cytaty z książki "Pod złą gwiazdą"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jerzy Sobótko też garnął się do roboty. Był jednak najstarszym mieszkańcem Łodzi, a ponadto kulał od czasu, gdy jeden Szwed go przewrócił, zabierając moździerz. Dlatego Sobótkowie nie pozwalali mu pracować w polu, choć Jerzy chodził po podwórzu ze złą miną, domagając się godziwego traktowania. (...) Dziaduszko trochę się srożył, trochę wzdychał i jęczał, jakby go wzięto na tortury, ale ostatecznie jednak zostawał w chacie, wygrażając, że jeszcze pójdzie w pole i wszystkim pokaże".
- Jak tchu brakuje to miodu i ziół trzeba. Ja przyniosę - powiedziała Zofia i już miała istotnie wyjść, ale dziaduszko chwycił ją za nadgarstek.
- I najlepsza gorzałka nie pomoże, kiedy komuś czas w drogę (...).
Choć śmiano się trochę ze starca, to jednocześnie podawano go za wzór pracowitości. Dziaduszko bowiem nigdy nie ułatwiał sobie pracy, a nawet specjalnie utrudniał, widząc w tym przyczynę długiego życia. Nawet gdy przychodziła epidemia, dziaduszko zawsze się zawziął i nie umarł. Nucił więc dalej niepobożne pieśni, gorsząc i bawiąc mieszkańców.
- Będzie miał król ze mnie ubaw. Wyglądam jak upiór - powiedział na głos i wygładził poły kontusza.
Miał powody do zmarwień. Spuścił wzrok, by nie patrzeć na żałosne oblicze, po czym usiadł przy ławie zmęczony podróżą. Oparł łokcie, złożył na nich głowę i zaczął rozmyślać o wydarzeniach, które wstrząsnęły Chojnami. Przypomniał sobie ciemne warkocze panny Katarzyny i żałował, że umknął bez pożegnania.
Krystyna zmięła list w drżących dłoniach. Było w nim tyle powściągliwej miłości, że poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Oparła się o arkadę i gniewnie westchnęła, odgarniając z czoła włosy. Następnie starannie schowała list pod suknią i poszła do komnaty, by go spalić.
- Janie, jeśli ty nie widziałeś jeszcze równie trudnej przeprawy, to czy walka ma sens? Nie przejdziemy na drugą stronę - powiedział jeden z jeźdźców koronnych.
Sobieski spojrzał na niego z wyższością.
- Jeśli ktoś się lęka błota, niech nie idzie w bój (...).
Wnosił właśnie do sieni dużą fasę i spoglądał na przyzbę Sobótków z takim wstrętem, jakby widział tam wielkiego karalucha. Najbardziej jednak zazdrościł sąsiadom tego, że jest u nich Jezierski, który przecież bardziej pasowałby do ich, Żelichowskich, domu.
Przecież my bogatsi od Sobótków. A to akurat przed ich domem musiał zemdleć i teraz schodzi się kupa ważnych łodzian - myślał gorzko.
Nie wiedział przy tym, kogo nienawidzić bardziej - Konrada czy Andrzeja. Obaj rozmawiali, siedząc przed domem i zdawali się w ogóle nie zauważać, że tak szacowna rodzina ma dla miasta większe zasługi.
Zobaczyła wielkie, pozłacane lustro. Wcześniej obezwładniał ją taki strach, że nawet go nie zauważyła. Ostrożnie podeszła do zwierciadła i westchnęła oczarowana. Złota rama błyszczała jak najcenniejszy klejnot. Dziewczyna nigdy nie widziała czegoś tak pięknego. Najbardziej jednak uderzyło ją własne odbicie. Nieśmiało podeszła do lustra i ujrzała swoją twarz. Był to pierwszy raz, gdy mogła zobaczyć siebie wyraźnie. Wcześniej przeglądała się tylko w spokojnej tafli łódzkiego stawu lub w rwącej toni Jasienia.
W ten sposób oboje zaczęli myśleć o sobie codziennie, ale każde inaczej. Wanda długo zastanawiała się nad tym, co odpycha ją od Wiesia. Przecież wywodził się z majętniejszej rodziny, a jego twarz była dobra i pogodna. Wyglądał swojsko - ani się przy nim nie wypadało krępować, ani dąsać. Jego łagodne brązowe oczy budziły ufność, bo patrzyły na wszystko cielęco, prawie beztrosko. (...) Tymczasem wszystkie dobre cechy chłopaka zlewały się Wandzie w jedną ogólną, a wady dzieliły się nieskończenie.
Z każdą godziną miasto robiło się coraz dziwniejsze i bardziej obce. Był to kolejny rodzaj niebezpieczeństwa, który wyłaniał się z otchłani mroku. Lęk miał w tym zapomnianym miasteczku nieskończoną liczbę głów i choćbyś poodcinał ich już tysiąc, wyrastała kolejna.
Stary Jezierski był w swoim żywiole. Powalił Gawrylskiego i zaczął tłuc go pięścią po twarzy, ale krzyk i błagania pani Gawrylskiej w końcu poskutkowały i krewki szlachcic odstąpił. Było mu jednak wciąż mało, a krew buzowała mu w żyłach, jak po porządnej dawce gorzałki. Chwycił krzesło, na którym wcześniej siedział Gawrylski i wyrzucił je przez okno, z hukiem wybijając szybę. Krzyknął w amoku, porywając się do następnego siedzenia, lecz nie zdążył nim rzucić, bo na plecach usiadł mu zwinny Konopiński. Jezierski strącił go, przewalając na ławę. Panienki z krzykiem uciekły na podwórze. Służba także wyszła na zewnątrz, stając na wszelki wypadek daleko od okien.
Po chwili nie było wiadomo, co spowodowało awanturę. W szale mężczyźni niszczyli ławy, rzucali w siebie krzesłami i wyzywali na pojedynek na szable. Wyróżniał się Jezierski, który bił wszystkich po kolei. Nie patrzył przy tym ani na to, że niszczy własny majątek, ani na to, że z nosa leci mu krew. W kącie pokoju Kielczan dusił Konopińskiego.