rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dawno nie czytałem tak trudnej książki. “Po” autorstwa Rachel Cusk jest opowieścią skomplikowaną, najeżoną trudnymi, gęstymi emocjami, pełną zakrętów. To nie jest książka, którą można przeczytać i o niej zapomnieć. Ta lektura potrafi wryć się w pamięć.

Rozstania z partnerem bolą. Teoretycznie każdy chce, aby jego aktualny związek był tym ostatnim, tym na całe życie. A jednak często bywa tak, jak powiedział Wiesław Myśliwski w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”. Oddając z grubsza sens jego myśli - ludzie jednoczą się w związku z nadzieją, czują się mocni i bliscy, a tak często ta początkowa radość prowadzi do osobistej tragedii rozstania czy rozwodu. Szczęśliwi ci, którzy tego nie przeżyli. Mądrzejsi ci, którzy przeżyli i dzięki temu stali się lepsi. Najszczęśliwsi ci, którzy to przeżyli, dzięki temu stali się lepsi, a później poznali miłość swego życia. I wiedzą, że blizny z przeszłości będą dla nich źródłem mądrości. I że teraz już na pewno nowa miłość będzie tą jedyną, na zawsze, tą prawdziwą. Coś o tym wiem.

Rachel Cusk dostarcza czytelnikowi brutalnie szczery opis tego, co dzieje się w głowie kobiety, gdy rozpada się jej małżeństwo. To książka przenikliwie głęboka. Byłoby obraźliwe nazwać ją banalnym określeniem strumienia świadomości. Bo “Po. O małżeństwie i rozstaniu” to przede wszystkim zapis momentami heroicznych prób odnalezienia siebie w nowej rzeczywistości. Na kartach jej książki aż jeży się od emocji, często tych skrajnych, ocierających się o dolne rejony emocjonalnej skali. Cusk prowadzi na oczach czytelnika operację na żywym organizmie, bo na sobie samej. Na swoim doświadczeniu, na swojej przeszłości, na swoim zakończonym małżeństwie, na swoich lękach o przyszłość, nad swoim “ja”, tak mocno poszarpanym przez rozpad związku i utratę poczucia przynależności. Autorka, aby zrozumieć siebie i sytuację, w której się znalazła, sięga nawet po grecką mitologię. Często zastanawia się, na ile związek dwojga ludzi może być pełną, twórczą i wzbogacającą relacją, a na ile - wymuszonym niejako - podporządkowaniem. Na ile mężczyzna może “rozpuścić się” w swojej kobiecie i w związku, który buduje (i odwrotnie), a na ile małżeństwo czy bliski związek to gra nieprzystających do siebie odrębności. I jak z tej odrębności, z tej oczywistej różnicy wydestylować to, co spaja i łączy, a nie to, co nieuchronnie podzieli.

To ważne pytania, na które Cusk często nie znajduje odpowiedzi. Ale czytelnik może sam odnieść je do swojej rzeczywistości, przeglądając się w myślach autorki jak w lustrze. To taka wiwisekcja na poglądach, która autorka bez skrupułów serwuje swoim czytelnikom - szczera, chwilami ocierająca się o brutalność. To duży atut tej książki, ale przy okazji element, który czyni ją wymagającą i trudną w odbiorze. Lekturę “Po. O małżeństwie i rozstaniu” niemal od pierwszej strony książki traktowałem jak wyzwanie i próbę, a nie tylko - jak przy wielu innych książkach - jak intelektualną podróż i poznawczą wyprawę do świata cudzych opinii. Rachel Cusk wymaga od swojego czytelnika, aby przysiadł na miejscu obok niej i jako w pełni zaangażowany gość przebył z nią podróż do wnętrza jej samej, do jej najskrytszych emocji. Dlatego jeśli ktoś oczekuje, że “Po. O małżeństwie i rozstaniu” może przypominać lekturę typowego poradnika o wspólnym życiu kobiety i mężczyzny, srogo się zawiedzie.

“Po. O małżeństwie i rozstaniu” to książka uniwersalna. Sądzę, że wiele kobiet - niezależnie od tego, co przeżyły w swoim życiu osobistym - doskonale zrozumie emocje, które targają autorką. Kolegom po płci też polecam tę lekturę. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach obie płcie rozjeżdżają się sobie jeszcze bardziej niż zwykle. Zmieniają się oczekiwania kobiet wobec mężczyzn i odwrotnie, zmieniają się zasady odwiedcznej gry między płciami, zmieniają się wzorce męskości i kobiecości. Świat zaczyna być uformowany tak, że to kobiety lepiej sprawdzają się w roli jego gospodyń. Mężczyźni, którzy kiedyś mieli przywilej niemal wyłącznego kształtowania rzeczywistości, miejscami trzymają się na swoich szańcach, ale proces zmiany jest nieubłagany.

Mężczyzna ma być inny. Ma być męski, ale z pierwiastkiem kobiecym. Ma być jak zawsze twardy i dumny, pewny siebie, ale musi też zdobyć się na jeszcze więcej niż dotychczas otwartości. A przede wszystkim musi gonić. Kobiety są coraz lepiej wykształcone, coraz bardziej świadome siebie i swoich możliwości. Zrozumieć ten proces nie jest łatwo, odnaleźć się w nowej rzeczywistości jeszcze trudniej. Dlatego lektura książki Rachel Cusk może mężczyznom bardzo się przydać. Choćby jako materiał poglądowy na to, jak być dobrym partnerem, nie gościem w życiu kobiety, a jej oddanym towarzyszem. Nie bywalcem, ale partnerem. Nie wykładowcą, ale uczniem w tej samej klasie podczas trwającego bez przerwy kursu życia razem.

Jak napisał kiedyś prof. Zygmunt Bauman, dzisiejsze życie we dwoje to na ogół bycie razem i jednocześnie osobno. Bycie w cieniu wszechogarniającego konsumpcjonizmu, przez który partnerkę lub partnera oceniamy w kategoriach użyteczności, w taki - mówiąc łagodnie - praktyczny sposób, nie zaś jako żywego człowieka, z którym bliskość można zbudować tylko na otwartości, ale też wyrozumiałości. Dziś wielu ludzi żyje tak, jak opisywał to w swoich czarnych wizjach Michel Houellebecq - w pustce, czując, że “ja” jest deformowane przez setki różnych bodźców i królujących obecnie wartości, jak np. szkodliwego dążenia do autoekspresji, kultu indywidualizmu, a jednocześnie emocjonalnej pustki i strachu przed bliskością. Rachel Cusk pokazuje prostą rzecz, o której często zapominamy - że nie będziemy mogli żyć dobrze, jeśli nie będziemy żyć pogodzeni ze sobą, nie będziemy uciekali od najskrytszych emocji i od zaufania. “Po. O małżeństwie i rozstaniu” to książka odważna, na której kartach autorka prezentuje swoją emocjonalną nagość nie po to, żeby czytelnika zawstydzić, ale po to, by zachęcić do tego, by rozebrał się także przed sobą. I zrozumiał, że bliskość z drugim człowiekiem polega też na tym, aby odrzucić wszelkie listki figowe i plastry, którymi zakrywamy nasze rany.

Dawno nie czytałem tak trudnej książki. “Po” autorstwa Rachel Cusk jest opowieścią skomplikowaną, najeżoną trudnymi, gęstymi emocjami, pełną zakrętów. To nie jest książka, którą można przeczytać i o niej zapomnieć. Ta lektura potrafi wryć się w pamięć.

Rozstania z partnerem bolą. Teoretycznie każdy chce, aby jego aktualny związek był tym ostatnim, tym na całe życie. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lwowski cykl kryminałów Marka Krajewskiego z komisarzem Edwardem Popielskim w roli głównej robi się coraz ciekawszy. Po słabych “Eryniach”, wrocławski pisarz powoli odzyskuje formę, czego efektem są niezłe “Liczby Charona”. Nie jest to jeszcze być może Krajewski w swojej najlepszej formie, ale jego pisarstwo ewoluuje i staje się coraz dojrzalsze.


“Liczby Charona” to już trzecia książka Marka Krajewskiego, której bohaterem jest lwowski komisarz Edward Popielski, a zarazem druga, w której gra on pierwszoplanową rolę. Bo w “Głowie Minotaura” autor skrzyżował jego losy z przygodami swojego wcześniejszego bohatera (który stał się literacką gwiazdą), tropiącego kryminalistów w przedwojennym Breslau Eberharda Mocka. Później akcja kryminałów Krajewskiego na stałe trafiła do Lwowa i okolic, a sam autor zarzeka się, że do postaci Mocka już nie wróci.

Poprzednia książka Krajewskiego, zatytułowana “Erynie”, solidnie rozczarowała. Autor, mając dobrą okazję do tego, by wraz z radykalną zmianą scenerii i obsady swoich kryminałów mocno odświeżyć też swój pomysł na fabułę, ogrywał znane już wcześniej schematy. Efekt? Wyszło dość wtórnie, choć Krajewskiemu nigdy nie wolno odmówić językowej elegancji i talentu do odtwarzania topografii miast, w których toczy się fabuła jego książek. Przedwojenne Breslau przenicował, jak tylko się dało, również tajemnice dawnego Lwowa nie były dla niego twierdzą nie do zdobycia. Ale sęk w tym, że u Krajewskiego to wszystko już grali.

W “Liczbach Charona” takich oczywistości już nie ma. Krajewski znów, rzecz jasna, daje popis językowego “ucha”, świetnie odtwarzając lwowski slang i potoczności. Jego Lwów ma swój specyficzny klimat, gęsty, wręcz namacalny. To żywe miasto, w zaułkach którego lepiej uważać, z kimś się rozmawia...

Samą fabułę Marek Krajewski poprowadził zaś nieco inaczej, niż zazwyczaj. Jest tajemnicza zbrodnia - ginie brutalnie zamordowana starsza kobieta, później na listę ofiar trafia też młoda lwowska prostytutka. Zabójca zostawia policji znaki w postaci tajemniczych, napisanych po starohebrajsku znaków, które po odkodowaniu okazują się być wskazówkami ocierającym się o zaawansowaną matematykę. Za tropienie sprawcy zabiera się Edward Popielski, tyle, że jako prywatny detektyw zwolniony z policji za obrazę szefa. Były komisarz gra o powrót do pracy, ale też o miłość i prywatną zemstę. W tej zapętlonej nieco fabule “Liczb Charona” nie ma wielu oczywistości, Krajewski prowadzi czytelnika to prostą drogą, to wąskimi zaułkami, by po chwili - jak po ostrym wirażu - wrócić na szlak łagodniejszej narracji. To wszystko czyni najnowszą powieść Krajewskiego dawną solidnej kryminalnej lektury. O tyle ciekawszej, że fabularnie pomysłowo połączonej przez autora z wątkiem przedwojennej tradycji lwowskiej szkoły matematycznej.

Po lekturze "Liczb Charona" można odnieść wrażenie, że Marek Krajewski jest na etapie intensywnego twórczego dojrzewania. Widać to po choćby sposobie prowadzenia fabuły, gdzie oszczędza sobie i czytelnikowi efekciarstwa, dostarczając za to solidnej językowo literatury. Można to też odczuć po sposobie, w jaki Krajewski nakreślił tym razem komisarza Popielskiego. W "Liczbach Charona" to mężczyzna jeszcze mocniej doświadczony przez życie, niż we wcześniejszych tomach, przeżywający coś w rodzaju męskiego fin de siecle, szukający miłości, trochę wątpiący w przyszłość. Czyżby Popielski był literackim alter ego autora?

Co drażni w "Liczbach Charona", to nieznośny momentami seksizm. W jakiejś mierze można to zrozumieć, bo przecież taki był pomysł autora, by swoje kryminały osadzić w mocnej, maczystowskiej wręcz scenerii gliniarzy działających często na granicy prawa. W takich ramkach dla wyrazistych kobiet wiele miejsca nie zostaje. Ale u Krajewskiego kobiece postaci często są redukowane do roli obiektów seksualnych, istot słabych, które można (i trzeba?) dowolnie wykorzystywać, ale też po rycersku bronić. Za dużo tego i za często.

Recenzent tygodnika "Polityka" napisał niedawno w recenzji najnowszej powieści Marka Krajewskiego, że o los lwowskiego cyklu jest spokojny. I coś w tym jest. "Liczbom Charona" brakuje nieco do poziomu, do którego Krajewski przyzwyczaił w swoich książkach z Eberhardem Mockiem w roli głównej. Ale po niezłych "Liczbach Charona" widać, że wrocławski autor ma coraz lepszy pomysł na to, jak kreować losy Popielskiego w scenerii Lwowa.

Marek Krajewski, “Liczby Charona”, wydawnictwo Znak, Kraków 2011.

www.ksiazkowisko.blogspot.com

Lwowski cykl kryminałów Marka Krajewskiego z komisarzem Edwardem Popielskim w roli głównej robi się coraz ciekawszy. Po słabych “Eryniach”, wrocławski pisarz powoli odzyskuje formę, czego efektem są niezłe “Liczby Charona”. Nie jest to jeszcze być może Krajewski w swojej najlepszej formie, ale jego pisarstwo ewoluuje i staje się coraz dojrzalsze.


“Liczby Charona” to już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wydana przez „Krytykę Polityczną” mała, czerwona książeczka pod tytułem „Przewodnik Lewicy” równie dobrze mogłaby się nazywać „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o lewicy, a boicie się zapytać”. To świetne kompendium, wyjaśniające postulaty, wartości i hasła tzw. nowej polskiej lewicy.

Czym jest lewica? W świecie późnej nowoczesności, trudno o jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. Cechą charakterystyczną współczesnych demokracji jest bowiem wędrówka zarówno prawicy, jak i lewicy do centrum politycznego spektrum. I nie wiadomo w zasadzie, kto jest z jakiej politycznej bajki.

Pytanie: „Czym jest lewica?” ma szczególny wymiar w Polsce. W naszym kraju lewicowość obrosła w stereotypowe, odstręczające wielu obywateli narośle. Lewicowiec w powszechnym odbiorze kojarzy się jako zwolennik recydywy PRL, bądź - w najlepszym wypadku - jak cyniczny, chciwy i skorumpowany postkomunista o nalanej twarzy i podejrzanym spojrzeniu. Lewicowiec kojarzy się z osobnikiem dzierżącym w dłoni czerwony sztandar z sierpem i młotem, za plecami mającego trumny Stalina, Mao i Lenina, marzącego o odbudowie gułagów, do których wtrącałby normalnych, zdrowych moralnie Polaków-katolików.

„Przewodnik Lewicy” pozwala zrewidować te stereotypy. Ta mała czerwona książeczka (pyszna analogia do Mao i jednocześnie drwina z mainstreamu!) to całościowa wykładnia tożsamości lewicowej i wartości bliskich osobom związanym z lewą stroną sceny politycznej. Autorzy unikają typowego dla tradycyjnej lewicy moralizatorstwa. Piszą: - Nie rościmy sobie pretensji do jedynej słuszności na lewicy. Część prezentowanych tu idei i rozwiązań wykracza zresztą poza lewicową identyfikację. Nie ma też w „Przewodniku…” haseł nawołujących do walki ze zgniłym imperializmem USA i podobnych reliktów przeszłości. Siłą tej książki jest, iż autorzy wykładają rzeczowo i spokojnie - a jednocześnie stanowczo - czym ich zdaniem jest i czym powinna być lewica w realiach XXI wieku.

W książce zostały poruszone kwestie zarówno ze sfery ideologii (rozdział „Wolność i liberalna demokracja”), gdzie autorzy dokopali się do samych korzeni lewicowych poglądów i w skrócie zaprezentowali lewicową wizję polityki i społeczeństwa, jak i tak szczegółowe zagadnienia, jak rola organizacji pozarządowych w budowie zdrowego społeczeństwa obywatelskiego. Nie zapomniano również o dylematach płynących z realiów współczesnego społeczeństwa informacyjnego.

Spokojny, pewny ton tej książki to z pewnością jej wielka siła. Autorzy nie wzywają nikogo na barykady do walki z kapitalistami czy imperialistami. Oni próbują podważyć ideologiczną hegemonię neoliberalizmu od strony jego dogmatów. Wskazują jego oczywiste słabości, podsuwają konkretne rozwiązania. Mówiąc kolokwialnie, pokazują, gdzie poskrobać tynk, by odpadła cała warstwa.

Prezentują też spójną, uporządkowaną wizję lewicowej tożsamości. Która niesie odpowiedzi na rozmaite pytania. Taka propozycja może skusić wiele osób, które może i miałyby ochotę przyznać się do sympatii lewicowych, ale wciąż kojarzą je z topornym socjalizmem a'la PRL.

W Polsce dyskurs publiczny został zawłaszczony przez przez dwa języki. Gdy mowa o wartościach, niejako automatycznie narzuca się język konserwatywny. O sprawach gospodarki nie mówi się zaś inaczej, jak tylko językiem liberalnym. To „zakotwiczenie” debaty publicznej między konserwatyzmem i liberalizmem po wyborach w 2005 roku znalazło odbicie na scenie politycznej, gdy zwyciężyły dwie partie prawicowe: narodowo-populistyczny PiS oraz konserwatywno-liberalna PO. Dla języka lewicowego, i tak marginalizowanego, zabrakło zupełnie miejsca w debacie publicznej, polityczną lewicę skompromitował zaś lewicowy tylko z nazwy SLD.

Środowisko „Krytyki Politycznej” od paru lat konsekwentnie próbuje przełamać ten impas. Korzystając ze wskazówek Karola Marksa, „KP” dba o budowę bazy. Oprócz lewicowo-liberalnego kwartalnika, publikuje - wspólnie z wydawnictwem Ha!art - książki takich autorów, jak Slavoj Żiżek czy Alain Badiou. „KP” otworzyła też w Warszawie RED-akcję, która wyrosła na tętniący życiem ośrodek dyskusyjno-kulturalny.

„Przewodnik Lewicy” jest kolejnym krokiem środowiska „Krytyki Politycznej” w stronę rozbicia ideologicznego status quo na polskiej scenie publicznej. „Przewodnik…”, choć jest małych rozmiarów, może przynieść naprawdę duże owoce. W XXI wieku lewica jest jedyną siłą, która na poważnie chce podjąć dylematy współczesności. Ale jej głos jest - jak dotąd - za słaby. Nie dociera do szerokich mas, słyszy go może garstka zatwardziałych lewaków.

Ten problem jest szczególnie palący w Polsce. Nasze elity po 1989 roku zachłysnęły się mocno ideologią TINA (There Is No Alternative; nie ma alternatywy dla neoliberalnego kapitalizmu - przyp.aut.) i w tym duchu reformowały kraj, doprowadzając do sporego rozwarstwienia społecznego i powstania sporych enklaw dziedzicznej biedy. U nas lewicowy głos jest szczególnie potrzebny. Takie inicjatywy jak „Przewodnik Lewicy” sprawią, że lewica zamiast cicho i nieśmiało, zacznie mówić mocnym i pewnym siebie głosem."

Krytyki Politycznej przewodnik lewicy, Warszawa 2007.

www.ksiazkowisko.blogspot.com

"Wydana przez „Krytykę Polityczną” mała, czerwona książeczka pod tytułem „Przewodnik Lewicy” równie dobrze mogłaby się nazywać „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o lewicy, a boicie się zapytać”. To świetne kompendium, wyjaśniające postulaty, wartości i hasła tzw. nowej polskiej lewicy.

Czym jest lewica? W świecie późnej nowoczesności, trudno o jednoznaczną odpowiedź na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Planeta samych chłopców" Adama Georgieva to książka, która po pobieżnej lekturze przypadkowo wybranych stron może przestraszyć. Gdy jednak czytelnik schowa do kieszeni drobnomieszczańskie odruchy świętego oburzenia, autor mu to wynagrodzi. Czym? Porcją świetnej literatury.

“Planeta samych chłopców” to reportaż literacki, zachwalany przez Mariusza Szczygła jako “najlepszy, który przeczytał w Czechach”. Tymczasem w trakcie lektury czytelnik ma wrażenie, że ma do czynienia z porcją cholernie dobrej, niosącej uniwersalny przekaz prozy. Co pewnie też można uznać za świadectwo jakości pisarstwa młodego czeskiego autora, Adama Georgieva. Bo przyznać trzeba, że jego “Planeta samych chłopców” to trudna, ale fascynująca książka.
W swoim dziele Georgiev prowadzi czytelnika po świecie homoseksualnej (w tym wypadku gejowskiej) miłości. Uchyla kurtynę zasłaniającą ten owiany tajemnicą świat, otoczony zbiorowym obrzydzeniem obywateli “normalnych, lubiących jak chłop z babą” i odmawiających gejom i lesbijkom wszelkich praw. Robi to z aptekarską wręcz dokładnością. Jego bohaterowie krążą po nocnych klubach, darkroomach, pubach, gdzie zdobywają kolejne erotyczne szlify.

Georgiev seksualne przygody opisywanych przez siebie bohaterów pokazuje bardzo naturalistycznie. Można powiedzieć, że sperma płynie strumieniem po kartach książki. Spływa z policzków, torsów i pośladków bohaterów reportażu, momentami w ilościach hurtowych. A im więcej nasienia i mechanicznego seksu, tym mniej miłości. Bohaterów “Planety samych chłopców” łączy co prawda nadzieja, że kiedyś spotka ich głębokie, szczerze uczucie. Ale zamiast spełnienia, dostają seks rodem z restauracji z fastfoodem. Szybko i bez ceregieli, co można uznać za typowe dla współczesnych relacji międzyludzkich.

Po lekturze książki Adama Georgieva seksualni puryści gromiący cywilizację śmierci i rospusty pewnie spłonęliby głębokim pąsem z wściekłości. I ruszyliby na barykady potępienia pedalstwa i zła wszelkiego. Rzecz jednak w tym, że byłby to tylko dowód ich hipokryzji. Bo “Planeta samych chłopców”, choć pełna drobiazgowych - niestrawnych pewnie dla co wrażliwszych czytelników - opisów homoseksualnej miłości, pod tym naturalistycznym płaszczem niesie w sobie uniwersalne pytania. Czy w dzisiejszych czasach potrafimy być jeszcze po prostu “ludzcy”, empatyczni, serdeczni, otwarci na potrzeby innych? Czy stosunki między ludźmi muszą być definiowane tylko w sposób czysto ekonomiczny - jestem z kimś dopóty, dopóki czerpię z tego korzyści? Czy seks da się jeszcze traktować jako przyjemność, czy już tylko jako narzędzie opresji, które już atakuje z każdego zakamarka publicznej przestrzeni? I czy seks to już tylko towar?

To wątpliwości, których nie sposób nie poczuć, jeśli traktować książkę Adama Georgieva poważnie, nie zaś jako perwersyjny opis gejowskiej miłości dla wytrwałych. Dzięki temu “Planeta samych chłopców”, dzięki swojej wielowymiarowości, zyskuje dodatkową wartość. Nie jest to bowiem tylko świetna proza, ale doskonały, zmuszający do myślenia opis pewnego wycinka współczesnej rzeczywistości.

Adam Georgiev, “Planeta samych chłopców”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

www.ksiazkowisko.blogspot.com

"Planeta samych chłopców" Adama Georgieva to książka, która po pobieżnej lekturze przypadkowo wybranych stron może przestraszyć. Gdy jednak czytelnik schowa do kieszeni drobnomieszczańskie odruchy świętego oburzenia, autor mu to wynagrodzi. Czym? Porcją świetnej literatury.

“Planeta samych chłopców” to reportaż literacki, zachwalany przez Mariusza Szczygła jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla jednych to III Rzeczpospolita, inni chcą ją przemianować na Rzeczpospolitą z numerem cztery. Ale niezależnie od opcji politycznej, motywacji czy poglądów Polska jest jedna – papieska. Taka, gdzie nawet politycy lewicy często klęczą, gdy tylko usłyszą "Jan Paweł II". Za rozprawę z tym grubym murem czołobitności, hipokryzji i fałszywego kultu JP II zabrał się pisarz Tomasz Piątek. Jego “Antypapież” to lektura krótka, ale będąca solidnym ładunkiem wybuchowym pod budowanym na fałszu spiżowym pomniku papieża - Polaka.


Od śmierci Jana Pawła II minęło już sześć lat, a tym roku wyniesiono go na ołtarze. Co ciekawe – termin uroczystości wyznaczono na 1 maja, a więc w dniu tradycyjnego, dorocznego Święta Pracy, dnia symbolizującego permanentną walkę o poszanowanie praw pracowniczych czy socjalnych. Ale kościelni hierarchowie śmiało pozwolili sobie na taką uzurpację. W końcu Jan Paweł II, przynajmniej według oficjalnej doktryny, był przyjacielem ludzi pracy. I między innymi o tym, jak ta przyjaźń wyglądała w praktyce, Piątek też pisze w swojej książce. Ale lista zarzutów wobec oficjalnie nieskazitelnego papieża Polaka jest znacznie dłuższa. I, co najważniejsze, celna.

"Antypapież" Tomasza Piątka to książka rozmiarowo niewielka, bo liczy zaledwie 100 stron. Trudno jednoznacznie zakwalifikować ją do konkretnego gatunku literackiego. Autorowi wyszedł swoisty patchwork z (jadowitego, przyznać trzeba) felietonu i publicystycznej rozprawy, okraszony miejscami wątkami z pogranicza teologii, ozdobiony solidnym pisarskim temperamentem. Co też sprawia, że "Antypapież" jest książką o temperaturze podobnej choćby do publicystycznych dzieł Tadeusza Boya - Żeleńskiego.

Objętościowa wątłość "Antypapieża" dodaje książce dodatkowego atutu. Bo dzięki temu, czytelnik dostaje do ręki treściwy, spójny i pozbawiony daremnego gadulstwa pamflet. To zaś pozwala swobodnie iść za myślą Piątka, ale też ułatwia wydestylowanie poszczególnych wątków z życia Jana Pawła II, które później - idąc śladem myśli Piątka - można na własną rękę poddać jeszcze głębszej krytycznej weryfikacji. W ten sposób autor staje się niejako przewodnikiem, pokazującym odbiorcy: "Wszędzie ględzą, że JP II wielkim Polakiem, papieżem i cholera wie, kim jeszcze był. Masz tu tropy, czytelniku, więc otwórz głowę. Sprawdź, jak było naprawdę. To nie jest wiedza tajemna".

W mainstreamie polskiego dyskursu publicznego o Janie Pawle II nikt nie piśnie choćby pół krytycznego słowa. Papież Polak wielki był, dzięki niemu PRL w Polsce i blok komunistyczny upadł, jak domek z kart, a pod parasolem Karola Wojtyły nasz kraj bezboleśnie przeszedł transformację ustrojową i ekonomiczną. Słowem, pod honorowym patronatem JP II Polska stała się krajem mlekiem i miodem płynącym. Takiego księdza dobrodzieja nie sposób krytykować, za to można (i trzeba) stawiać mu pomniki, gdzie popadnie.

Kilku autorów podjęło próbę zmierzenia się z tym spiżowym wizerunkiem. Swego czasu głośno było o książce prof. Tadeusza Bartosia "Jan Paweł II. Analiza krytyczna". Surowo dorobek - tak teologiczny, jak i polityczny - oceniał wielokrotnie Stanisław Obirek. Znamienne zresztą, że zarówno Bartoś, jak i Obirek opuścili struktury Kościoła, przynależąc wcześniej odpowiednio do zakonu dominikanów i jezuitów. Ich opinie jednak, po chwilowej burzy, pozostały jednak niszowe. Papieski pomnik medialny jak stał, tak stoi. Co zresztą w Polsce nie jest niczym nowym, bo każdy, kto wybije się ponad przeciętność i zawojuje świat (Robert Kubica, Adam Małysz), od razu otaczany jest swoistym kultem.

Nieco lżejszą, bo mniej naukową czy teologiczną, za to bardziej publicystyczną próbę oceny dorobku JP II podjął Tomasz Piątek. W "Antypapieżu" wystawił przeciwko Karolowi Wojtyle działa różnego kalibru. Wytknął mu, że pod jego rządami Kościół katolicki stał się zmurszałą korporacją, w której dochodziło m.in. do afer finansowych na wielką skalę. Przypomniał o kolejnych aferach pedofilskich wśród księży, o których JP II wiedział, ale nie podjął żadnych zdecydowanych kroków.

Tomasz Piątek pisze też o poparciu Wojtyły choćby dla autorytarnego reżimu Pinocheta w Chile, mającego krew wielu zamordowanych ofiar na rękach. "Antypapież' to też akt oskarżenia wobec Wojtyły za ślepy upór wobec metod antykoncepcji innych niż naturalne, co przyniosło dramatyczne skutki m.in. w Afryce, gdzie miliony ludzi zachorowało na AIDS, mając ogromne problemy z dostępem do zwalczanych przez księży prezerwatyw. Ale Tomasz Piątek wyciąga przeciw JP II argumenty również z lokalnego, polskiego podwórka. Wytyka mu, że to m.in. z jego winy po 1989 r. "Solidarność" podupadła, zostawiając świat pracy na pastwę radykalnych, liberalnych reform, których gorzkie "owoce" musiało skosztować wielu Polaków.

Piątek podjął też próbę krytyki Jana Pawła II z pozycji, by ująć to lakonicznie, niuansów spraw wiary. Wytknął mu, że wiele mniejszych kościołów nie uznawało go za swego przywódcę, dlatego tytułowanie Wojtyły przywódcą chrześcijan na świecie było zwykłą uzurpacją. Autor "Antypapieża" zgromił też JP II za słabość jego encyklik, wskazując na ich wtórność, miałkość i brak jakiegokolwiek intelektualnego przełomu w oficjalnych decyzjach Kościoła, ba - celowe zawrócenie z otwartego, liberalnego kursu obranego przez II Sobór Watykański. Za ten wachlarz argumentów można mieć zresztą do Tomasza Piątka pewne pretensje. Bo jednak atak lewicowego autora na papieża, że był słabym teologiem i nic nowego do spraw wiary nie wniósł, wygląda dość groteskowo. Bo na innych polach Piątek dobrał solidne argumenty polityczne, a niektóre wątki mógł śmiało pociągnąć dalej, poszerzając czytelnikowi obraz kosztownych błędów i zaniechań JP II. To by wystarczyło w zupełności.

Mimo niepotrzebnej próby licytowania się z JP II w sprawach wiary, "Antypapież" dostarcza czytelnikowi szeroki wachlarz argumentów, które podważyć może tylko ślepiec lub skrajny cynik. Jak taka krytyka może wyglądać, pokazał choćby Piotr Zaremba w swojej recenzji książki opublikowanej na łamach "Rzeczpospolitej".

Zaślepiony nie zobaczy jednak rzeczywistości w jej realnej formie, choćby przebiegła mu pod samym nosem. Dla tych, którzy chcą wiedzieć o biografii i decyzjach Jana Pawła II nieco więcej, książka Tomasza Piątka będzie ciekawą intelektualną przygodą, pozostawiającą nawet pewien niedosyt. Autor sporządził swoisty akt oskarżenia, nie owijając swoich zarzutów w bawełnę. Jan Paweł II, co oczywiste, już się nie obroni, choć ma i mieć będzie rzesze oddanych obrońców. Co nie zmienia faktu, że utrwalanie jego teflonowego wizerunku, pozbawionego śladu rys, jest jak recydywa. Której w "Antypapieżu" Tomasz Piątek gorąco i celnie się sprzeciwia.

Muru autor "Antypapieża" nie skruszy. Ale bić w niego trzeba. Kiedyś się zawali.

Tomasz Piątek, "Antypapież", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011.

www.ksiazkowisko.blogspot.com

Dla jednych to III Rzeczpospolita, inni chcą ją przemianować na Rzeczpospolitą z numerem cztery. Ale niezależnie od opcji politycznej, motywacji czy poglądów Polska jest jedna – papieska. Taka, gdzie nawet politycy lewicy często klęczą, gdy tylko usłyszą "Jan Paweł II". Za rozprawę z tym grubym murem czołobitności, hipokryzji i fałszywego kultu JP II zabrał się pisarz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka nosząca tytuł "Drobne szaleństwa" sugeruje, że czytelnik może liczyć na lekturę lekką, łatwą i przyjemną, z delikatną nutą tak zwanej literatury kobiecej. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Powieść Kai Malanowskiej to książka mocna i zapadająca w pamięć. To ciekawe, choć trudne w lekturze studium choroby cywilizacyjnej XXI wieku, jaką jest depresja.

Bohaterką "Drobnych szaleństw" jest Maja, mająca nieco ponad 30 lat mieszkanka Warszawy. Jej życie pozornie wygląda jak żywcem wyjęte z żurnala, co - do tego dojdziemy - może być źródłem jej kłopotów. Ma przystojnego, kochającego męża i uroczą dorastającą córkę. W perspektywie zaś ciekawą karierę naukową, pod którą podwaliny położyły lata pracy w USA. Słowem, życie jak w bajce lub co najmniej jak w "Modzie na sukces". Sęk w tym, że dla Mai jej życie jest jak tafla, po której tylko z rzadka zdarza jej się spokojnie ślizgać. Przeważnie bohaterka książki chodzi po niej jak po kruchym lodzie. A wszystko przez depresję, która nie pozwala jej prowadzić "normalnego" życia.

Kaja Malanowska w swojej książce naszkicowała przejmujące studium depresji. Stworzona przez nią bohaterka miewa ataki lęku i paniki. Ma problemy z najprostszymi czynnościami, jak sprzątanie czy jedzenie. Choroba niemal całkowicie unicestwia jej relacje społeczne i intymne, choćby z mężem, którego Maja kocha, a jednocześnie chce go rzucić, obwiniając za swoje wszelkie problemy i za chorobę. Na kartach książki Malanowskiej choroba prezentuje swoje oblicze w całej okazałości. Czy autorka, szalenie precyzyjnie kreśląc różne stadia depresji czy podając nazwy stosownych lekarstw, w ten sposób opisała własne doświadczenia i lata walki z nią? Wydaje się to być bardzo możliwe, co nadaje "Drobnym szaleństwom" rysu autobiograficznego, a przez to dodatkowej powagi i autentyczności.

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? - zapyta ktoś. Przecież bohaterka książki miała wszystko. Wszelkie przekazy kultury masowej, wszelkie wzorce osobowościowe właśnie tak przedstawiają tzw. życie spełnione: drogie auto, pełne konto, ładna żona/ładny mąż, urocze dziecko. Konsument stateczny, obywatel dostatni i porządny. Zatem, skoro Maja to wszystko miała, to skąd wzięła się jej choroba?

W tym miejscu można szukać najważniejszego sensu "Drobnych szaleństw". Losy głównej bohaterki pokazują, że styl życia wzorowany na przyjętych za jedynie słuszne ideałach i normach jest szalenie zgubny. Że nie zostawia zbyt wiele miejsca na dowolność, że unifikuje i równa do jednej sztancy. W książce Malanowskiej nawet tzw. wygranych i przegranych można łatwo sprowadzić do wspólnego mianownika. Ci, którzy się dorobili, to gorzkniejący cynicy mający za pociechę tylko konta pełne gotówki. Zaś ci, którym się nie powiodło, to gorzkniejący szybko frustraci, ledwo ukrywający poczucie moralnej wyższości nad tymi, którym powiodło się w życiu nieco lepiej. Ewentualnie alkoholicy, samotne matki z dziećmi łowiące pierwszego lepszego faceta, bo czas mija i trzeba wreszcie kogoś znaleźć. Wszyscy oni obracają się w tzw. warszawce, do której należy także nasza bohaterka. I żyją - łagodnie mówiąc - plastikowym życiem, wyzutym z głębszego sensu.

Maja w tym topornym schemacie odnaleźć się nie potrafiła. Nie chciała pracować dla samej pracy, wykonując teoretycznie ambitne, a w praktyce odtwórcze zajęcia. Nie chciała odgrywać w swoim życiu rytuałów lansowanych przez mass media, pisemka kobiece czy reklamy. Chciała być sobą, a nie wiedziała jak, co wepchnęło ją w ramiona fatalnej choroby. Jaka sama przyznaje w książce, "czuła za mocno, chciała za bardzo, chciała być za bardzo okej", aż padła ofiarą depresji. Dopadła ją hipertrofia emocji, wrażeń doprawiona dojmującym poczuciem braku sensu i egzystencjalnej pustki.

Również szeroko rozumiana kobiecość czy też - patrząc szerzej - społecznie uznawane wzorce kobiecości wpędziła bohaterkę książki w te kłopoty. W trakcie lektury obserwujemy, jak miota się między ideałami "matki Polki" a wytycznymi dla kobiet niezależnych, które chcą być trendy, cool i independent. Wie, że nie zmyła naczyń i gniją w jej zlewie. Wie (albo tylko jej się wydaje), że jest złą matką dla swojej córki. "- Jestem złą kobietą, złą żoną, złą matką!" - wścieka się na siebie Maja, siedząc okrakiem na barykadzie między tym, co uważa za swój kobiecy obowiązek i tym, co wydaje się za potrzebne i ważne dla niej samej.

Patrząc z tej perspektywy widać, że Kaja Malanowska prowadzi czytelnika w świat współczesnych kobiet, żyjących pod stałą presją. Przyłóżmy tę miarę choćby do sytuacji pań w Polsce. Opłacanych gorzej niż mężczyźni za tę samą pracę, żyjących pod presją pracodawców z lupą przy oku dopatrujących się oznak ciąży. Zagonionych w dwa ognie między pracą i domem, a przy tym dociskanych wzorcem bycia zawsze piękną, gładką, chętną i powabną. Rozpatrywane w tym kontekście "Drobne szaleństwa" mają więc też solidny ładunek feministyczny.

Książkę Kai Malanowskiej wydawca reklamuje jako powieść napisaną w czysto blogerskiej formie. I faktycznie, autorka prowadzi narrację w formie pamiętnika. Odkrywa przed czytelnikiem swoją bohaterkę, odsłaniając nawet tajemnice jej fizjologii czy życia intymnego. Maja jest swego rodzaju postacią totalną, którą prześwietlamy na wskroś. Można zarzucić autorce, że momentami snuje swoją opowieść zbyt rozwlekle. Że wikłając się w szczegóły, gubi snuty misternie wątek. Nie zmienia to jednak faktu, że "Drobne szaleństwa" to pasjonujący, poruszający obraz walki z ciężką chorobą, a także rzut oka na realia życia współczesnych kobiet.

Kaja Malanowska, "Drobne szaleństwa", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

www.ksiazkowisko.blogspot.com

Książka nosząca tytuł "Drobne szaleństwa" sugeruje, że czytelnik może liczyć na lekturę lekką, łatwą i przyjemną, z delikatną nutą tak zwanej literatury kobiecej. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Powieść Kai Malanowskiej to książka mocna i zapadająca w pamięć. To ciekawe, choć trudne w lekturze studium choroby cywilizacyjnej XXI wieku, jaką jest depresja.

Bohaterką...

więcej Pokaż mimo to