cytaty z książek autora "Grigorij Kanowicz"
Pojadę do Józefa i zostanę tam na zawsze. A jeżeli wrócę do miasteczka, to wyłącznie z powodu konia. Gdyby nie koń, mógłbym nie wracać. Jak się tak zastanowić, to człowiekowi zawsze coś przeszkadza zacząć wszystko od początku: albo koń, albo inny człowiek
Rodzice swe najmilsze pociechy dostają nie w wieczyste użytkowanie, ale na kredyt, który trzeba kiedyś zwrócić – obcej kobiecie, obcemu mężczyźnie, obcemu krajowi.
To straszne, lecz śmierć nadawała życiu jakiś sens. Samo życie go nie miało.
Śmierć nie uwalnia od więzów małżeńskich. Po prostu więzy dostrzegalne gołym okiem czyni niedostrzegalnymi.
Ani w szczęściu, ani w nieszczęściu człowiek nie powinien być sam.
Tylko sprawiedliwym Bóg zsyła śmierć w czasie snu, bez żadnych męczarni.
Bo czy zmarszczki to nie ścieżynki prowadzące ku mogile?
Małżeńskie łoże to nie herbata – kiedy raz ostygnie, nic go nie ogrzeje.
- Ty nie nadajesz się na policjanta.
- Dlaczego?
- Sam wiesz.
- Nie chrzczony.
- Uhm.
- A po co policjant ma być chrzczony. Powinien być zły.
- Policjant powinien być i zły, i ochrzczony.
Co komu po słowach? Ze słów biorą się tylko nieporozumienia i nieprzyjemności. Powiesz pan bliźniemu swemu prawdę, a on nie dość, że nie podziękuje, to jeszcze się obrazi, a może ni stąd, ni zowąd, dać panu w ucho. A znowuż jak pan skłamiesz, to jakbyś pan swoim gadaniem sam sobie w oczy splunął. Lepiej milczeć.
- Mój koń i ja uznajemy tylko jedną politykę.
- Jaką mianowicie?
- „Wio” i „prr”. Jest pasażer – jesteśmy zadowoleni z rządu, nie ma pasażera, strajkiem się go nie zwabi. Nasz wróg nr jeden to automobil. Automobil jest gorszy od każdego antysemity.
- Ale przecież ich jest mało.
- Kogo? Antysemitów?
- Automobili.
Ryba bywa świeża, a władza, jakąkolwiek byśmy wybrali, zawsze okazuje się nieświeża, zalatuje zgnilizną.
Mój znajomy całe dziesięciolecia nie chodził do lekarza. Kiedy go pytali dlaczego, odpowiadał: po co mam wiedzieć o sobie więcej niż wiem? Otóż ja pana, młody człowieku zapytuję: po co my, Żydzi, mamy wiedzieć o naszych nieszczęściach, o naszych biedach i klęskach więcej niż wiemy?
Człowieka, jak mi się zdaje, można naprawić tylko kiedy zaczyna się od siebie, a nie od sąsiada. I to z własnej woli. Nie pod batem ani nahajką!
W ciągu przeszło dwóch lat zmieniły się u nas trzy flagi, a i to na pewno jeszcze nie koniec.
Dawno już odstąpiłbym komuś sklep za bezcen, ale chcę mieć kontakt z ludźmi. Chcę, żeby do mnie przychodzili, zwracali się do mnie po imieniu, żebym mógł im odpowiadać.
Kiedy prawda jest zakrwawiona, każdy czeka, żeby zmył ją ktoś inny. Wszyscy chętnie przerzucają na siebie nawzajem prawdę, jakby chcieli powiedzieć: ja nie przelałem ani kropli cudzej krwi, całe cztery lata tylko orałem, kosiłem, handlowałem, uczyłem, szyłem, budowałem, łowiłem ryby, modliłem się. O Boże, jak mało jest tych, którzy tę krew przelewali, a nie wiedzieć czemu tylu zabitych!
Czasami rozmowa z zacnym człowiekiem przynosi rozmówcy zysk nie mniejszy niż sprzedany towar.
- Więcej już nikogo nie będę łapał – oznajmił policjant, Innego przysłali. Tutkusa z Kowna.
- Szkoda.
- Szkoda?
- Wam przynajmniej uciekali.
Nieszczęście nie lubi, kiedy znajdzie się obok jakiegoś drugiego nieszczęścia – ono tylko podkreśla twoje własne nieszczęście.
Martwi Żydzi nie wywoływali zdziwienia – przez cztery lata ludzie do nich przywykli. Zdziwienie budzili tylko żywi.
Z pobliskiego placu katedralnego dochodził dźwięk dzwonu, wzywającego przechodniów do świątyni. Stara, dogorywająca władza oddała ludziom katedrę w nadziei, że wymodlą jej u Boga jeszcze rok lub dwa.
Żydzi o wszystkim dowiadują się pierwsi, o tym, czego się dowiedzieli, zapominają ostatni.
Ludzie to durnie. Boją się śmierci, a trzeba bać się życia.
Kiedy osądzasz siebie, na świecie jest o jednego uczciwego człowieka więcej. Kiedy osądzasz innych, powiększa się liczba podsądnych.
Z kimkolwiek rozmawiasz, w którąkolwiek stronę się obrócisz - sami sędziowie. Jest ich o wiele więcej niż winnych.
Zabijając się nawzajem, ludzie zabijają też prawdę.
Wracały szare gmachy urzędów, nad którymi łopotały coraz to inne sztandary, wracali urzędnicy wykonujący zadania powierzone im przez kolejne cztery nienawidzące się nawzajem władze, podobne do siebie jak zardzewiałe pręty w żelaznym ogrodzeniu.
Tylko on, Icchak Małkin, nie wiadomo na jak długo przykuty jest do tej ławeczki w parku – kruchej, kołysanej falami przemijającego czasu, do tych niespokojnych wróbli, które Pan Bóg podarował mu po tym, żeby swoim ćwierkaniem rozweselały jego starość i zdobiły samotność, a może i po to, żeby mu pokazać, że nie ma na świecie nędzniejszego stworzenia niż on.
Dzieci są jak ptaki. Posiedzą na gałęzi, pomuskają piórka, poświergocą i przelecą na inne drzewo. Gałąź się zachyboce i uspokoi. (…) Ptak, który za długo siedzi na gałęzi, może oduczyć się latać.