Kłopot z „Wilkami Fenrydera” polega na tym, że... i się zacięłam. To może inaczej – Covin pisze pod Kinga: łączy thriller z horrorem, próbuje mocno zarysować psychologiczne cechy swych bohaterów, pisze ciekawie i dobrze. A jednak...
„Wilki...” są powieścią o strachu. Nie przed duchami, zombie czy innymi dziwnymi istotami. Nie. Chodzi o strach głęboko zakorzeniony w ludzkiej psychice. Ktoś boi się szczurów, ktoś inny – rekina i dalej w ten deseń. Nic w sumie nowego. „Wilki...” są również powieścią o tajemnicy i radzeniu sobie z trzymaniem języka za zębami przez lat kilkadziesiąt. Oczywiście ktoś musi się wygadać i tym samym zapoczątkować lawinę wydarzeń. Mamy więc strach, tajemnicę, plus tajne stowarzyszenie, a wszystko to dzieje się gdzieś w zapomnianym przez Boga miasteczku Luizjany. Ale diabeł tkwi w szczegółach i na takowych Covin się wykłada. Dodaje agentów FBI, tajemniczego gangstera, dziwaczny atrybut „Wilków” i całość robi się zagmatwana i pokręcona. W sumie na koniec brakuje tylko kosmitów.
Zakupiłem "Wilki Fenrydera" pod wpływem porównania jakie gdzie zobaczyłem, "że to coś w stylu Kinga". Po lekturze oceniam ją na dwóch płaszczyznach: pierwsza to taka, że - nie patrząc na powyższe porównanie! - to jest to średnia książka do przeczytania i zapomnienia; druga płaszczyzna: porównanie tego do Kinga zakrawa na kpinę i kiepski żart!