Film lepszy niż książka?

Bogdan Bogdan
25.10.2014

Przekonanie o wyższości powieści nad ich ekranizacjami jest dość powszechne. Nic dziwnego, czytając książkę mamy przecież swoje własne wyobrażenie na temat choćby wyglądu bohaterów, powieściowej scenografii, itp. Tymczasem w filmie elementy te zostają nam niejako narzucone, nierzadko stojąc w sprzeczności z naszymi oczekiwaniami. Przykładowo kilka lat temu słysząc o planowanej ekranizacji pierwszej powieści Zygmunta Miłoszewskiego „Uwikłanie” chyba mało kto spodziewał się, że główny bohater, prokurator Teodor Szacki, w trakcie przenoszenia powieści na ekran niespodziewanie zmieni płeć i stanie się Agatą Szacką. Oczywiście takie ekstrawagancje filmowców nie są (na szczęście) zbyt częste, ale i tak niedosyt czytelnika w roli widza to zjawisko nagminne.

Film lepszy niż książka?

Nie zapominajmy również, że scenariusz na ogół jest w stanie udźwignąć tylko część wydarzeń opisanych w powieści. Jak ktoś trafnie zauważył, aby ekranizacja była naprawdę wierna, film musiałby trwać nie 2 godziny, ale 200 (nie wspominając o kosztach...). Inna różnica na niekorzyść filmu jest taka, że to, co jest domeną literatury, w filmie wypada najsłabiej. Chodzi mi o myśli i emocje bohaterów, często złożone i niejednoznaczne. W filmie cała sfera emocjonalna i intelektualna wypada na ogół blado albo jest wręcz niewidoczna. Przypominam sobie pewną scenę z książki „Pokuta” Iana McEwana, gdzie nastoletnia dziewczynka o niebezpiecznie bogatej wyobraźni (kto czytał, wie co mam na myśli) chłoszcze kijem łodygi pokrzyw. Ileż dzieje się wówczas w jej głowie, np. widzi siebie jako mistrzynię olimpijską w szermierce, pokonującą kolejnych przeciwników, a po chwili wyobraża sobie, że ścina głowy wrogów. W ekranizacji „Pokuty”, całkiem zresztą niezłej, ta sama scena wypada więcej niż skromnie – ot, w którymś momencie stojąca przy drodze chuderlawa dziewczynka wywija kijem ścinając pokrzywy. I nic więcej.

Czy znaczy to, że film za każdym razem musi przegrać w porównaniu z książką? Na pewno nie. Stosunkowo najłatwiej filmowi „pokonać” książkę niskich lotów, typowe czytadło z uproszczonymi postaciami i ich nieskomplikowanymi emocjami, opisanymi równie prostym językiem. Wychodząc od takiego materiału zdolny reżyser z odpowiednią ekipą może jednak pokusić się nawet o film wybitny. Nie brak przecież w historii kina klasycznych obrazów, np. „Sokół maltański” Johna Hustona, którego literackim pierwowzorem był klasyczny kryminał, stojący znacznie niżej w literackiej hierarchii niż jego ekranizacja w filmowej. Ale żeby nie sięgać tak daleko w przeszłość, podam przykład z ostatnich tygodni. Przeczytałem niedawno międzynarodowy bestseller „Zanim zasnę” S.J. Watsona. Liczyłem na rasowy, psychologiczny thriller z ciekawym motywem przewodnim całkowitej amnezji głównej bohaterki. Niestety, po intrygującym początku autor podryfował w kierunku literatury kobiecej, z tymi wszystkimi specyficznymi zdaniami w rodzaju Tak bardzo mnie kocha – pomyślałam, albo Kocham cię, Ben, i zawsze będę cię kochać. O gustach lepiej nie dyskutować, więc zaznaczę tylko na marginesie, że na mnie takie zdania działają jak pocieranie styropianem o szybę. A przy roztrząsaniu kwestii uczuciowych zdecydowanie wolę styl Johna Updike'a, w którego powieści „Wyjdź za mnie” zdradzony mąż tak mówi do kochanka żony: Problem w tym, że ja nadal kocham tę dużą dziwę.

Jeszcze większym grzechem wspomnianego „Zanim zasnę” niż kiczowaty sentymentalizm jest konsekwentnie uproszczony styl narracji. Taki sobie czytankowy, uporządkowany, byle tylko czytelnik ani przez chwilę nie musiał się wysilać. Tyle że fabuła powieści aż prosi się o szarpnięcie narracyjnymi cuglami. Otóż dawne, dramatyczne przeżycia dotkniętej amnezją bohaterki wracają do niej w gwałtownych przebłyskach wspomnień, budząc przerażenie i konsternację. Czytankowy styl kiepsko oddaje te emocje. Zupełnie inaczej dzieje się w filmie. Brytyjski reżyser i scenarzysta Rowan Joffe nie włączył do scenariusza sentymentalnych wtrętów, za to nadał filmowej narracji odpowiednią formę. Dzięki temu dramatyczne wspomnienia bohaterki mają adekwatną postać dynamicznych flashbacków. Do tego dochodzi świetne aktorstwo Nicole Kidman i Colina Firtha. Dlatego bez wahania mogę stwierdzić, że w tym przypadku film okazał się znacznie lepszy od książki.

#####

A co z literackimi arcydziełami? Gdzie i treść i forma są mistrzowskie, a scenarzysta może swoimi niezgrabnymi paluchami jedynie zepsuć misterną kompozycję? Otóż i na tym polu film może czasem obronić się w bezpośredniej „konfrontacji”. Po wiarygodny przykład muszę sięgnąć dość daleko w czasie, gdyż przychodzi mi na myśli jeden z moich ulubionych filmów, czyli „Miłość Swanna” w reżyserii Volkera Schlöndorffa, z roku 1984 (młodsi czytelnicy mogą nie obawiać się i śmiało oglądać, był już wtedy w kinie dźwięk, a nawet kolor). Niemiecki reżyser wielokrotnie ekranizował wybitną literaturę; jego debiut to „Niepokoje wychowanka Törlessa” na podstawie książki Roberta Musila, a najbardziej znany film to „Blaszany bębenek”. Jednak ten mój ulubiony to właśnie „Miłość Swanna”, z doskonałymi rolami Jeremy'ego Ironsa i zjawiskowej Ornelli Muti.

Literacki pierwowzór był dla reżysera i scenarzystów tak wymagający, jak to tylko możliwe. Cykl „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, w tym jego pierwsza część – „W stronę Swanna” - to przecież szczyt wyrafinowanej, złożonej formy literackiej, gdzie – mówiąc w pewnym uproszczeniu - znacznie ważniejsze niż wydarzenia są myśli i wrażenia. Wątek mezaliansu popełnionego przez Charlesa Swanna wydaje się zaledwie naszkicowany gdzieś w powieściowym tle, fragmentaryczny i niedookreślony. Ale zaraz, zaraz... czy aby na pewno? Czy przypadkiem rozrzucone w powieści dialogi i realistyczne opisy nie układają się jednak w całość możliwą do zekranizowania? Takie pytanie postawił sobie zapewne Volker Schlöndorff i trójka pozostałych scenarzystów, w tym słynny reżyser teatralny Peter Brook. Po udzieleniu twierdzącej odpowiedzi czterej panowie niczym dzielni poszukiwacze złota weszli do strumienia Proustowskiej abstrakcji i pracowicie odszukali wszystkie odpowiednio nośne fabularnie dialogi i sceny odnoszące się do wątku Swanna.

Pracę scenarzystów w pełni doceniłem nawet nie po obejrzeniu (po raz kolejny) samego filmu, ale wówczas, gdy tłumaczyłem napisy do „Miłości Swanna”, czytając jednocześnie powieściowy pierwowzór. Okazało się wówczas, z jaką starannością przenieśli oni z książki do scenariusza dosłownie każdy okruch dialogu i każdą scenę, którą Proust opisał na tyle realistycznie, że mogła znaleźć swoje miejsce w filmie. Tyle tylko, że samo wyabstrahowanie realistycznego wątku z abstrakcyjnej prozy to jeszcze za mało, żeby mówić o filmowym arcydziele.

Otóż motyw uczucia Swanna do pięknej kurtyzany Odety de Crecy, zręcznie wyodrębniony przez scenarzystów, bynajmniej nie był dla nich punktem dojścia w procesie pisania scenariusza, ale zaledwie punktem wyjścia - do stworzenia bardziej wyrafinowanej fabularnie i o wiele mniej jednoznacznej historii. W rezultacie w filmowej opowieści o Swannie nic nie jest oczywiste – poza jego obsesyjnym uczuciem do Odety. Podam jeden tylko przykład: zarówno w powieści, jak i w filmie Odeta ma przyjaciółkę, panią Verdurin, nowobogacką prostaczkę, która „bierze pod swoje skrzydła” piękną kurtyzanę. W filmie zafascynowany Odetą wyrafinowany Swann stara się zbliżyć do towarzystwa nuworyszy, skupionych wokół pani Verdurin, natomiast ta wydaje się prowadzić z nim swoistą grę – raz jest wobec Swanna życzliwa i wydaje się sprzyjać jego związkowi z Odetą, inny razem zniechęca go i upokarza. Sama Odeta za każdym razem bez sprzeciwu podporządkowuje się przyjaciółce. W tej sytuacji nasuwa się myśl, czy przypadkiem nie jest to sposób obydwu pań na ”podkręcenie” fascynacji Charlesa i w rezultacie zapewnienie pięknej, ale już nie najmłodszej kurtyzanie bezpiecznej, małżeńskiej emerytury. W filmie to wszystko jest zasugerowane, ale nie rozstrzygnięte. Nic więc dziwnego, że sięgając po powieść Prousta zwróciłem szczególną uwagę na ten właśnie wątek. I co? Ku memu zaskoczeniu nic, żadnej wieloznaczności. Żadnych subtelności i niedopowiedzeń. Verdurin zwyczajnie Swanna nie cierpi i stara się go odpędzić od przyjaciółki w cholerę.

Już na tym przykładzie widać, że zabieg uszlachetnienia powieściowego, realistycznego wątku mezaliansu Swanna udał się scenarzystom bardzo dobrze. Po części wynikało to z faktu, iż Proust potraktował ten motyw trochę po macoszemu, przyjmując podczas tworzenia swego dzieła inne priorytety. Nie zmienia to jednak faktu, iż filmowa opowieść w zakresie tego akurat wątku jest po prostu lepsza od oryginału. Zadając przy okazji kłam przekonaniu o istnieniu powieści niemożliwych do ekranizacji. Wszystko zależy jedynie od tego, kto ekranizuje – czy Jacek Bromski, czy Volker Schlöndorff.

Bogusław Karpowicz


komentarze [62]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
KotGacek _ - awatar
KotGacek 27.10.2014 12:37
Czytelnik

Czytanie takich felietonów do poniedziałkowej porannej kawy to czysta przyjemność.
Z ekranizacji, które dorównały literaturze, polecam film Droga na podstawie powieści McCarthy'ego (do teraz waham się co wolę, film czy książkę i dochodzę do wniosku, że to dwa świetne dzieła, które się znakomicie uzupełniają). Ale uwaga, to film dla ludzi, którzy mają wrażliwość z...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Stefi  - awatar
Stefi 27.10.2014 09:47
Czytelnik

Niestety nie przychodzi mi do głowy gdzie film oceniłabym lepiej od książki. Mam natomiast jeden typ gdzie postawiłabym znak równości między książka, a ekranizacją - Pachnidło Patricka Suskinda . (moja ulubiona zresztą)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Stefi  - awatar
Stefi 27.10.2014 09:47
Czytelnik

Niestety nie przychodzi mi do głowy gdzie film oceniłabym lepiej od książki. Mam natomiast jeden typ gdzie postawiłabym znak równości między książka, a ekranizacją - Pachnidło Patricka Suskinda . (moja ulubiona zresztą)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Jagoda  - awatar
Jagoda 27.10.2014 00:23
Czytelniczka

Wiem, że kiedyś kojarzyłam jakiś film, który wolałam od literackiego pierwowzoru... ale mi umknęło ;-)
No, może Nad Niemnem - opisy przyrody operatorowi wyszły zdecydowanie lepiej niż Orzeszkowej. Dialogi, szczególnie te "zaangażowane" równie fatalnie się czyta, jak i słucha. Ale już globusy, Teoś, który harbuza dostał - film zdecydowanie przebija powieść...
Tess...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
alexandra2104  - awatar
alexandra2104 27.10.2014 09:46
Czytelniczka

Mam te same odczucia po przeczytaniu "Stowarzyszenia...". Postaci w książce, rozmowy... wszystko zostało totalnie spłaszczone.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Krzewinka  - awatar
Krzewinka 26.10.2014 23:54
Czytelniczka

Dla mnie książkę przebił zdecydowanie serial "Seks w wielkim mieście". Przez formę pisaną nie przebrnęłam, za to ekranizacja podbiła moje serce :) To samo jeśli chodzi o "Dziennik Bridget Jones".

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Garbaty-Aniol11  - awatar
Garbaty-Aniol11 26.10.2014 23:46
Bibliotekarz

Z literatury popularnej, w mojej ocenie Lot Intrudera S. Coonts'a okazał się dużo gorszy od filmu pod tym samym tytułem, być może to zasługa kreacji W. Dafoe i D. Glover'a.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Leeloo_Dallas  - awatar
Leeloo_Dallas 26.10.2014 23:27
Czytelniczka

Chyba tylko raz jak do tej pory tak się zdarzyło, ze film uznalam za lepszy od książki. To był wymieniony już w tej dyskusji " atlas chmur". Książka była dla mnie genialna, ale gdy zobaczyłam film uznałam go za mistrzostwo świata.
Generalnie, jeżeli mam do wyboru książkę i film, który powstał w oparciu o nią - zawsze wybieram książkę. :-)
Dużo elementów składa się na to,...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Mateusz Cioch - awatar
Mateusz Cioch 26.10.2014 18:05
Czytelnik

Jestem chyba jedyną osobą na świecie, której książkowa wersja "Forresta Gumpa" podoba się bardziej od ckliwej i przehollywoodzonej ekranizacji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
figaa  - awatar
figaa 26.10.2014 14:11
Czytelniczka

Ja mam dwie książki, które mnie rozczarowały/nie usatysfakcjonowały, a uwielbiam ich ekranizację. Może wpłynął na to fakt, że w obu przypadkach obejrzałam film przed przeczytaniem książki.
Pierwszą z nich jest "Forrest Gump" - w tym przypadku film okazał się totalnie różny od książki, tak jakbym miała przed sobą dwie różne historie o głównym bohaterze. W sumie w obu...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Mekador  - awatar
Mekador 26.10.2014 12:15
Czytelniczka

Moim zdaniem książka "Wielki Gatsby", jest o wiele mniej przyjemna niż film o tym samym tytule w głównej roli z DiCaprio - który jest zresztą świetnym aktorem :)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post