rozwiń zwiń

Druga rocznica śmierci Terry'ego Pratchetta

LubimyCzytać LubimyCzytać
12.03.2017

Dokładnie dwa lata temu, 12 marca 2015 świat obiegła fatalna wiadomość o śmierci brytyjskiego pisarza Terry'ego Pratchetta. Wielu czytelników nie mogło w to uwierzyć - wydawało się nieprawdopodobne, że Śmierć zabrał swojego twórcę. Nieutuleni w żalu i zasmutkowani wspominamy dzisiaj Terry'ego Pratchetta słowami Neila Gaimana i Piotra Cholewy.

Druga rocznica śmierci Terry'ego Pratchetta

Chciałbym wam opowiedzieć o moim przyjacielu, Terrym Pratchetcie, ale nie jest to łatwe. Opowiem coś, o czym może nie wiecie.

Niektórzy poznali życzliwego człowieka z brodą i w kapeluszu. Wierzą, że spotkali sir Terry’ego Pratchetta. Mylą się. 

Konwenty science fiction często przydzielają gościom rodzaj opiekuna dbającego, by gość nie zgubił się w drodze z jednego miejsca do drugiego. Parę lat temu spotkałem kogoś, kto opiekował się Terrym podczas konwentu w Teksasie. Oczy zaszły mu mgiełką, kiedy wspominał, jak prowadził Terry’ego z panelu do stoiska z książkami i z powrotem.
– Sir Terry to naprawdę przemiły żartowniś – powiedział.

A ja pomyślałem: Nie, wcale nie.

W lutym 1991 roku Terry i ja odbyliśmy trasę promocyjną naszej wspólnej książki „Dobry omen”. Możemy opowiedzieć dziesiątki nie tylko zabawnych, ale też prawdziwych historii o przypadkach, jakie zdarzyły się nam w podróży – o niektórych Terry wspomina w niniejszej książce [Kiksy klawiatury – przyp. red.]. Ta historia jest prawdziwa, ale nie należy do tych, które opowiadamy.

Byliśmy w San Francisco. Właśnie skończyliśmy składanie autografów na kilkunastu egzemplarzach dla księgarni. Terry spojrzał na rozkład spotkań – następnym przystankiem była stacja radiowa; mieliśmy tam zaplanowaną godzinę rozmowy na żywo.
– Po adresie sądząc, to kawałek stąd – stwierdził Terry. – I mamy pół godziny. Przejdźmy się.

To było w dawnych dobrych czasach przed systemami GPS, przed telefonami komórkowymi, aplikacjami do wzywania taksówek i podobnymi drobiazgami, które w jednej chwili ostrzegłyby nas, że nie, od stacji nie dzieli nas kilka przecznic. To raczej kilka kilometrów, pod górkę i głównie przez park.

Po drodze dzwoniliśmy do stacji, gdy tylko trafialiśmy na automat telefoniczny. Tłumaczyliśmy, że wiemy, że jesteśmy spóźnieni na audycję na żywo i że – z ręką na spoconym sercu – idziemy najszybciej, jak tylko potrafimy.

Po drodze starałem się wygłaszać jakieś pogodne i optymistyczne uwagi. Terry milczał w sposób, który bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, że cokolwiek powiem, tylko pogorszę sytuację. W żadnym punkcie tego marszu nie powiedziałem, że uniknęlibyśmy tego wszystkiego, gdybyśmy w księgarni poprosili, żeby wezwali nam taksówkę. Są słowa, których nie da się już cofnąć, których nie da się wypowiedzieć i dalej pozostać przyjaciółmi. To byłyby te słowa.

Dotarliśmy do stacji na szczycie wzgórza, bardzo daleko od całej reszty świata, o jakieś czterdzieści minut spóźnieni na naszą godzinną rozmowę. Zjawiliśmy się tam spoceni i zdyszani, a oni akurat nadawali najnowsze wiadomości: jakiś szaleniec zaczął właśnie strzelać do ludzi w miejscowym McDonaldzie. Takiej informacji człowiek nie chciałby słyszeć jako wprowadzenie do rozmowy o zabawnej książce, którą właśnie napisał, traktującej o końcu świata i o tym, że wszyscy zginiemy.

Radiowcy byli na nas wściekli, czemu trudno się dziwić: to nic przyjemnego, kiedy trzeba improwizować, bo goście się spóźniają… Nie sądzę, żeby nasze piętnaście minut na antenie było bardzo zabawne. (Dowiedziałem się później, że Terry i ja na kilka lat trafiliśmy na czarną listę tej stacji, ponieważ zmuszanie prowadzącego, żeby przez czterdzieści minut paplał w martwy eter, to coś, czego Potęgi Radia nie zapominają i nie wybaczają łatwo).
Jednak godzina dobiegła końca i było po wszystkim. Ruszyliśmy do hotelu, tym razem wezwawszy taksówkę.

Terry milczał wściekły – podejrzewam, że głównie na siebie i na świat, który go nie uprzedził, że odległość od księgarni do stacji radiowej jest dużo większa, niżby wynikało z naszego rozkładu spotkań. Siedział na tylnym siedzeniu taksówki obok mnie, blady z gniewu, jak bezkierunkowa kula furii. Powiedziałem coś, żeby go udobruchać. Może coś w rodzaju: Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło, to jeszcze nie koniec świata; zasugerowałem, że może już czas, by się więcej nie złościć.

Terry spojrzał na mnie. I powiedział: – Nie lekceważ tego gniewu. Ten gniew jest siłą, która napędzała „Dobry omen”.

Pomyślałem, w jak natchniony sposób pisze Terry i jak porywa za sobą nas wszystkich, i wiedziałem, że ma rację. Jest w pisarstwie Terry’ego Pratchetta jakaś wściekłość. To wściekłość, która napędza świat Dysku, o czym przekonacie się tutaj. To gniew na nauczyciela, który uznał, że sześcioletni Terry nigdy nie będzie dość mądry, by przystąpić do egzaminu dla jedenastolatków; gniew na nadętych krytyków, którzy uważają, że poważne jest przeciwieństwem zabawnego; gniew na jego pierwszych amerykańskich wydawców, którzy nie potrafili skutecznie wypromować jego książek.

Ten gniew jest zawsze obecny, jest napędzającą go energią. Niniejsza książka wkracza w ostatni akt – Terry dowiaduje się, że cierpi na rzadką, wcześnie atakującą odmianę choroby Alzheimera, i zmienia obiekt swego gniewu. Teraz jest wściekły na własny mózg, własne geny, a jeszcze bardziej na swój kraj, który nie chce mu pozwolić (ani innym w podobnie nieznośnej sytuacji), by wybrał sobie sposób i czas odejścia. Ten gniew, mam wrażenie, dotyczy wrodzonego przekonania Terry’ego, co jest uczciwe, a co nie.

To poczucie uczciwości tkwi u podstaw pracy Terry’ego i jego pisarstwa; to ono po szkole pchnęło go do dziennikarstwa, a potem do biura prasowego Południowo-Zachodniej Dyrekcji Energetyki, aż w końcu osiągnął pozycję jednego z najbardziej lubianych i najpopularniejszych autorów świata. To samo poczucie uczciwości oznacza, że w tej książce, czasami przelotnie, mówiąc o innych sprawach, pamięta, by skrupulatnie wymieniać tych, którzy na niego wpłynęli – na przykład Alana Corena, pioniera tak licznych technik zwięzłego humoru, z których Terry i ja ściągaliśmy od lat. Albo też wspaniale przeładowany i oszałamiający tom, jakim jest Brewer’s Dictionary of Phrase and Fable*, oraz jego twórcę, wielebnego E. Cobhama Brewera, najbardziej utalentowanego z autorów. Wstęp, jaki Terry napisał do słownika Brewera, wzbudził u mnie radość – często z zachwytem dzwoniliśmy do siebie nawzajem, kiedy udało nam się odkryć niewidzianą wcześniej książkę Brewera („Hej, masz już A Dictionary of Miracles: Imitative, Realistic and Dogmatic**?”).

Wybrane tu teksty obejmują całą pisarską karierę Terry’ego, od ucznia do Rycerza Krainy Literatury, i zachowują ciągłość. Nic się nie zestarzało, z wyjątkiem może opisów konkretnych elementów sprzętu komputerowego. (Podejrzewam, że jeśli nie przekazał go już do muzeum lub na aukcję dobroczynną, Terry potrafi dokładnie powiedzieć, gdzie jest jego Atari Portfolio i ile zapłacił za robioną na specjalne zamówienie kartę rozszerzenia, która zwiększyła pamięć Atari do niewiarygodnego jednego megabajta). Komentarz autorski zawsze należy do Terry’ego: łagodny, erudycyjny, rozsądny, oschle rozbawiony. Przypuszczam, że jeśli spojrzycie pobieżnie, bez skupienia uwagi, możecie to wziąć za wesołość. 

Ale pod wesołością tkwi fundament furii. Terry Pratchett nie należy do tych, którzy łagodnie wejdą do nocy, dobrej czy nie. Będzie się buntował przeciwko tak wielu rzeczom: głupocie, niesprawiedliwości, ludzkiej tępocie i krótkowzroczności – nie tylko gdy światło się mroczy, choć przeciw temu również. A ręka w rękę z tym gniewem, jak anioł i demon odchodzący ramię w ramię ku zachodzącemu słońcu, jest też miłość: do ludzkich istot mimo całej naszej omylności; do pięknych obiektów; do opowieści; a nade wszystko i we wszystkim do godności człowieka. Albo, by ująć to inaczej, gniew jest tą siłą, która go napędza, ale wielkość ducha pozwala mu użyć tego gniewu po stronie aniołów czy też – tym lepiej dla nas wszystkich – orangutanów.

Terry Pratchett nie jest przemiłym żartownisiem. Nie jest nawet zbliżony do tej kategorii. Jest kimś o wiele, wiele więcej.

I kiedy Terry o wiele za szybko odchodzi w ciemność, odkrywam wściekłość i bunt także u siebie: na niesprawiedliwość, która pozbawia nas… czego? Jeszcze dwudziestu czy trzydziestu książek? Kolejnej półki wypełnionej pomysłami, wspaniałymi frazami, przyjaciółmi starymi i nowymi, opowieściami, w których ludzie robią to, co potrafią robić najlepiej, to znaczy używają głów, by wydobyć się z kłopotów, w jakie wpadli, nie myśląc? Jeszcze jednej czy dwóch książek takich jak ta, tekstów dziennikarskich i agitacyjnych, a nawet niekiedy jakiegoś wstępu? To mnie smuci, ale – ponieważ widziałem z bliska powstawanie niektórych – rozumiem dobrze, że każda książka Terry’ego Pratchetta to niewielki cud; mieliśmy ich już więcej, niż można rozsądnie oczekiwać, a zachłanność nikomu nie przystoi.

Wściekam się na bliską stratę przyjaciela.
I myślę: Co Terry by zrobił z tym gniewem?
A potem sięgam po pióro i zaczynam pisać.

NG
Nowy Jork

* "Słownik powiedzeń i opowieści Brewera" – nie został wydany w Polsce. W Wielkiej Brytanii ukazał się po raz pierwszy w 1870 r., ostatnie, dziewiętnaste wydanie pochodzi z r. 2012. W naszym języku nie ma chyba dzieła równie kanonicznego, kultowego i klasycznego. Treściowo najbliższym odpowiednikiem jest może Słownik mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego (przyp. tłum.).

**  Słownik cudów: imitacyjnych, realistycznych i dogmatycznych (1884).

 

Wiadomość o śmierci Terry'ego Pratchetta mną wstrząsnęła. Jego choroba rozwijała się już od ośmiu lat i spodziewaliśmy się, że nastąpi to wcześniej czy później, ale łudziliśmy się, że mamy jeszcze trochę czasu... (...)

Możemy zapytać, skąd wziął się fenomen Terry'ego Pratchetta... Wbrew pierwszemu wrażeniu, książki o świecie Dysku mówią o ważnych sprawach, trudnych problemach i ciekawych kwestiach natury filozoficznej, a jednocześnie napisane są tak, że trudno się od nich oderwać i powstrzymać od śmiechu. Pratchett był erudytą, aforystą, filozofem. Być może trochę niedocenionym - gdyż Jego książki zaliczane są jednak do gatunku fantastyki. Kiedy zdobył zaszczytny tytuł Kawalera Orderu Imperium Brytyjksiego, z właściwym sobie dystansem żartował, że nie wymaga zwracania się do siebie per „Sir Terry”, ale jeśli komuś podczas spotkania autorskiego przyjdzie do głowy, żeby rzucić w niego pomidorem, niech pamięta, że obraża majestat Imperium.

Myślę, że o Jego talencie i mądrości przekonamy się tym bardziej teraz, kiedy Go zabrakło. Od 12 marca 2015 roku nasz świat jest nieciekawie kulisty.

Piotr W. Cholewa

Oba teksty zostały udostępnione dzięki życzliwości Wydawnictwa Prószyński i S-ka i pochodzą z książki Kiksy klawiatury, która ukazała się w Polsce w maju 2015 roku. 


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Ledarg1916 12.03.2017 16:05
Czytelnik

Ulubiony pisarz mojego brata zmarł w dniu moich urodzin...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 10.03.2017 13:35
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post