cytaty z książki "Rzeka podziemna, podziemne ptaki"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
A Siódmy niósł jeszcze pod powiekami oczu ten skrawek peronu stacyjki pod Wilnem, grudniowy brzask z rumianą łuną na wschodzie, to znaczy nad lesistą krawędzią stoku, za którym była Górna Kolonia. Minął pochlapane wapnem bryły węgla, co go wożono na ścięty lutym mrozem front wschodni pod Leningradem albo Smoleńskiem, i zobaczył między urwiskiem peronu a szyną, w puchu śnieżnym zagrzebany bezkształtny tłumok ciemnej odzieży i rudą sierść chłopca nazywanego przez kolegów "miedzianą główką". Z boku wyciekła niewielka kałuża jaskrawo czerwonej krwi, która nie krzepła w tym nadrannym przymrozku. I Siódmy wiedział, że nikt nie przyjdzie po ciało "miedzianej główki", bo on nie miał rodziców, przyjeżdżał na osi pod wagonem z Wilna, na osi, ale częściej na buforze, przyjeżdżał, żeby kraść węgiel, a tu było łatwiej kraść, gdyż pociąg zwalniał bieg i łatwiej było ukryć węgiel w szpalerach przyciętych świerków, co chroniły kolej przez zawiejami. Dopiero przed nocą dobrzy ludzie wyciosają pod nasypem kolejowym płytki grób i zakopią tam "miedzianą główkę", i zostanie on tam w łańcuchu mogił, co znaczą ze wschodu na zachód szlak ofiar wojny, jeńców wojennych i zwykłych, normalnych samobójców.
Wspiął się na krzesło i podkręcił gałkę głośniczka umieszczonego na ścianie, gęsto pochlapanego wapnem. Odezwała się powolna muzyka tak dobrze skądś znana. Jakby z innej egzystencji, jakby z przedpokoju Pana Boga. Ale to był przecież Bach, Jan Sebastian, którego grają w kaplicach cmentarnych. Może to był fragment trzeciej suity skrzypcowej, która zawsze jeżyła włosy na głowie i zarazem sączyła nie wiadomo skąd jakąś obleśną słodycz wabiącej śmierci.
Bo socjalizm to imperium farby olejnej, która przykrywa całą szpetotę zmurszałych miast, nie dobudowanych fabryk i walących się ogrodzeń.
- Pan naprawdę mnie nie pamięta? - spytała.
Zawahał się. Wiele dziewcząt z jego dzieciństwa miało wystające skuły policzków, ciemne skośnawe oczy i usta złożone jak do pocałunku.
- Nie pamiętam, dziecko. Wszystkie twarze mi się plączą. Wszyscy są podobni do siebie, Matko Święta, ja się tak starzeję.
- Byliśmy w tym samym sanatorium gruźliczym. W górach, a właściwie w dolinie między górami nad potokiem z lodowatą wodą, w której próbowaliśmy pływać latem. Pan się przyjaźnił z takim jednym bez nogi. Jego ojciec był dowódcą akowskim, a matka przedwojenną aktorką.
- Tak, leżałem w takim sanatorium. Ale to było strasznie dawno.
- Na wieczorku zapoznawczym pan mnie pocałował. I obiecał miłość aż do śmierci.
- Obiecywałem? Tak, chyba wiele razy obiecywałem. Zawsze szczerze, bo ja każdą kobietę, którą pokochałem, chciałem kochać do śmierci.
- Trzeba szukać meliny - szepnął Siódmy.
- Kryjówki na kilka dni czy na całe życie?
- Ja już na całe życie. Nie mam wyboru. Nie mam czasu - dodał Siódmy. - Matko Święta. Może ja leżę na stole operacyjnym i jakiś chirurg wycina mi guz z mózgu.
- Nie, nie. Pan się rozkoszuje stanem wojennym. Odbija wam się wojną.
- Co pan plecie? Jaki stan wojenny? Mnie boli głowa. Wyszedłem łyknąć świeżego powietrza. Lubię wyjść o świcie przed dom. Mam znajomych świtowych. Roznosicielkę mleka, pewnego szofera i jakiegoś typa, który nigdy w ogóle nie śpi. Całą noc tłucze się po klatkach schodowych, po podwórzu, po ulicy. Straszy, jak duch, pijaków, kurwy i narkomanów.
- Patrzcie, świta, a coraz gorzej widać.
- To nic, to tylko zwiadowca zgasił światło. Oszczędza, jak to podczas wojny.
- Wojny kogo z kim?
- Wojny dobra ze złem.
- To już było. Przeszło do baśni i legend.
- Ale wróciło do naszego życia. Szatan nałożył mundur, przypiął pistolet i ruszył w świat. W nasz biedny świat. Szukać zwady. Pobić się z aniołami, którzy zadają się z pedałami.
- A Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni.
- Z Puszkarni kiedyś wielu ludzi wyszło na świat. Uczonych, wynalazców, poetów, filozofów, skrzypków, malarzy. Cały świat to jednak wielka Puszkarnia. Wszyscy wyjechali, wyszli, uciekli z Puszkarni.
- Już świta. Trzeba szukać meliny.
- Już świta. Trzeba dalej żyć. Trzeba jakoś żyć.
- Komu wojna, komu krowa dojna.
- Pan do mnie pije?
- Ja w ogóle. Boli mnie głowa. Nade mną dziesięć pięter.
- Gdzie ta dziewczyna?
- Siedziała pod oknem.
- Nie ma. Sczezła, rozpłynęła się, odeszła nocą.
- Już dzień.
- Zobaczymy, co przyniesie.
- Dzień dobry i do widzenia.
- Może się spotkamy.
- Wszyscy kiedyś się spotkają.
Biegała między kuchenką elektryczną i stołem. Patrzył na jej wysoką, silną sylwetkę. To była mocna kobieta o ciężkich piersiach i szerokich biodrach. Tylko twarz, choć duża, miała w sobie coś dziecięcego, nadzwyczaj delikatnego. Ogromne oczy z dziwnym fiołkowym odcieniem, jakby odrobinę roztargniony uśmiech i zdumiewająca miękkość w ogólnym wyrazie, coś w rodzaju tiulu, najsubtelniejszej przesłony, lekkiej mgiełki tajemnicy, seksu i dziecinnego smutku.
To nieprawda, że znał ją wiele lat. Tych kilkanaście miesięcy to były właśnie lata. Tych kilkanaście miesięcy współpracy i flirtu, nieśmiałego romansu, który rozpoczynał się co dzień i codziennie gasł na zawsze. Henia była kolporterką Związku, a może nawet czymś więcej, ale nie chciał nigdy wiedzieć za wiele, wolał ją taką właśnie, nie rozpoznaną do końca.
- Wam potrzebny jest ojciec - szemrał cicho. - Wam brakuje tatusia, przewodnika stada, wodza plemienia. Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu.
- A ty kto jesteś? - spytał Siódmy.
- Ja jestem kibic. Przechodzień. Gap uliczny.
Wstał, zapiął guziki płaszcza i wyszedł na dwór, wpuszczając lodowatą mgłę do środka.
- O czym on plótł - zapytał doradca. - Kogo miał na myśli?
- Nas. Nasz los.
- Straszne czasy - odezwał się nagle kolejarz. - Coś strasznego idzie przez cały świat. Czy panowie zauważyli, jak komplikuje się z dnia na dzień wszechświat? To już za trudne nawet dla Pana Boga.
- Może to nasz straszny czas. Nasz osobisty wielki kryzys, nasze indywidualne ogromne zwątpienie?
- Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni - powtórzyła dziewczyna.
- Przed kim się ukrywa? - spytał Siódmy.
- Przed chaosem, przed ludźmi, przed samym sobą - rzekł nieznajomy. - Panu Bogu też już dokuczyło to wszystko. Zdziczały kryje się tam w krzakach. Zapali czasem jakieś drzewo albo huknie trąbą powietrzną, rozszlocha się jękiem kosmicznym, a wtedy chmury lecą całe w czerwieni tuż nad ziemią i pod sinym niebem, lecą z północy na południe, pędzone niepokojem z zaświatów. Teraz ciężko jest Panu Bogu. I na niego przyszedł czas.
Więc Siódmy leżał w lesie i sposobił się do śmierci. Wtedy na gruźlicę umierało się długo, czasem nawet bardzo długo. Umieranie na gruźlicę bywało całym życiorysem. Więc Siódmy leżał w lesie zwariowanym przez wiosnę i słuchał skradającej się ze wszystkich stron świadomości. A przypominała ona jakąś muzykę, raczej refren muzyczny, monotonną i natrętną frazę konstatacji istnienia, egzystencji zwielokrotnionej i dotkliwej jak ból zęba. Ta świadomość przeobrażała się z wolna w stan fizyczny, była jak granitowy pomnik nie do skruszenia, nie do zwalenia w przepaść niepamięci. Świadomość jak choroba, świadomość jak przekleństwo, świadomość jak przestrzeń bez horyzontu.
Wtedy Siódmy po raz pierwszy zaznał strachu, który później przychodził nocą albo w połowie dnia, strachu jak szubieniczna pętla. Strachu przed myśleniem i gonitwą obrazów, które rodzą się na mgnienie i giną na chwilę w czarnej głowie, wyłożonej czarnym aksamitem na podobieństwo kamery obskury. Wtedy Siódmy po raz pierwszy nauczył się modlić o nieistnienie, o łaskę niebytu.
- Cicho, cicho - uspokajał dziennikarki kolejarz, czy kolejowy dziennikarz - zaczyna świtać. Coś się kończy, coś się zaczyna.
- Kończy się straszna noc, zaczyna się fatalny dzień - westchnął mężczyzna w wojskowym płaszczu.
Przez okno wpadało skądś trochę chybotliwego światła, które myszkowało po pokoju. Siódmy przewracał się z boku na bok i powoli wszystkie myśli doczesne zaczęły płowieć, opadać gdzieś w dół, jakby na dno ziemskiego piekła. I wtedy znowu zaczął myśleć, że myśli. Że myśli o sobie myślącym i że trwać to będzie w nieskończoność, już na zawsze będzie myśleć, widzieć siebie, czuć siebie bez chwili przerwy, bez momentu odpoczynku, bez końca, bez końca.
Zerwał się z łóżka, podbiegł do okna szukając powietrza, tlenu, ratunku. Obluzowana szyba brzęczała cichutko pod smagnięciami wiatru. Jeśli ja i mój świat są złudzeniem, pomyślał, jeśli jutro sczeźniemy, to przecież coś zostanie, co było przedtem i co będzie potem. Zakrztusił się kaszlem, kaszlał długo, żeby zająć myśli najprostszym strachem.
Ja:
Sanki zanoszą się od jednego skraju drogi do drugiego. Nad głową konia szamocze się zawieszony pod łukiem duhy mosiężny, poczerniały dzwonek. Ziarnisty, drobny śnieg siecze z boku. Ciotka, a może wujenka, otula mnie wełnianą kraciastą chustą, tak że widzę tylko podrygujący koński zad, duhę i dzwoneczek. Czekam, aż spod rozkołysanego ogona końskiego spiętego czerwoną wstążką zaczną się sypać zielonobrązowe jabłka nawozu. Wtedy koń popierduje rytmicznie i wszystkim robi się weselej.
Potem stryj albo wujek wynosi mnie z sań. Policzek stryja albo wuja kłuje mnie niemiłosiernie, a wuj albo stryj jest w mundurze wojskowym, bo bokach straszne zaspy, wiatr poświstuje na śnieżnych pagórkach, czochra białym pyłem ich zlodowaciałe łysiny. Zewsząd wypływa mrok, jest to szarówka zimowa, i nagle przede mną okno z czarnym krzyżem ramy. Czerwonozłoty prostokąt złożony z czterech prostokątów, i ja wiem, nagle rozumiem albo przeczuwam, że w moim życiu, jeśli doczekam tego życia, jasne okno w nocy, oko życia, źrenica współczucia ludzkiego, że to okno będzie zawsze ufnym symbolem nadziei, znakiem kojącej radości. Więc zbliżamy się do tego okna, a ja umieram, umieram na kilka lat w dziecinnym śnie niepamięci.
Jeśliby nawet spalono mnie w piecu hutniczym, pomyślał, jeślibym sczezł na pył popielny, jeśliby płomień obrócił mnie w smugę dwutlenku węgla, to i tak bym został w drganiach fal, w trwałym promieniowaniu, w wiecznej kliszy odciśniętej w strasznej i niezrozumiałej materii czasu. Znieczulić się, otruć się chwilą, zabić szczyptą zwierzęcego bólu.