cytaty z książki "Powrót do Reims"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Poczucie godności jest kruche i niepewne, potrzebuje znaków potwierdzenia. Przede wszystkim nie możemy odnosić wrażenia, że ma się nas za nic albo traktuje się nas jak zwykłe dane z tablic statystycznych czy ksiąg rachunkowych, to znaczy jak milczące obiekty decyzji politycznych. Jeżeli ci, których darzyliśmy pewnym zaufaniem, już na nie nie zasługują, przenosimy zaufanie na innych i, zależnie od okoliczności, zwracamy się ku nowym przedstawicielom.
W pierwszym okresie pobytu w Paryżu odwiedzałem jeszcze rodziców w Reims na osiedlu komunalnym, gdzie dorastałem - do Muizon przeprowadzili się o wiele później - albo spotykałem się z nimi na niedzielnym obiedzie u mojej mieszkającej w Paryżu babki, do której czasem przyjeżdżali. Ogarniało mnie wtedy trudne do uchwycenia i opisania zakłopotanie ich sposobem mówienia i bycia, tak innymi niż te, z którymi stykałem się w swoim nowym środowisku, ich troskami, tak dalekimi od moich, ich wypowiedziami, w których raz po raz do głosu dochodził prymitywny obsesyjny rasizm, i nie wiadomo było, jak to się dzieje, że każdy poruszany temat nieuchronnie go wywoływał. Dla mnie to była męka, coraz bardziej uciążliwa, w miarę jak zmieniałem się w kogoś innego, rozpoznałem to, co wtedy czułem, czytając książki Annie Ernaux poświęcone jej rodzicom i "dystansowi, klasowemu", który ją od nich dzielił. Wspaniale opisuje ona zakłopotanie i zażenowanie jakie się czuje, kiedy wraca się do rodziców po tym, jak się porzuciło nie tylko rodzinny dom, ale też rodzinę i świat, do którego mimo wszystko nadal się należy, oraz to zbijające z tropu poczucie, że się jest u siebie, a jednocześnie w obcym świecie.
Czyż i ja nie cierpiałem w jakiś zupełnie inny sposób, zgodnie z Freudowskim schematem „melancholii", związanej z nieuniknioną żałobą po możliwościach, któreśmy odsunęli, tożsamościach, które odrzuciliśmy? Trwają one w człowieku jako jeden z konstytutywnych elementów jego osobowości. To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. Socjologia zapewne lepiej niż psychoanaliza opisałaby to, co metafora żałoby i melancholii, pozwała wyrazić w prostych, choć nieadekwatnych i mylących słowach: ślady tego, kim byliśmy w dzieciństwie i jak przeszliśmy proces socjalizacji, trwają, nawet jeśli zmieniły się warunki naszego dorosłego życia, nawet jeśli pragniemy oddalić się od przeszłości. Toteż powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa - zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego Ja.
W świadomości budzi się wtedy coś, o czym my, wiem że strukturyzuje naszą osobowość, i od czego wydawało się nam, że się uwolniliśmy, mianowicie cierpienie wynikające z przynależności do dwóch różnych światów, oddzielonych od siebie tak dalece, że dają się nie do pogodzenia, a jednak w nas współistnieją: budzi się melancholia związana z „rozdartymi habitusami", że użyję mocnego i pięknego określenia Bourdieu. To dziwne, ale właśnie gdy staramy się pokonać, a w każdym razie złagodzić to podskórne, nieokreślone cierpienie, z tym większą siłą powraca ono na powierzchnię, melancholia jeszcze się pogłębia. Odkrywamy, a raczej ponownie odkrywamy, że te uczucia nigdy nie wygasły, że tkwią przyczajone w głębi nas i na nas oddziałują.
Jednak po namyśle zaczynam podejrzewać, że rasizm mojej matki i jadowita pogarda, jaką zawsze żywiła (ona, córka imigranta!) do robotników – imigrantów w ogóle, a „Arabów” w szczególności – była dla niej, należącej do grupy społecznej, której stale wszystko przypominało o jej gorszości, sposobem, żeby poczuć się kimś lepszym niż ludzie jeszcze bardziej poniżeni. Sposobem dowartościowania samej siebie przez dewaloryzację innych, to znaczy sposobem zaistnienia we własnych oczach.
Byliśmy wtedy z bratem jeszcze bardzo młodzi, ale jakoś dziwnie wiedzieliśmy, o co chodzi, a może zrozumiałem to dużo później i przypominając sobie obrazy tamtej chwili, mam wrażenie, że zawsze to wiedziałem?).
Nasza przeszłość wciąż jest naszą teraźniejszością. Kształtujemy się na nowo, od nowa tworzymy samych siebie (podejmując to zadanie nieustannie), ale nie kształtujemy się, nie tworzymy od zera.
Pozornie oczywisty związek między „klasą robotniczą” a lewicą może się okazać wcale nie taki naturalny, jak byśmy chcieli wierzyć; wynika on raczej z pewnego wyobrażenia, zbudowanego historycznie przez teorie (na przykład marksizm), które wzięły górę nad innymi konkurencyjnymi teoriami i ukształtowały naszą percepcję świata społecznego i nasze kategorie polityczne.
Jako siedemnastolatek odkryłem, że istnieją miejsca, gdzie się chodzi na podryw: w Reims była to niezbyt dyskretna uliczka między teatrem i budynkiem sądu; przechodząc kiedyś tamtędy, widziałem, jak jakiś samochód zwalnia i jego żałośni pasażerowie wrzeszczą „pedały!”, do ludzi, którzy się tam kręcili. Jakby jakiś zorganizowany spisek zadekretował, że agresja słowna wtedy jest mocna i w pełni skuteczna, jeśli się powtarza wszędzie i bez przerwy.
Tak, dlaczego są ludzie, którzy nienawidzą innych (wyrażając tę nienawiść czy to brutalnie, poprzez fizyczne napaści w miejscach podrywu, czy w sposób złagodzony, poprzez agresję dyskursywną w przestrzeni intelektualnej i pseudonaukowej)? Dlaczego pewne kategorie ludności – geje, lesbijki, transseksualiści, Żydzi, czarni itd. – muszą nosić brzemię społecznej i kulturowej klątwy, którą trudno pojąć, co motywuje i niezmordowanie reaktywuje? Długo zadawałem sobie pytanie: „Dlaczego?”. A też inne: „Cośmy zrobili?”. Nie ma innej odpowiedzi na te pytania niż arbitralność i absurdalność wyroków społecznych. Jak w Procesie Kafki na nic się nie zda szukanie trybunału, który wydaje werdykt. Ten sąd nie obraduje, nie istnieje. Przychodzimy na świat, w którym wyrok już został wydany, i w takim czy innym momencie naszego życia zajmujemy miejsce tych, którzy zostali skazani na publiczną wendetę, na życie z wymierzonym w nich oskarżycielskim palcem, i którym nie pozostaje nic innego jak próbować lepiej lub gorzej chronić się przed nią i nauczyć się radzić sobie ze swoją „zranioną tożsamością”, jak mówi angielski podtytuł książki Ervinga Goffmana "Piętno". Wskutek tej klątwy, tego potępienia, z którym trzeba się mierzyć całe życie, w najgłębszych pokładach Ja zagnieżdżają się poczucie zagrożenia, podatność na ciosy i specyficzny rozproszony lęk, jakim jest naznaczona podmiotowość geja.
Kiedy lewica okazuje się niezdolna do zorganizowania się jako miejsce, gdzie kształtują się pytania i które angażuje ludzkie pragnienia i energie, wtedy przejmuje je i przyciąga prawica albo skrajna prawica.
Jak można nie wiedzieć, kim się jest, kiedy widzi się, jacy są inni i jak bardzo się różnią od nas?
Na pewno istota sprawy polega na tym, żeby czuć się reprezentowanym indywidualnie i zbiorowo, choćby w sposób niepełny, niedoskonały, to znaczy czuć się popieranym przez tych, których się popiera, i żeby gest wyborczy, to znaczy nasze świadome działanie, dawał nam poczucie, że istniejemy i liczymy się w życiu politycznym.
Praktyki religijne były tu tylko pretekstem albo przyzwoleniem – obrzędy religijne, jakkolwiek absurdalne, stanowiły okazję do bardzo pogańskiego zgromadzenia, pełniły więc funkcję integracyjną w rodzinie, podtrzymując więzi między braćmi i siostrami i tworząc więzi między ich dziećmi – moimi kuzynami i kuzynkami – a jednocześnie potwierdzając społeczny wymiar bycia wśród swoich.
Kto obecnie odgrywa rolę, jaką miała „partia”? Do kogo mogą się zwrócić uciskani i biedni, żeby poczuć, że się wypowiedzieli, że znajdują poparcie? Do kogo mają się odnieść, na kim oprzeć, by politycznie zaistnieć i zyskać tożsamość kulturową? Żeby poczuć dumę z siebie, ponieważ oni też mają prawo do istnienia, usankcjonowane przez polityczną instancję? Albo po prostu: kto się liczy z tym, kim są, z tym, jak żyją, co myślą, czego chcą?
A więc teraz grupa, która na skutek działań lewicy przestała siebie postrzegać jako zmobilizowaną, odbudowuje się wokół innej zasady, tym razem narodowej; na afirmacji siebie jako „uprawnionych” do zajmowania terytorium, z którego czuje się wywłaszczona i wygnana. Dzielnica, w której się mieszka, zastępuje miejsce pracy i kondycję społeczną w zdefiniowaniu samego siebie i swojego stosunku do innych. I bardziej ogólnie, wokół zasady samoafirmacji jako pana i naturalnego posiadacza kraju, pragnącego być wyłącznym beneficjentem praw przysługujących jego obywatelom. Idea, że „inni” mogą korzystać z tych praw – jakże niewielkich! – staje się nie do zniesienia, gdy okazuje się, że trzeba się nimi dzielić, a więc zmniejszy się część przypadająca każdemu. Samoafirmacja dokonuje się przeciwko tym, którym odmawia się jakiejkolwiek uprawnionej przynależności do „narodu” i którym chce się odmówić praw, by je zachować dla siebie w chwili, gdy są one kwestionowane przez władzę i tych, którzy przemawiają w jej imieniu.