rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Byłoby wspaniale, gdyby ta książka była nieistotna - ot, kolejny żart Kundery - niestety jest również zbędna.

Byłoby wspaniale, gdyby ta książka była nieistotna - ot, kolejny żart Kundery - niestety jest również zbędna.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Najgorsza jak dotąd książka Żulczyka.

Z wieloma książkami słabymi, miernymi lub rozczulająco złymi zdarzyło mi się zmierzyć w życiu, ale w większości wypadków winą za powstanie tych literackich potworków obarczyć można było nieudolność ich autorów. „Czarne Słońce” to jednak książka zła w tak wyrafinowany i złożony sposób, jak gdyby bardzo utalentowany pisarz (za jakiego Żulczyka uważam) postanowił dla zakładu udowodnić, że jest w stanie napisać coś grafomańskiego do granic parodii.

Nie wydaje mi się jednak, by problemem był tutaj wulgarny język czy obsceniczne (obrzydliwe?) kreowanie świata przedstawionego i jego bohaterów, bo umiejętne żonglowanie mocnymi środkami wyrazu artystycznego zawsze postrzegałam jako jeden z największych atutów prozy tego autora. Ta proza boli, sieka, żyje i pulsuje. Kłopot stanowi natomiast campowa fabuła, która jest patchworkiem wykonanym ze stereotypów, uproszczeń, grania na emocjach oraz tanich kontrowersji, a co gorsza nie tylko tanich, lecz także przewidywalnych. Być może w rzeczywistości społecznej, w której za łamanie tabu grozi ostracyzm, łamanie tabu stanowi wartość samą w sobie, ja bym podchodziła do takiego założenia jednak z dużą dozą ostrożności. Po tematach, które faktycznie wymagałyby debaty, prześlizgujemy się szybko, nie ocierając nawet o jakieś istotne sensy, a wszystkie nużące przemyślenia narratora oraz innych sympatycznych książkowych postaci są płytkie jak zupa. Ostatecznie, duchowe katharsis, które powieść ta oferuje czytelnikowi, jest na poziomie tego pierwszego intelektualnego oświecenia, którego można było doznać, gdy na lekcji religii w 3C przyłapało się księdza na konfabulacji.

Bardzo życzę sobie literatury, która będzie odważnie wskazywała na zło czające się nieuchronnie w różnego rodzaju nacjonalizmach (i w nas samych), a że nie mam żadnych uczuć religijnych, które mogłyby zostać nadszarpnięte, to chętnie porozmawiam o też o problemach zinstytucjonalizowanych kultów religijnych. Liczę na to, że kiedyś pojawi się dobra powieść na ten sam temat, a „Czarne Słońce” to taki nieudany odcinek pilotażowy.

Najgorsza jak dotąd książka Żulczyka.

Z wieloma książkami słabymi, miernymi lub rozczulająco złymi zdarzyło mi się zmierzyć w życiu, ale w większości wypadków winą za powstanie tych literackich potworków obarczyć można było nieudolność ich autorów. „Czarne Słońce” to jednak książka zła w tak wyrafinowany i złożony sposób, jak gdyby bardzo utalentowany pisarz (za jakiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lagercrantz postanowił stworzyć książkę raczej sensacyjną niż kryminalną i raczej komiksową niż mroczną. Jego bohaterowie są jakby żywcem wyjęci z Marvela: dobrzy są tak dobrzy, że czytelnik ma ochotę ich przytulić, a źli tak zepsuci, że można jedynie życzyć im zasłużonej śmierci. Jedno trzeba przyznać - nie jest to Larsson. Widać to w konstrukcji zdań, prostszej i bardziej dynamicznej, widać również w budowie intrygi, która nie jest tu tak złożona, a skrupulatne dziennikarskie śledztwo zostało zastąpione przez strzelaniny i codowne rozwiązania podsumowane przez równie cudowne dziecko. To zgrzyta. Zgrzyta także Lisbeth-Wasp, która rzeczywiście przemienia się na naszych oczach w superbohaterkę. Biega, strzela, zabija, staje w obronie uciśnionych; jedyne, czego jej brakuje, to maska i peleryna. W tym samym czasie Blomkvist zdaje się być odsunięty na dalszy plan. Wiemy, że przeżywa kryzys, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że postać jego pokroju nie powinna siedzieć w kapciach i błądzić w całej intrydze jak bezradne dziecko we mgle. Cała chwała przypada niewątpliwie Lisbeth. Auor nie pozostawia też miejsca na domysły dotyczące psychologicznej motywacji działań bohaterów. Wszystko zostaje wyłożone wprost, powiedzielibyśmy - łopatologicznie, tak, byśmy nie mieli jako odbiorcy wątpliwości, kogo powinniśmy lubić, a kogo nienawidzić. Nie jest to więc Larsson, jakiego znaliśmy i pokochaliśmy. Mimo to "Co nas nie zabije" to książka naprawdę dobra. Nawet bardzo dobra. Trzyma w napięciu, jest wciągająca i świetnie napisana. Nie mamy więc zwyczajnie czasu, by zasanawiać się, co nam nie pasuje, a wszystkie zgrzyty wydają się mało istotne, kiedy płyniemy z fabularnym prądem. Sam wątek sztucznej intelgencji i sawantów został zaserwowany po mistrzowsku. Być może nie jest to już stare, dobre "Millenium", ale jest to zdecydownie "Millenium", które trzyma poziom.

Lagercrantz postanowił stworzyć książkę raczej sensacyjną niż kryminalną i raczej komiksową niż mroczną. Jego bohaterowie są jakby żywcem wyjęci z Marvela: dobrzy są tak dobrzy, że czytelnik ma ochotę ich przytulić, a źli tak zepsuci, że można jedynie życzyć im zasłużonej śmierci. Jedno trzeba przyznać - nie jest to Larsson. Widać to w konstrukcji zdań, prostszej i bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na ogromny szacunek zasługuje praca autora i czas, jaki musiał włożyć w zebranie i uporządkowanie tak wielu źródeł. Książka ta stanowi świetny przekrój relacji damsko-męskich w średniowieczu; jest również napisana w bardzo przyjemnym stylu, dzięki któremu czytelnik może momentami zapomnieć, że trzyma w dłoniach opasłe historyczne tomisko, a nie wciągającą powieść z nutką sensacji. Niestety, pan Jerzy Besala tak dalece odchodzi od schematu zwykłej książki historycznej, że zaczyna nas raczyć swoimi przemyśleniami psychologiczno-anropologiczno-filozoficznymi, kórych wartość merytoryczna jest co najmniej wątpliwa. Popada też w pewnego rodzaju schizofrenię, kiedy z jednej strony zaciekle próbuje bronić Ojców Kościoła przed posądzeniem o mizoginizm (choć wymaga to niejednokrotnie prawdziwej ekwilibrystyki retorycznej), by za chwilę oskarżać o seksizm znacznie subtelniejszą arabską poezję miłosną. W niektórych fragmentach wyraźnie potępia szowinistyczne nastroje panujące w średniowieczu, w innych natomiast sugeruje, że szowinizmowi temu były poniekąd winne same kobiety, bo jako gadatliwe i rozwrzeszczane, nie mogły być traktowane poważnie. Odnoszę wrażenie, że autor miotał się podczas zbierania materiałów pomiędzy naukowym pragnieniem obiekywizmu a potrzebą potwierdzenia własnej wersji historii. Pomimo tych licznych zgrzytów, jest to wciąż pozycja interesująca i bogata w wiedzę (nie tylko ściśle historyczną, lecz także literacką), która pozwala lepiej poznać meandry kultury eurpejskiej i arabskiej.

Na ogromny szacunek zasługuje praca autora i czas, jaki musiał włożyć w zebranie i uporządkowanie tak wielu źródeł. Książka ta stanowi świetny przekrój relacji damsko-męskich w średniowieczu; jest również napisana w bardzo przyjemnym stylu, dzięki któremu czytelnik może momentami zapomnieć, że trzyma w dłoniach opasłe historyczne tomisko, a nie wciągającą powieść z nutką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Być może nie dorosłam do tej powieści, gorzko mnie jednak rozczarowała. Moje wcześniejsze (choć ubogie) doświadczenia z Canettim, które zamykały się w maleńkiej książeczce z aforyzmami, przekonały mnie, że jest to pisarz godny uwagi. Przekopałam więc wszystkie okoliczne antykwariaty w poszukiwaniu „Auto da fe” i wiedziona niezmąconym przekonaniem, że mam do czynienia z arcydziełem, zabrałam się do lektury. Od czasu ciężkawej Sienkiewiczowskiej prozy, żadna książka tak mnie nie wymęczyła. I choć ostatnie sto stron powieści, w moim mniemaniu, zdecydowanie ratuje ją jako dzieło, środek jest przegadany, przeintelektualizowany, a akcja wlecze się niemiłosiernie. Wiem, że nie o akcję tu idzie, że nie ona stanowi serce opowieści, ale kunszt, z jakim Canetti maluje swój absurdalny, a przy tym boleśnie prawdziwy świat ludzkich obsesji i słabości, a jednak wydaje mi się, że wiele fragmentów mogłoby zostać całkowicie pominiętych i książka nic by na tym nie straciła, a wręcz przeciwnie – wiele zyskała.
Można ten powieściowy chaos i zagmatwanie tłumaczyć, można nawet wybaczyć nagromadzenie wątków i liczne powracanie do tych samych motywów, jeśli się weźmie pod uwagę wyjaśnienia autora, zawarte w posłowiu:
„Pewnego dnia przyszło mi na myśl, że świata nie należy tak przedstawiać jak w dawniejszych powieściach, poniekąd ze stanowiska pisarza, świat się r o z p a d a ł i tylko wówczas, jeśli miało się odwagę pokazać go w tym stanie rozpadu, możliwe było stworzenie jego prawdziwego obrazu.”
I jeśliby przyjąć, że celem przyświecającym Canettiemu było przedstawienie świata w stanie rozpadu, ten zabieg udał mu się w „Auto da fe” po mistrzowsku. Jest to dogłębne studium obłędu na każdym z jego poziomów, poczynając od narodzin aż po jego smutny kres, a przy tym obłędu, w którym „jest metoda”, jak można to ująć słowami poety. Piotr Kien, bibliofil i mizogin, nie jest bowiem bynajmniej bardziej lub mniej szalony od wszystkich otaczających go ludzi, choć oni wiodą w większości prosty i spokojny żywot, a ich poczytalność na pozór nie budzi wątpliwości. Znamienne jest, że poza braćmi Kien wszyscy bohaterowie wydają się owładnięci żądzą pieniądza. Zachłanna jest Teresa, prymitywna i obrzydliwie sentymentalna, zachłanny jest zwierzęcy dozorca, zachłanny jest wreszcie podejrzany karzeł i cała jego świta. Natomiast obaj bracia Kien, tak różni od siebie, jedną cechę dzielą: absolutną pogardę dla doczesnych dóbr połączoną z szaleńczym (sic!) poczuciem misji. Canetti stroni jednak od prostych rozwiązań; w tej książce nie ma postaci pozytywnych, podobnie jak nie ma postaw, które można by uznać za moralnie słuszne. Piotr Kien w swej żądzy wiedzy wydaje się równie śmieszną i żałosną postacią jak Teresa w swoim pragnieniu zyskania „kapitału” i dowartościowania swojej seksualności. Niemniej śmieszny jest Jerzy Kien, poświęcający się altruistycznej działalności w celu stymulowania swojej fantazji. Każdy z bohaterów jest egoistą, którego jedynym motorem działania są własne popędy: i choćby był to nawet popęd niesienia pomocy bliźnim, nie nosi on przecież śladu bezinteresowności. Czytelnik, studiujący „Auto da fe”, zderza się z bezlitosnym obrazem rzeczywistości. Pieniądze są śmieszne. Wykształcenie jest śmieszne. Szlachetne cele są śmieszne. Ludzie są śmieszni. I śmieszny jest ten świat, po którym przyszło im wędrować , udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Ta groteskowa, przygnębiająca w swej wesołości wizja kondycji ludzkiej, jest bez wątpienia najmocniejszym atutem książki. Doceniam olbrzymi intelektualny wkład autora w tę wielowarstwową strukturę narracyjną, zapytuję jednak po cichu i nieśmiało: czy trzeba tak rozwlekle, tak nużąco, tak ciężko? Cóż, być może było trzeba, gdyż jak pisze Canetti w posłowiu:
„Chciałem posuwać się krok za krokiem, mówiłem sobie, że to musi być książka surowa, bezlitosna zarówno wobec mnie, jak i wobec czytelnika. Na wszystko, co mogłoby być przyjemne albo ładne, byłem uodporniony przez głęboką niechęć do ówczesnej literatury wiedeńskiej. Najbardziej w cenie był operowy sentymentalizm, a także mizerni felietoniści i gawędziarze.”
„Auto da fe” zdecydowanie nie ma nic wspólnego z operowym sentymentalizmem, na próżno w niej również szukać elementów ładnych i przyjemnych. Bez wątpienia jest natomiast surowa i bezlitosna, zarówno pod względem prowadzenia akcji, jak i miejscami topornego stylu. Jak dla mnie nieco zbyt surowa i bezlitosna.

Być może nie dorosłam do tej powieści, gorzko mnie jednak rozczarowała. Moje wcześniejsze (choć ubogie) doświadczenia z Canettim, które zamykały się w maleńkiej książeczce z aforyzmami, przekonały mnie, że jest to pisarz godny uwagi. Przekopałam więc wszystkie okoliczne antykwariaty w poszukiwaniu „Auto da fe” i wiedziona niezmąconym przekonaniem, że mam do czynienia z...

więcej Pokaż mimo to