cytaty z książek autora "Agnieszka Kowalska-Bojar"
Tylko że zemsta nie okazała się drogą do wybawienia. Wręcz przeciwnie, wiodła prosto do piekła. A stamtąd nie było już powrotu. Więc skoro musiał w nim zostać, wstąpił na dobrze opłacaną służbę.
Diabeł w ludzkiej skórze, rasowy przedstawiciel mocy piekielnych.
Nikolaj.
Stanęła u bram jego duszy, zapukała, a on otworzył i wciągnął ją do piekła, w którym sam żył od tylu lat.
Tacy jak my, są skuteczni i najlepsi, dopóki są samotni. Obarczeni balastem uczuć, stajemy się bezbronni, bo pojawia się strach nie o własne życie, ale o życie tych których kochamy.
Dalej dostrzegał tylko mrok, ból i żal, bo nie ma gorszego piekła niż miejsce we własnej głowie, w którym tkwią stracone szanse.
Czuła ogromne zmęczenie, lecz było to też niezwykle przyjemne uczucie. Wspomnienia, słowa, gesty i marzenia kotłowały się w jej głowie, ale o jednym wolała nie myśleć.
O przyszłości.
W starciu z bestią potrzebował pomocy, a tę mógł znaleźć tylko w jednym miejscu.
Przyniósł ze sobą nie tylko ekstazę. Przyniósł oczyszczenie. Od wszystkiego co złe i co brzydkie, pozostawiając po sobie jedynie spełnienie. Głód zniknął. Nasyceni, trwali w bezruchu, jakby chcieli tę chwilę zatrzymać na zawsze.
Chwilę w której ogień i woda stały się jednością.
Może i zwariowała, ale to było cudowne wariactwo. I napewno niee zamierzała się z tego wycofać. Bo po raz pierwszy w życiu było jej tak dobrze z własnym szaleństwem.
Tylko on to potrafił. Być jednocześnie tak pociągającym i tak odrażającym. Fascynował swoim okrucieństwem, odpychał uczuciowym chłodem i przyciągał niczym magnez jednym spojrzeniem. Zadrżała, bo nagle zrozumiała, że to mężczyzna, który nigdy nie będzie do końca jej. Nie powie: kocham, nie przyzna, że mu zależy. Wręcz przeciwnie.
On to po prostu uwielbiał! Upajał się okrzykami bólu, słabnącymi jękami, widokiem czerwonej posoki, bezbronności i zbrukanej niewinności. Doprowadzał go do stanu, który mógł porównać z orgazmem.
Otarła łzę, która wymknęła się spod powieki, a wraz z nią posłała do diabła i współczucie, i żal. Nie zawaha się, aby znów ją skrzywdzić. To nie był koniec walki, a on nie potrzebował jej uczuć. Pragnąłem jedynie przerażenia, strachu, bo tylko to wprawiało go w stan euforii.
Był złym człowiekiem i nieważne, co go takim uczyniło.
A kiedy ciężko dysząc, znów spojrzał w lustro, w oczach o kolorze zimnego błękitu widać było zapisane przeznaczenie. Przeznaczenie, którym tak chciał pokierować, aby mógł doznać w końcu ukojenia.
Pierwszy raz w ciągu ich długiej znajomości poczuła żal, że nie może podejść, pocieszyć go, powiedzieć coś na pokrzepienie. Głupie, bo przecież nadal mogła spodziewać się po nim tylko tego, co najgorsze. A jednak nie potrafiła uczynić nic że swoim współczuciem, z przejmującym żalem, że to wszystko tak źle się potoczyło.
Nienawiść i pożądanie nie były czymś, co powinno się łączyć.
Melodia, najpierw chaotyczna, zamieniła się szybko w symfonię wygrywaną przez tysiące maleńkich kropelek.
...do wieczności zabieramy tylko to, co udźwignie nasza dusza.
Czasem tak bywa, że znienacka dostajemy od losu prezent, który zmienia całe nasze życie.
Jakikolwiek by nie był, cokolwiek złego nie uczynił, tamto było już tylko przeszłością. Wierzyła w to, wierzyła w to tak mocno, że nie przyszło jej do głowy, że przeszłość też potrafi upomnieć się o swoje i całkowicie zmienić bieg przyszłości. Bo żadne grzechy nie zostaną całkowicie zapomniane, a zło powraca w najmniej oczekiwanym momencie.
Jakże był inny niż wtedy, burzowego dnia, gdy całował ją na werandzie, a towarzyszył temu szum ulewy i huk wiatru. Teraz bardziej przypominał starego Igora, tego, który karmił się nienawiścią i wariował od wyrzutów sumienia. Ale Zojka nagle zrozumiała, że to tylko maska, mur, za którym schronił się przestraszony chłopiec, dziecko rozczarowane tym, że dając tyle miłości, nie otrzymało nic w zamian.
Lekko ją kołysał, wpatrzony w kurtynę deszczu, w jasne błyski, w szalejący żywioł. Pragnął mieć tę chwilę tylko dla siebie. Może nie na wieczność, ale na jej maleńki ułamek.
Pocałunek był tak gwałtowny, tak pełen tęsknoty i głodu, że nie mógł pozostać jedynie zetknięcie spragnionych warg. Wszystkie te dni, wszystkie marzenia o odrzuconym szczęściu, powróciły z taką siłą, iż nie miał najmniejszych szans, aby je okiełznać. Jakby wogóle nie minęło tyle czasu albo wręcz przeciwnie, jakby ten czas był liczony zaledwie w kilku oddechach.
To był cud, a ona w końcu zdołała uwierzyć, że być może pokonała ostatnią przeszkodę, zburzyła ten najsolidniejszy mur, który budował przez tyle lat wokół swego serca.
Chaotyczne gesty, pełne gorączki, niecierpliwe ruchy dłoni, pocałunki, te drobne i te pożądliwe ponad granice rozsądku, wszystko to zaprowadziło ich nad skraj przepaści. Nie było czasu na słowa; ten miał nadejść później. Nie było sił na opanowanie, bo starczało ich jedynie na drogę ku ekstazie.
Pierwszy raz w życiu, kapitulacja przyniosła ze sobą tyle ulgi, tyle szczęścia. Bo może w końcu okrutny los odpuścił, może karzące ramię Nemezis opadło, tym razem nie zbierając krwawego żniwa.
Bał się odrzucenia.
Ten irracjonalny strach nie pozwalał na snucie planów. Nie pozwalał na marzenia.
Bał się, bo strach był wpisany w scenariusz jego życia, umiejętnie podsycany przez te wszystkie lata, gdy próbował zaskarbić sobie miłość matki.
Droczyła się z nim, a on chłonął każde jej słowo, sycił się każdym pocałunkiem i delektował każdym dotykiem. Nie chciał tego przerywać, nie dziś. Może czasem powinien pozwolić sobie na chwilę zapomnienia? Może pragnął trafić do świata, gdzie będzie luczyła się tylko ich bliskość i pożądanie, które mógł zaspokoić tylko w jeden sposób?
Życie z dala od niej było piekłem. Być może nawet gorszym od tego, w którym od lat tkwiła jego dusza. Miał szansę, by to zmienić i wciąż się bał. Nie siebie, bo on już wiedział, że nigdy jej nie skrzywdzi.
Chwila wycięta z wieczności, zamknięta w cieple ich ciał, zastygła niczym motyl zatopiony w kropli bursztynu. Wyjątkowa, bo wyjątkowe było uczucie, które ich połączyło.
Patrzył w mrok, na ruchome cienie, które były gałęziami drzew rosnących w sadzie. Potem w bezksiężycowe niebo, które gdzieś na wschodzie rozświetlała łuna nadchodzącej burzy. Wsłuchany w ciszę, jakże inną od tej mu znanej, ciszę, która niosła ze sobą nie samotność, a ukojenie, pomyślał, że mógłby tak siedzieć do końca życia. W zasadzie brakowało mu tylko jednego.
Jej.
Z jednej strony wolał dawną nienawiść. Była niczym wysoki mur, za którym mógł ukryć prawie wszystko. Myśli, pragnienia, samego siebie. I nie cierpiał tak mocno jak teraz. Z drugiej strony czuł niewysłowioną ulgę. Jakby wrócił do samego początku, jakby wciąż istniała dla niego nadzieja. To bolało, ale inaczej.
Oparła się o jego tors, wygodnie moszcząc na kolanach. Przed oczyma miała teraz panoramę miasta. Mrok bezksiężycowej nocy przytłumiły tysiące palących się światełek. Tysiące światełek w tysiącach domów, gdzie żyło tak wielu ludzi. A każdy z nich miał swoje marzenia, swoje pragnienia, swoją definicję szczęścia.
Chcę się zmienić. I potrafię to zrobić, ale nie dla siebie. Dla ciebie zajączku.