Zagłada 2029 Radosław Pydyś 5,2
ocenił(a) na 23 lata temu Zagłada 2029 to literacki debiut autora. Spodziewałem się więc słabej jakości od samego początku. Nie przeszkadzało mi to gdyż sam nie jestem doświadczonym pisarzem więc jestem w stanie przymknąć oko na dużo niedoskonałości. Ale miałem nadzieję na to, że znajdę w tej książce mimo wszystko coś ciekawego. A co znalazłem?
Motywacje postaci, które są totalnie nie realistyczne. Główny bohater najpierw chce się zabić a pięć minut potem zawzięcie szuka zaginionego syna a w zaraz po tym troszkę zapomina o latorośli i próbuje pomścić nieznanych mu ludzi. Do tego jak auto zapędza się troszkę sam w kozi róg stosuje zabieg typu – a teraz główny bohater powie coś co ukrywał i to naprawi nam magicznie sytuację fabularną.
Zresztą wszystkie postaci są rozpisane dość wątpliwie. Przykładowo - amerykański emerytowany Rager, od lat mieszkający na farmie, wielki patriota – śni o średniowiecznej Polsce, w rozmowie z innymi rodowitymi amerykanami stosuje miary odległości typu : No wiesz, to dość daleko, jak z Wrocławia do Krakowa. Dodatkowo człowiek ten na początku książki klął jak szewc. Nawet sam cieszył się jak nie powiedział brzydkiego słowa ale szybko dopowiadał sobie je w myślach. Po pięciu stronach książki ta postać wyraźnie o tym zapomina i wyraża się już bez ubarwiających mowę wstawek. Niestety, z mojej perspektywy żadna z postaci nie była realna, z krwi i kości. W żadną z nich nie uwierzyłem.
Świat przedstawiony też pozostawia sporo do życzenia. Autor ewidentnie starał się złamać sztampę z zombie apokalipsą wprowadzając dwa rodzaje zombie – głupie i mądre ( tutaj nazywane Tropicelami, no poza jednym przypadkiem gdy autor chyba przez pomyłkę nazwał je Myśliwymi ). Teoretycznie – pomysł nawet OK, mądre, sprytne wersje zombie, które niczym bojące się światła słonecznego wampiry polują nocami na biednych ludzi. Brzmi ok, prawda? Może i tak, ale w książce ten potencjał nie został wykorzystany. Fakt, bohaterowie boją się tych zombie, opowiadają o nich niestworzone historie, barykadują się, napięcie non stop. A suma summarum, w opisywanej książce te stwory wykazują się tylko jeden jedyny raz czymś co je odróżnia od reszty wałęsających się po świecie zwykłych, głupich braci – uwaga – rzucają kamieniami w okno. Tak.. tylko i aż tyle. Świat jest płaski, sztampowy, po prostu zlepek elementów z różnych filmów i książek. Chociaż jest to zlepek słaby, koślawo poklejony i nie dodający praktycznie nic od siebie.
Najbardziej rozbawiła mnie scena, w której bohaterowie kontemplują nad bestialstwek zombie, ponieważ te bestie odważyły się zabić kury! Wyobrażacie to sobie? Pół książki to ludzie ginący od ataków zombie, ale gdy zabijają one kury – świat się wali, bohaterowie nie wytrzymują tego psychicznie! Naprawdę polecam ten fragment, potrafi rozbawić do łez.
Jest tu też dużo kreowanie sytuacji pod to aby móc popchnąć fabułę w odpowiednim, komfortowym dla twórcy kierunku. Z reguły bohaterowie dość szybko i bezproblemowo znajdują potrzebne rzeczy, spotykają pomocnych ludzi etc. Przykładowo po znalezieniu zagłodzonego szczeniaczka w kolejnym odwiedzonym domu znajduje się schronisko dla kotów ze środkami przeciw pchłom, szamponami i karmą dla zwierząt.
Dodatkowo autor woli opowiadać niż pokazywać. Zamiast tworzyć fajne, zapadające w pamięć sceny – woli tworzyć długie monologi, które mają tłumaczyć świat. I pomijając fakt, że same są średnio napisane i tłumaczą świat, w który ja osobiście nie wierzę – to są po prostu nudne i frustrujące.
Odpowiadając na pytanie z początku – co znalazłem w tej książce? Dużo śmiechu – dawno się tak nie uśmiałem z nielogiczności, dziwnych wyborów czy śmiesznych opisów. I w sumie to nic ponad to.
To chyba tyle w skrócie. Pozdrawiam