Morderca znad Green River nie bez powodu został nazwany jednym z najokrutniejszych morderców. Szacowana liczba jego ofiar to około 50 kobiet. Gdy cała Ameryka wstrzymywała oddech i poszukiwała Teda Bundy’ego, w okolicach Seattle czaił się o wiele groźniejszy i bardziej nieuchwytny potwór. Autorka prowadzi nas za rękę po całym życiorysie Ridgwaya, który ujęty został dopiero po dwóch dekadach polowań na niego, czyli w 2001 roku, i to dzięki badaniom DNA. Kim naprawdę był człowiek, który pozbawił życia co najmniej 49 kobiet? Jakim cudem tak długo umykał organom ścigania? Ann Rule w swojej książce zdradza wszystkie znane dotąd tajemnice.

A co najważniejsze, oddaje hołd jego ofiarom. Nie potrafię przypomnieć sobie innej książki o seryjnym mordercy, w której aż tyle miejsca poświęcono ofiarom. Te zazwyczaj są kolejnymi statystykami i nazwiskami, które autor musi odhaczyć, by ruszyć z historią dalej. Ann Rule podeszła do tego tematu zupełnie inaczej. Czasami czytelnik może odnieść wrażenie, że większa część książki w ogóle nie dotyczy Ridgwaya. I to drobne odstępstwo od tej dość skostniałej formuły gatunku dodało tej pozycji świeżości, której jako czytelniczka potrzebowałam. Ann Rule w porządku chronologicznym opisuje każdą z kobiet, nie ogranicza ich tylko do roli ofiar, do numerów na długiej liście popełnionych przez mordercę zbrodni.

To nie jest recenzja, w której mogę obiecać, że świetnie będziecie się bawić w trakcie lektury. Wręcz przeciwnie. Poczujecie dreszcze niepokoju, obrzydzenia i przerażenia. Gdy odłożycie książkę i będziecie się szykowali do snu, dwa razy sprawdzicie, czy na pewno zamknęliście drzwi.

Kinga Kolenda