jakieś zwalczające się stronnictwa "pająków" i "węży". Jak przez mgłę widzę placówkę rehabilitacyjną dla żołnierzy wojny czasu. Coś świta mi o bombie atomowej, przewlekaniu ludzi na lewą stronę przez ucho igielne i bąblach pozaczasowych. Te oniryczne wizje nie pozwalają mi dokładnie powiedzieć, o co chodziło we śnie. Jednak tak naprawdę historia w tym przypadku nie jest istotna. To co naprawdę się liczy i co jestem sobie w stanie doskonale przypomnieć, to emocje jakie mi wtedy towarzyszyły. Obrzydzenie, dezorientacja, nuda i rozczarowanie.

"Wielki czas" jest najgorszą książką jaką kiedykolwiek zdołałem przeczytać. Cieszę się, że to zrobiłem. Mógłbym przytoczyć słowa naszego narodowego wieszcza "kto nie doznał goryczy ni razu, ten nie dozna słodyczy w niebie". Co prawda powieść Leibera smakowała mniej jak ziarno goryczy, a bardziej jak beczka dziegciu, ale zadanie swoje spełniła. Od tamtej pory naprawdę doceniam te dobre książki, a w tych nieco gorszych zawsze staram się odnajdywać jakieś pozytywy. Można przez to powiedzieć, że "Wieczny czas" wywarł na moje życie większy wpływ niż setki innych, lepszych powieści. Dlatego szczerze polecam tę powieść masochistom i ludziom, którzy pragną tak jak ja czerpać inspiracje z negatywnych doświadczeń.

(Nie przeczytałem "Męża czarownicy" i moja opinia dotyczy tylko powieści "Wielki czas". Przepraszam za to wszystkich, którzy czują się przez to urażeni.)

Pewnego dnia podjąłem się dosyć karkołomnego wyzwania. Postanowiłem przeczytać wszystkie książki, które zdobyły prestiżową nagrodę Hugo. Nagroda wręczana jest co roku dla najlepszej (niestety tylko według amerykańskiego fandomu) książki z gatunku science fiction i fantasy. Na razie jestem mniej więcej za połową listy, ale już mogę przyznać, że była to dobra decyzja....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam literaturę science fiction. Dlaczego? Dobre sci-fi rozpościera przed nami zarysy możliwych przyszłości. Pokazuje nam szanse i zagrożenia przyszłego świata, lepiej niż jakikolwiek inny gatunek. Zmusza nas do zastanawiania się, czy kierunki rozwoju, jakie obiera dzisiejszy świat są właściwe, a może należałoby je skorygować. Pozwala postrzegać wiele aktualnych problemów w nowym świetle. Czasami swoimi wizjami kusi, czasami przeraża. Ale niezaprzeczalnie intryguje i zmusza do stawiania nowych pytań. Właśnie tym wszystkim charakteryzuje się dobra książka science fiction. "Dubler" nie jest dobrą książką.

Książka opowiada o aktorze Lorenzo Smyth'u, który zatrudniony zostaje do największej roli swojego życia. Ma zostać tytułowym dublerem Johna Bonforte'a - wpływowego ziemskiego polityka w dniu, w którym Boneforte przyjmie od Marsjan obywatelstwo czerwonego globu. Wydarzenie to ma stanowić przełom w przyszłych stosunkach ziemsko-marsjańskich i ukierunkować już na zawsze ziemską politykę międzyplanetarną. Problem tkwi w tym, że polityk zostaje uprowadzony, a coraz więcej wskazuje na to, że rola Lorenz'a będzie ostatnią jaką przyjdzie mu zagrać.

Brzmi to jak science fiction pełną gębą? Może i tak. Ale według mnie jeśli odrzemy powieść ze wszystkich fantastycznych motywów, to z powodzeniem można fabułę przenieść do dowolnej epoki historycznej i będzie tam równie dobrze pasowała. Konwencja science fiction jest tej powieści zupełnie niepotrzebna. Niektórzy mogą uznać tę cechę za argument dla ponadczasowości książki. Dla mnie jednak jest to jedynie znak zmarnowanego potencjału.

Kiepski pomysł na książkę można byłoby jeszcze wybaczyć gdyby była sprawnie i dobrze napisana. Niestety wszystkie powieści Heinleina, które dane mi było czytać są napisane językiem czerstwym niczym tygodniowa bułka z Biedronki. Nie inaczej jest w przypadku "Dublera". Opisy są bezbarwne, dialogi nieciekawe, a portrety psychologiczne bohaterów na tyle mdłe, że po przeczytaniu książki pamiętałem tylko imię głównego bohatera i postaci, którą grał. Trzeba przyznać autorowi, że sama postać Lorenza jest akurat ciekawa. Jednak, według mnie, to chyba jedyny plus tej książki.

Fantastyka naukowa to gatunek stawiający przede wszystkim na bujną wyobraźnię. To narzędzie za pomocą którego można stwarzać całe wszechświaty, cywilizacje i społeczeństwa jakie nie śniły się szekspirowskim filozofom. A korzystanie z nurtu science fiction do kreacji takiego dzieła jakim jest "Dubler" to jakby zmuszanie wszystkich naukowców z CERNu do pomocy pierwszoklasiście w odrabianiu zadania z matematyki.

Uwielbiam literaturę science fiction. Dlaczego? Dobre sci-fi rozpościera przed nami zarysy możliwych przyszłości. Pokazuje nam szanse i zagrożenia przyszłego świata, lepiej niż jakikolwiek inny gatunek. Zmusza nas do zastanawiania się, czy kierunki rozwoju, jakie obiera dzisiejszy świat są właściwe, a może należałoby je skorygować. Pozwala postrzegać wiele aktualnych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć może nie świadczy to o mnie zbyt dobrze, zawsze kibicowałem czarnym charakterom. Chciałem, żeby Tom w końcu z zimną krwią zamordował Jerrego. Pragnąłem, aby Death Note skończył się triumfem Kiry. A nawet byłbym skłonny kibicować Lannisterom, gdyby tylko nie czarna owca w postaci Tyriona. Psychopaci i makiawelicy są po prostu o wiele ciekawsi niż cukierkowaci herosi zawsze ratujący świat. Nie inaczej też było w przypadku tej książki.

Historię poznajemy z perspektywy dwóch osób: magnata finansowego który podejmuje się zadania prawie niemożliwego - morderstwa swojego największego konkurenta, oraz prowadzącego śledztwo w tej sprawie policjanta telepaty. Od początku wiemy kto zabija, znamy też modus operandi mordercy, jedynie motyw pozostaje do ostatnich stron owiany tajemnicą. Konstrukcja książki przypomina nieco rzeczonego już Death Note, jest to pojedynek dwóch mistrzów. Krążą wokół siebie, zakładają pułapki i nie cofają się przed niczym, żeby ostatecznie złamać przeciwnika. W ostatecznym rozrachunku oczywiście sprawiedliwości staje się zadość, jednak sukces okupiony zostaje dosyć sporą ceną.

Można by na tym zakończyć, gdyby nie moje doszukiwanie się drugiego dna. Powieść ukazała się w 1953 roku. W tym okresie ukazały się dwa inne dosyć znane utwory literackie z podobnymi motywami. Mówię tu o "Roku 1984" Orwella i "Raporcie mniejszości" Dicka. U Orwella mamy społeczeństwo stale obserwowane przez mitycznego Wielkiego Brata. Świat w którym zwykłe wykroczenia stają się niemożliwe przez ciągłą inwigilację ze strony państwa. Również w "Raporcie" mamy do czynienia z państwem, gdzie zbrodnie są niewykonalne ze względu na stałą kontrolę jasnowidzów przepowiadających jeszcze niepopełnione przestępstwa.
W powieści Bestera jest bardzo podobnie. Telepaci w tym świecie pełnią rolę analogiczną do Wielkiego Brata i jasnowidzów. Zapobiegają zbrodniom, ale również inwigilują społeczeństwo. Odbierają niejako prawo do wolności myśli, przekonań i działań zwykłych ludzi. Jedyna próba wyrwania się z matni idealnego totalitarnego reżimu jakiej podejmuje się główny bohater jest z góry skazana na porażkę. Od chwili popełnienia zbrodni wiemy, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za swe czyny. Jest przecież tym "złym". A zło musi ponieść karę. Tylko czy faktycznie jego adwersarze są tymi "dobrymi"?

Nie chciałbym, aby moje słowa odebrano jako pochwałę i przyzwolenie na przestępstwa, ale po lekturze "Człowieka do przeróbki" odnoszę wrażenie, że w dniu, w którym wykrywalność przestępstw sięgnie 100%, jednocześnie odrzucimy swoje prawo do wolności.

Choć może nie świadczy to o mnie zbyt dobrze, zawsze kibicowałem czarnym charakterom. Chciałem, żeby Tom w końcu z zimną krwią zamordował Jerrego. Pragnąłem, aby Death Note skończył się triumfem Kiry. A nawet byłbym skłonny kibicować Lannisterom, gdyby tylko nie czarna owca w postaci Tyriona. Psychopaci i makiawelicy są po prostu o wiele ciekawsi niż cukierkowaci herosi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to