rozwiń zwiń

Przeczytaj fragment książki „Katedra“ Bena Hopkinsa

LubimyCzytać LubimyCzytać
12.06.2023

Jesteście fanami prozy Umberta Eco, Hilary Mantel i Kena Folletta? Jeśli tak, to koniecznie poznajcie „Katedrę” Bena Hopkinsa. Już dzisiaj użytkownicy Lubimyczytać mają okazję przedpremierowo przeczytać fragment tej książki.

Przeczytaj fragment książki „Katedra“ Bena Hopkinsa Materiały – Dom Wydawniczy Rebis

[Opis – Dom Wydawniczy Rebis] Pierwsza połowa XIII wieku. W Hagenburgu trwa wielka przebudowa katedry. W cieniu monumentalnej budowli tętni życie.

Wszyscy, od biskupiego skarbnika, przez miejskich kupców, utalentowanych mistrzów kamieniarskich, po miejscową społeczność żydowską, pozostają pod jej przemożnym wpływem wykraczającym poza kwestie duchowe i artystyczne.

Zaskakujące koleje losów skarbnika Eugeniusa von Zaberna, uparcie spełniających marzenia braci Schäfferów i ich przedsiębiorczej siostry Grete, żony kupca, barona von Kronthala zakochanego w córce heretyka oraz wyjątkowego żydowskiego chłopca JudlabenIcchaka tworzą barwną mozaikę życia ówczesnego społeczeństwa.

Walka o władzę i wpływy między Kościołem a możnymi, płonące stosy heretyków, watykańskie i dworskie intrygi, polityczne stronnictwa i ekonomiczne interesy, skrywane miłości… Wszystko to sprawia, że miłośnicy prozy Umberta Eco, Hilary Mantel i KenaFolletta będą zachwyceni atmosferą i żywymi postaciami „Katedry” Bena Hopkinsa.

Przeczytaj fragment książki „Katedra”

IZBA RACHMISTRZÓW

(ROK 1231. MANFRED GERBER I)

 

Opactwo Mohrmünster. Świta. Cały się trzęsie ze strachu. Nie wie, że ten dzień całkowicie zmieni jego życie. Drży mu dłoń na rękojeści miecza. Najazd o świcie na klasztor chroniony przez oddział najemników. Od trzech lat jest w milicji, ale tym razem zadanie ma inne niż kramarzenie się z pijakami i ściganie złodziei. Bierze udział w zasadzce.

Gęsta mgła znad potoku, kruche od mrozu gałęzie, przyćmione szare światło. Śnieg pod stopami, para z końskich nozdrzy. W pobliskiej wsi głos porannego dzwonu: raz, dwa, trzy uderzenia.

Skarbnik von Zabern, możny ze starego, wielopokoleniowego rodu, zarządzający zasobami biskupa o wartości wielu tysięcy marek i znienawidzony przez wszystkich, wielki, ponury drań, dotyka srebrnego krzyża. Dużego, ważącego pewnie z osiem uncji. Manfred oblicza. Nauczył się liczyć od swego wuja z Izby Rachmistrzów. Wychodzi około dwustu czterdziestu srebrnych pensów. Tyle wisi na szyi tego wrednego bufona.

Bufon coś mruczy pod nosem, kilka razy macha rękami. Czyżby się modlił? Co z tym zrobi Pan Bóg? Co w ogóle Bóg robi ze wszystkimi słowami wymamrotanymi do Niego? „Panie, pobłogosław ten łupieżczy atak na jeden z Twoich klasztorów”. Dlaczego dzisiaj zawiaduje tu ten przeklęty skarbnik? A nie dowódca wojskowy albo któryś z licznych wasalnych rycerzy biskupa?

Bufon macha ręką – sygnał gotowości. Manfred czuje skurcz w jelitach, ale go opanowuje, poklepuje kasztanowego wałacha. Prezent od ojca, niech go Bóg błogosławi. Dzięki koniowi Manfred został przyjęty do tego oddziału. Tylko jeźdźcy mogą brać udział w tej akcji. W tygodniu Manfred wynajmuje swego wierzchowca jako juczne zwierzę, a w niedziele stroi w piękną uprząż i zakłada siodło ze skóry ze Schlettstadt i jeździ na dziewczyny. One jednak nie traktują go poważnie. Podobają im się dobrze urodzeni absztyfikanci, w kolorowych strojach. Nie jakiś tam cuchnący smołą ponurak, syn reńskiego kupca.

Skarbnik podnosi i opuszcza rękę. Daje znak do natarcia. Manfredowi skurcz skręca kiszki, dudni mu serce. Święta Maryjo, nareszcie. Podrywa wałacha. Zastęp siedemnastu uzbrojonych jeźdźców rusza galopem w stronę bram klasztoru. Skarbnik bufon powiedział im, że tam są heretycy i rozpustnicy, nieuzbrojeni mnisi i mniszki, chroni ich garstka nędznych najemników. Misja na chwałę Boga i biskupa. Udzielił dyspensy. Rozlew krwi w tym klasztorze nie będzie się liczył jako grzech. Kto w to wierzy, może uwierzyć we wszystko.

Ale te włości należą przecież do Metzu? Nie do Hagenburga?

Friedrich, kapitan milicji, puka do furty. Zastęp kryje się dalej, poza zasięgiem wzroku.

Odgłosy kroków, uchylenie okienka. Wygląda furtian, widzi duchownego von Zaberna. Głupiec niczego nie podejrzewa, otwiera… Krzyczy, gdy nagle przed oczami wyrasta mu oddział siedemnastu zbliżających się jeźdźców. Manfred i Bertle, jego najbliższy przyjaciel, również syn kupca z reńskiego portu, uderzają furtiana płazem miecza: „Stul gębę!”.

Wpadają na główny dziedziniec, zatrzymują się, rozglądają dokoła w zaskakującej ciszy. Kretyn furtian klęczy, trzyma się za posiniaczoną głowę. Gdzie są najemnicy?

Zostali wynajęci przez opata do ochrony ziem i skarbów Mohrmünsteru przed bandami rabusiów. Te bandy prawdopodobnie grasowały wszędzie, gdy Manfred był małym chłopcem. Wtedy, kiedy biskup i Staufowie wykłócali się o każdy kawałek ogrodzenia i każdy słupek graniczny. Ale od kilku lat pokój szkodzi ich interesom.

A zatem najemnicy, z braku grasujących rabusiów, którzy mogliby wystawiać na próbę ich odwagę, rozleniwili się. Rozdęły się im brzuchy. Najwyraźniej jeszcze są w łóżkach.

Z wartowni wybiega trzech. Potykają się, przecierają oczy, wkładają zbroje, wymachują mieczami i halabardami, próbują się zorientować, co się dzieje, do diabła. Wystarczy na nich spojrzeć, na wpół ubranych i na wpół śpiących, i już wiadomo, że walka się skończyła, ale wśród napastników jest siedmiu hagenburczyków, młodzieńców z zamożnych domów, którzy nie przebyli drogi tylko po to, by zobaczyć trzy piwne brzuchy obrońców i białą flagę.

Stacjusz von Fegersheim, żądny rycerskiej chwały, szarżuje wprost na nich, wymachuje ostrą klingą i jednym zamachem niemal odcina głowę najemnikowi. Oszołomiony krwawym sukcesem najpierw wydaje krzyk przerażenia, który w mgnieniu oka przeradza się w okrzyk rycerskiego triumfu „Hurrra!”, w chwili, gdy owładnięty paniką spina konia, by zawrócić i się wycofać…

Bladzi jak ściana najemnicy wzdrygają się na widok towarzysza z prawie odciętą głową, połączoną z drgającym ciałem tylko kręgosłupem i kilkoma zakrwawionymi powięziami. Milkną i spoglądają po sobie. Jezioro krwi rozlewa się po bruku. Zwracają się do skarbnika.

– Po dziesięć szylingów dla każdego z nas i oddalamy się w spokoju – mówi ich przywódca z dziwacznie brzmiącym szwajcarskim akcentem.

Zupełnie jak przygłup z przedstawień podczas Święta Głupców. Przybysze z Hagenburga wybuchają śmiechem. Przygłup się rumieni, osiąga intensywnie czerwony kolor jabłek na cydr. Von Zabern chowa miecz do pochwy, dłonie w rękawicach kładzie na jego głowicy.

– Weźcie po trzy i uważajcie się za szczęśliwców.

 

† † †

Najbardziej doświadczeni napastnicy zostają wysłani do opactwa, mają sprowadzić mnichów z porannych modlitw. Może tam dojść do walki, więc potrzebni są rycerze. Manfred i Bertle natomiast otrzymują łatwiejsze zadanie: powyciągać mniszki z żeńskiego klasztoru.

Niesłychana gratka, lepiej nie mogło się im trafić. Oto i oni, harcują po ziołowym ogrodzie, pośniegowe błoto rozbryzguje się spod kopyt wałachów, wykrzykują: „Na główny dziedziniec, heretyckie ladacznice!” i podobne uprzejmości. Mniszki biegają, lamentują, w pośpiechu zarzucają czarne habity na białe koszule. Pędzą wraz z nimi mnisi, świeccy bracia i jacyś inni mężczyźni. Czyli ten szurnięty skarbnik mówił prawdę, to właściwie jest burdel, a nie klasztor.

Bertle ma włócznię z długim drzewcem i zabawia się, podnosząc nim koszule mniszkom. Gromadka urodziwych dziewek – lepszych niż te wysłużone wywłoki w Zum trunkenen Cahne.

Za ziołowym ogrodem, obok szpitala i leprozorium, biegnie wybrukowana ścieżka prowadząca na wolność. Trzy mniszki i dwóch na wpół ubranych młokosów próbują uciec na zaśnieżone pola… Manfred i Bertle podrywają konie, ruszają za nimi w pościg.

– Pozwólcie nam uciec, co wam zależy? – prosi jeden z mężczyzn.

Manfred klepie go płazem miecza.

– Jeśli pozwolimy, nie otrzymamy zapłaty, a właśnie na niej nam zależy.

Spinają konie, mieczem i włócznią zaganiają uciekinierów jak stado owiec z powrotem do klasztornej zagrody. Kilka szturchnięć w pośladki wystarcza, żeby pospieszali na główny dziedziniec.

Do dormitoriów! Sprawdzić, czy jeszcze ktoś się tam ukrywa. Długi korytarz z celami po jednej stronie. Te mniszki, panny z bogatych domów, żyją tu w luksusie: srebrne talerze, suszone figi, korzenne wino, perfumy, delikatna pościel ze szlachetnego lnu. W celi przeoryszy Matka Boża z witraża oświetla niezasłane łóżko z pościelą z jedwabiu i flamandzkiego lnu. W złotych świecznikach trzyfuntowe woskowe świece.

Na krześle przy łóżku leży peruka z jasnych jak len włosów, stoją puzderko różu i drugie z proszkiem antymonowym. Na biurku leży woreczek ze srebrnymi monetami.

Manfred i Bertle wymieniają spojrzenia.

 

† † †

W handlu wszystko się ze sobą łączy. Zdążył się już tego nauczyć. Nic nie jest bezwartościowe. Nie ma chwili, która nie byłaby szansą. W Hagenburgu krążą guldeny, liwry obiegowe, denary francuskie, rapeny, bezanty i halerze, pochodzące z czterech stron świata, przyniesione, sprowadzone łodziami i przywiezione konno do wymiany na tutejsze twarde monety.

Będąc dzieckiem, przyglądał się tym monetom zza kontuaru. Kiedy ruch w interesie był mniejszy, wuj, urzędnik w Izbie Rachmistrzów, dawał mu je do ręki, żeby przyjrzał się im z bliska, zważył je w dłoni, zbadał twardość zębami, nauczył się o nich marzyć. Z Czech, z Visby, z Anglii, z Paryża, Bazylei, Florencji, Antwerpii, Palermo, Kolonii, Konstantynopola, Aleksandrii. Sieć transakcji, sieć powiązań w sferze wymiany, gwarancji, inwestycji, gier hazardowych i interesów oplatają nasz świat, ich krzyżującymi się kanałami przepływają żywe srebro i złoto.

Poprzedniego wieczoru w gospodzie w Wasselheimie skarbnik bufon wygłosił mowę: tylko bez żadnej grabieży i bez złodziejstwa. Klasztor i to, co się w nim znajduje, należy do Kościoła. Teraz Manfred rozumie. To nie jest tylko obława na heretyków i rozpustników, ale także rejza.

To dlatego skarbnik tutaj zarządza. Cała akcja ma związek z pieniędzmi. Wszystko i zawsze się z nimi łączy. W każdym razie Manfred nabrał takiego przekonania.

A więc pieniądze.

Manfred i Bertle nie byli skorzy do przeciwstawiania się nakazom katedry Najświętszej Marii Panny, ale monety jakimś sposobem trafiają do kalesonów Bertlego, złoty pierścionek pod podszewkę czapki Manfreda, a dlaczego peruka znika pod jego napierśnikiem, tylko Bóg raczy wiedzieć.

 

† † †

„W imię Jezusa Chrystusa zostałem wybrany. Podobnie jak dawnym patriarchom dane mi było mieć wiele żon. Pobraliśmy się w pełnym słońcu…”

Manfred niezbyt dobrze radzi sobie z łaciną, ale uważa, że właśnie to wykrzykuje opat, gdy razem z Bertlem truchtem wjeżdżają na główny dziedziniec. Wrzaski, zawodzenie, szlochy. Mniszki są zakuwane w kajdany przez pozostałych najeźdźców z Hagenburga. Na pierwszy ogień poszli mnisi i już są w łańcuchach.

Kowal Luckhard, wsparty o wóz, posila się pajdą chleba i kawałkiem kiełbasy. Wyraźnie jest w złym humorze. Wozem załadowanym łańcuchami i kajdanami przybył aż z Hagenburga za zastępem szturmowym. Wedle zapisów w statutach co roku przez siedem dni musi nieodpłatnie świadczyć pracę na rzecz biskupa, a ten parszywiec skarbnik zażądał wypełnienia tego zobowiązania: przygotuj pięćdziesiąt kajdan i łańcuchów, potem dostarcz je do Mohrmünsteru. Luckhard od trzech dni nie śpi, wydaje się gotowy przekuć skarbnika na blachę i przerobić na monety.

Podniosły się poranne mgły, nad kaplicą wychyla się blade słońce. Sługa wylewa na dziedziniec wiadro wody, spłukuje krew, próbuje ją usunąć z kamieni. Nieboszczyka już zabrano.

– To biskup Hagenburga jest heretykiem, nie ja! Jakim prawem napada na moje niezależne ziemie? – krzyczy opat.

Nikt nie zwraca na niego większej uwagi.

Friedrich rozkazuje dwóm młodym kupcom zsiąść z koni i pomóc przy zakuwaniu mniszek. Manfred potrafi sobie wyobrazić bardziej brutalne sposoby obchodzenia się z kobietami, ochoczo zeskakuje z grzbietu wałacha. Łapie urodziwą nowicjuszkę, ona się szarpie, on przyciąga ją do siebie, całuje. Ona się przed nim broni, ale słabnie. Żelazo zamyka się wokół jej nadgarstka, a z oczu płyną łzy.

Do klasztoru przybywają urzędnicy skarbnika ze zwojami pergaminu przy jukach.

– Bierzcie się do inwentaryzacji dóbr osobistych, natychmiast! – poleca skarbnik. – Zacznijcie od celi opata.

Bladzi, patykowaci młodzi kanceliści kiwają głowami, posłusznie zsiadają z koni. Skarbnik szubrawiec nie zamierza wypuścić z rąk ani jednego zaśniedziałego pensa. Wszystkie składniki majątku chce mieć spisane na pergaminie, żeby potem móc się ślinić nad wykazem ruchomości.

To miejsce będzie warte fortunę.

Jeden z mnichów krzyczy do skarbnika po łacinie, przeplatając ją lotaryńską gwarą. Ogólny sens tego, co próbuje przekazać, jest następujący: tak, zawsze wiedziałem, że opat to heretyk, występowałem przeciwko niemu, pisałem listy do biskupa i do papieża. To nie moja wina, że zostały przechwycone przez szpiegów opata, nie posyłajcie mnie na stos. Błagam.

Skarbnik wzdycha.

– Jego Ekscelencja wyznaczył kilku braci dominikanów do rozpatrzenia waszej sprawy – mówi spokojnie. – Zostaniecie zabrani do zamku w Rosenweiler na rozprawę. A teraz zamilcz, proszę.

Krew zamordowanego najemnika zgęstniała, poczerniała. Sługa szoruje kamienie z całej siły. Wokół nich zbiera się różowawa pianka. Na wspomnienie wstrząsającej sceny Manfredowi przewracają się wnętrzności. Chwyta za rękę kolejną mniszkę, ta jest starsza, roztrzęsiona, ma nieobecny wzrok, obłęd w oczach. Nie rozumie, co się dzieje. Manfred zatrzaskuje żelazne okowy na jej nadgarstku.

Von Fegersheim zzieleniał. Klęka przed skarbnikiem i szeptem, żeby inni nie słyszeli, o coś błaga. Von Zabern kiwa głową ze znużeniem, dotyka dłońmi czoła młodzika – udziela rozgrzeszenia. No tak, panicz boi się o swoją nieśmiertelną duszę! Dopiero co zabił człowieka, niemal z zimną krwią, i tak mocno to nim wstrząsnęło. Jeden z jego przyjaciół, również z dobrego domu, coś do niego mówi, von Fegersheim się śmieje, zbyt głośno. Próbuje opanować mdłości, zagłuszyć wstyd.

– Nic mu nie będzie. – Kiwa głową Bertle zza pleców mniszki, ostatniej w kolejce. – Po prostu musi się napić gorzałki.

– Hej, wy dwaj! – woła władczym głosem szubrawiec, wskazując na Manfreda i Bertlego. – Będziecie eskortować najemników aż do Pfalzburga. Zostawcie ich na drodze do Nancy. Doprowadźcie na miejsce i możecie wracać do domu. Po niedzieli zgłoście się po zapłatę w mojej kancelarii.

Manfred patrzy na Bertlego i wzrusza ramionami. Czeka ich przyjemna przejażdżka przez zaśnieżony las z tymi głupcami. Jeśli konie nie będą zbyt utrudzone, może jeszcze tej nocy zdołają wrócić do Hagenburga. Księżyca ubywa, wczoraj była pełnia. Bez większego trudu znajdą drogę. A jeśli Brama Wogeska będzie zamknięta, przyjaciele ze straży miejskiej ich wpuszczą, wystarczy głośno zawołać.

– Najpierw zbliżcie się do mnie – złowieszczo wzywa ich skarbnik.

Manfred i Bertle podchodzą do jaśnie pana, starają się sprawiać wrażenie niewiniątek.

– Opróżnijcie kieszenie, sakiewki też.

Manfred i Bertle wymieniają spojrzenia, po czym posłusznie jak uczniaki wykonują polecenie. Von Zabern spod uniesionych brwi przygląda się ich rzeczom: kilka kluczy, parę drobnych monet, mały nóż, kości do gry.

– Skaczcie!

Dezorientacja.

– Róbcie, co mówię!

Manfred i Bertle niechętnie podskakują. Brzęk monet dochodzi z okolic krocza Bertlego.

– Oddaj mi je! – Skarbnik szubrawiec wyciąga rękę.

Bertle stara się przybrać zdumioną minę. Na próżno.

– I reszta, wszystko, co ukradłeś. Hupprecht! – Skarbnik woła jednego z młodych rycerzy, każe mu przeszukać kupców. Wkrótce w giętkich palcach waży sakiewkę ze srebrem i pierścionek. – Co takiego siedzi w kramarzach, że uczciwość jest im obca? – pyta.

Manfred gładzi się po spiczastej, rudej brodzie, szuka ciętej riposty. Nie znajduje.

– Ruszajcie! – rzuca von Zabern i się odwraca.

Manfred i Bertle spoglądają na siebie, kierują się do koni. Najemnicy czekają przy bramie, rozbrojeni, gotowi próbować szczęścia za granicą w Burgundii.

– Przeklęty drań – mamrocze Bertle.

Manfred kiwa głową. W tej sakiewce było z pięćdziesiąt pensów. Ale została mu peruka pod napierśnikiem. I o dziwo to ona przyniesie mu fortunę.

W handlu wszystko się ze sobą splata.

 

† † †

Cele więzienne w Hagenburgu są pełne heretyków. Nie ma już tam miejsca. U bram miasta nowo przybyli zostają skierowani do zamku Kronenweiler oddalonego o kolejne dwie godziny męczącej drogi. Ta wiadomość nie wzbudziła zadowolenia. Okrążają miejskie mury, aż do Bramy Mogunckiej, i ruszają przez świeżo obsiane pola.

To trzeci dzień łapanki heretyków. Przez pierwsze dwa dni Manfred i jego towarzysze z milicji zostali wyznaczeni do akcji w mieście. Przed świtem dostali listę nazwisk i zgodnie z rozkazem ruszyli od drzwi do drzwi. Niektóre nazwiska nie wzbudziły ich zdziwienia. Czarna owca, odmieniec, osoby, które ludzie mają na językach – ta jest czarownicą, ten od lat nie był w kościele, tamten ma kobolda w piwnicy. O wielu zaś nigdy nie słyszeli – w końcu Hagenburg jest dużym miastem. Niektórzy na liście są im znani: porządni ludzie, sklepikarze, miłe starsze panie, dzieci. Ale kimże są, żeby kwestionować wytyczne Świętego Kościoła – Matki, zwłaszcza gdy zarabiają dziesięć pensów dziennie?

Niektórzy słuchają, co się im komunikuje, w milczeniu kiwają głową, zabierają tobołek, w nim kilka ubrań i kromkę chleba, a potem wyciągają ręce do kajdan. Inni krzyczą i zawodzą. Są też tacy, którzy wyskakują przez okno i mimo skręconych kostek uciekają półnadzy ulicami. Trzeba ich gonić. Oczywiście kapitan milicji wystawił wartowników przy czterech bramach miasta, mają powstrzymywać zbiegów.

Mimo to niektórym się udało. Wskoczyli do Ehle i popłynęli na bagna, inni zsunęli się po linach spuszczonych z miejskich murów i uciekli przez pola. Pochowali się w piwnicach, w beczkach albo pod workami na wozach i zostali wywiezieni na wzgórza. Jednakże większość znalazła się pod strażą i trafiła do ciasnych więziennych cel burmistrza.

Manfred idzie obok jednego z wozów wiozących kobiety tkaczy, swoją wycieńczoną szkapę prowadzi za kantar. Na wozie jadą dwie siostry, młodsza jest dość ładna, przyciąga wzrok, starsza natomiast przepiękna, tak urodziwej kobiety nigdy nie widział. Wciąż mimowolnie na nią spogląda.

Wiatr przycicha, gromadzą się chmury i zasłaniają słońce. Zamek Kronenweiler wznosi się ponad spiczastymi dachami wiejskich chat i splątanymi winoroślami na jałowych, brunatnych polach. Wiosna w tym roku jak zwykle przyszła i odeszła, rozwinęły się liście, a potem drżące opadły.

Bramy zamku się otwierają, dzień pracy dobiega końca. Na dziedzińcu dziesiątki więźniów kulą się w namiotach ze skór. Pośrodku koryto na wodę dla bydła. Każdy z nich trzyma mały bochenek chleba od zamkowego piekarza, który stoi tam w wełnianym płaszczu i fartuchu przy koszach z pieczywem. To gratka dla jego małego interesu. Kowale za kajdany, wartownicy za pełnienie straży, piekarze za więzienny chleb, mnisi i świeccy bracia za pełnienie roli inkwizytorów, furmani, barkarze, handlarze drewnem, płatnerze, stajenni na targu rybnym, którzy wypożyczyli Manfredowi bezużyteczną szkapę – przez pulchne palce sług Kościoła do rąk rzeszy pomocników i współpracowników płyną szylingi i pensy, a Kościół wyciąga z popiołu po stosach złoto zrabowane z domów, gospodarstw i pól.

W sumie opłacalny interes.

 

† † †

[…]

Niedługo potem zaczęli palić na stosach heretyków. Mój Manfred został powołany do miejskiej milicji, co w zasadzie sprowadzało się do tego, że jeden dzień na siedem spędzał na udawaniu, że nocą patroluje ulice, podczas gdy tak naprawdę siedział w wartowni, pił i grał na pieniądze z innymi nocnymi stróżami. Ale teraz został wezwany do zakuwania heretyków w kajdany i doprowadzania ich do miejsc, w których w zamknięciu czekali na osądzenie. Nie była to z pewnością przyjemna praca, ale dobrze płatna. Co więcej, Manfred uważał ich za wrogów Kościoła i twierdził, że ktoś musi się z nimi rozprawić, więc równie dobrze tym kimś może być on.

W mieście mieszkałam od niedawna i nie zdążyłam się jeszcze do niego przyzwyczaić w czasie pokoju, a tu wybuchła wojna. Wykopano rów przy Bramie Mogunckiej, wzniesiono tam ogromny stos i wrzucano w ogień skazanych heretyków. Wielu mieszkańców poszło się przyglądać, ale ja nie miałam ochoty. Jako dobra młoda żona czekałam w domu, aż mąż wróci z pracy, a potem uspokajałam go jak potrafiłam, bo pracę w tamtych czasach miał przygnębiającą.

Wiedziałam, że mierzi go zakuwanie ludzi w kajdany, ale po pewnym czasie zorientowałam się, że on i jego ojciec martwią się czymś jeszcze. Ci dwaj głupcy myśleli, że jestem wiejskim tłumokiem i niczego nie zrozumiem, więc mi nie powiedzieli. Szkoda. Mój Manfred przekonał się później, że mam głowę nie od parady, że potrafię rozwiązywać zagadki i wyprowadzać nas z zakrętów, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedział. Nie ufał mi. Tym bardziej szkoda.

A zatem pewnego ranka – właśnie świtało i odezwał się dzwon katedry – rozległo się pukanie do drzwi. Potem walenie i krzyki. Mój Manfred najwyraźniej wiedział, co się święci, bo od razu mnie złapał w ramiona. „Z miłości do Boga obiecaj, że będziesz milczeć, nie odezwiesz się ani słowem” – powiedział. Kiwnęłam głową, chociaż serce szamotało mi się jak zając w sidłach. Manfred pokiwał głową, pocałował mnie delikatnie i… wsadził do skrzyni na wiano! Umieścił wełnianą pończochę w zamku, żeby się nie zatrzasnął i żeby została szpara, przez którą będę mogła oddychać, a później unieść wieko i wyjść. Potem włożył koszulę i wyszedł do żołnierzy stojących na zewnątrz.

Usłyszałam, jak któryś odczytał: „Manfredzie Gerber starszy i Manfredzie Gerber młodszy, jesteście oskarżeni o popełnienie ciężkiego grzechu herezji”. Pośpiesznie przeszukali dom, ale mój Manfred powiedział: „Przysięgam, że pojechała do swojej wioski zobaczyć się z siostrami”. Nie znaleźli mnie.

W domu zapadła cisza, po pewnym czasie również na ulicy. Wydostałam się ze skrzyni jak mysz z nory, usiadłam na naszym łóżku i nie wiedziałam, co począć. Najpierw pomyślałam o moich braciach, że może mogliby mi pomóc, ale byłam już dorosłą i zamężną kobietą, więc nie powinnam wypłakiwać się jak mała dziewczynka przed mężczyznami z rodziny.

Nie wiem dlaczego, ale do głowy przyszła mi myśl: zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. Kim są ci heretycy i kim są ludzie, którzy ich palą.

Ubrałam się, wyszłam na opustoszałe ulice i skierowałam się w stronę dymu, rowu i ognia.

 

† † †

Na miejscu straceń, żeby wprowadzić ludzi w odpowiedni nastrój, herold Uto, stojąc na wozie, donośnym głosem snuł opowieść.

Pewien heretyk, schwytany przez inkwizytorów, wyrzekł się złych wierzeń, gdy przyżegano mu ramię gorącym żelazem. Odpokutował, a wtedy dzięki miłości Chrystusa straszne oparzenia przestały boleć i był jak nowo narodzony, odmieniony. Wrócił do domu, do swojej żony heretyczki, która go wysłuchała, a potem przygotowała mu smaczną, ciepłą kolację i zabrała go do łóżka. Tam zaczęła mu szeptać do ucha, że teraz, gdy oszukali Kościół, mogą potajemnie powrócić na swoją grzeszną drogę. Z miłości do żony mężczyzna niechętnie się zgodził i w jednej chwili rany po oparzeniach znów się otworzyły, czerwone pręgi na ramionach się zaogniły. Zaczął krzyczeć. Płonęło mu całe ciało, jakby diabły wciskały go w rozżarzone do białości węgle. Wrzeszcząc wniebogłosy, chwycił żonę w objęcia, a jego ręce, jakby były z rozpalonego żelaza, przyżegały jej ciało, które również zaczęło płonąć. Wyła z bólu nie do zniesienia, więc pobiegli nad rzekę i rzucili się do wody w nadziei, że ich ciała zasyczą jak rozgrzane do czerwoności podkowy zanurzone w kowalskiej solance. Nie syczały jednak i nie gasły jak żelazo, woda nie przyniosła im ulgi, szamotali się, lamentowali, zawodzili. Utonęli, a ich dusze porwały diabły, zaciągnęły prosto do piekła, gdzie udręka tych dwojga trwa do dnia dzisiejszego i trwać będzie do końca świata, bez przerwy, nigdy nie ustanie, a oni nie zaznają ukojenia. Amen.

Tę historię opowiadał Uto, kiedy przybyłam na miejsce straceń. Ogień w rowie był już rozniecony, a za rowem podpalono stos. Przybyli tam winiarze z Engiskirch, którzy przywieźli stare beczki i drewno na opał. Ich pomocnicy krążyli wśród zgromadzonych i sprzedawali skórzane kubki z ubiegłorocznym winem.

Z ulic pod wieżą Bramy Reńskiej, gdzie mieszkają biedniejsi, z Brüdergass prowadzącej na plac katedralny, z pól za murami miasta nadciągali ludzie zwabieni wznoszącym się szarym dymem. W przeważającej większości przybywali ubrani na czarno chłopi. Ogień wysuszył i wypalił trawę, więc przypomniało mi się zabijanie wron na polu pszenicy po żniwach, wszystkie czarne, brązowe, spalone do kości.

Przybyli księża z miejskich kościołów i niektórzy kanonicy z katedry. Bogatsi z grzbietów koni z tyłu, zza pospólstwa, obserwowali rozwój zdarzeń. Na murach zgromadziły się dzieci. Matki przywoływały je do siebie, ale żadne nie zwracało na to uwagi.

Otworzyła się brama od strony Renu i wjechał pierwszy wóz z heretykami. Przywieziono tkaczy z wioski za rzeką. Manfred służył w wysłanym po nich oddziale, zakuwał ich w kajdany. A teraz sam został zabrany.

Rozglądałam się, chciałam kogoś zapytać, jak go znaleźć, ale wciąż byłam tylko dziewczyną z Lenzenbachu. Jak miałam rozpoznać sędziego, członka rady, zakonników, którzy są inkwizytorami? Zdecydowałam się zaczepić dominikanina, który miał życzliwy wyraz twarzy. Zbierałam się na odwagę, żeby do niego podejść, lecz wtedy Uto zerwał się ponownie i zaczął wykrzykiwać nazwiska skazanych na śmierć.

Oznajmił, że to katarzy, wielbiciele szatana czy coś w tym rodzaju. Właściwie nie wiem, ale kimkolwiek byli, to nie chrześcijanami. Przyznali się do nienawiści do Rzymu, wyszydzali komunię, odmawiali uznania władzy papieża i jego biskupów. Nigdy nie chodzili do kościoła, nie jedli mięsa i utrzymywali, że ten świat należy do diabła, nie do Boga.

Niektórzy próbowali coś powiedzieć, wykrzyczeć do tłumu, wygłosić przed nami ostatnie słowa, ale ledwo było ich słychać, bo ludzie ich zagłuszali. Najbardziej rozjuszeni rzucali w heretyków rozmaitymi przedmiotami, łajnem, skorupami glinianych naczyń, kamieniami.

Zabierali ich strażnicy, jednego po drugim, i wrzucali do rowu lub na stos.

Jakże krzyczeli, gdy wpadli w ogień! Wystarczy sobie uzmysłowić, jak szybko cofasz rękę, gdy przypadkowo zbliżysz ją do płomienia świecy, pomyśleć o pulsującym, przeszywającym bólu, gdy niezdarnie obchodząc się z ogniem, poparzysz sobie nadgarstek, a potem wyobrazić sobie taki ból na całym ciele utrzymujący się długo. Przez cały ten czas wrzeszczeli, jakby już byli w piekle.

I widok. Dało się zaobserwować, co płomienie robią z ich ciałami. Zwęglanie, palenie, pękanie, łuszczenie się skóry, sączenie się tłuszczu, płynów i krwi…

Kilku skazańcom udało się wydostać z dołu albo zeskoczyć ze stosu i uciekali jak demony z piekła pokryci płonącymi i dymiącymi czerwono-czarnymi bąblami od stóp do głowy. Takich strażnicy szturchali halabardami i wpychali z powrotem w płomienie. Ciżba reagowała śmiechem.

Przyglądałam się ludziom. Niektórzy, tak jak ja, byli bladzi, zrozpaczeni, ale reszta wesoła, roześmiana, jakby to była parada, widowisko z okazji dnia jakiegoś świętego albo zabawa na zakończenie karnawału.

Nie mogłam dłużej tego znieść, gdy strażnicy wyprowadzili dziewczynę mniej więcej w moim wieku. W długiej, białej i luźnej koszuli wyglądała jak anioł. Żeby ją upokorzyć, jeden z nich rozciął sztyletem koszulę. Dziewczyna stała przed nami naga. Mężczyźni na jej widok ucichli. Prawdopodobnie wszyscy chcieliby ją mieć. Woleliby wziąć ją do łóżka, niż patrzeć, jak płonie.

Starsze kobiety krzyczały, obrzucały ją obelgami. Strażnicy przypomnieli sobie, co mają robić, i zaczęli ją popychać w stronę ognia.

W tłumie rozległ się rozdzierający krzyk. Rozpoznałam Dombaumeistra Achima, mistrza mojego brata, o ładnych brązowych oczach i miękkim, przyjemnym głosie. Ale teraz coś z nim było nie tak. Na ustach miał pianę jak wściekły pies, twarz wykrzywioną, krzyczał i krzyczał: „Otylio! Otylio!”. Wydawało się, że odpycha innych w tłumie, próbując samemu wbiec na stos, ale mężczyźni stojący z przodu rzucili się na niego i go zatrzymali. „To wariat!” i „Panicz potrzebuje pomocy!” – wołali.

Z mistrza Achima przeniosłam wzrok na ogień i zrozumiałam, co go doprowadziło do obłędu.

Przysięgam, widziałam, jak dziewczyna płonie jak świeczka. W ciszy. Twarz miała zwróconą ku niebu, oczy już wypalone, niewidzące. Nie krzyknęła ani razu. Płomień wokół niej przybrał różowofioletową barwę zachodzącego letniego słońca i kształt płomienia upodobnił się do irysa. Wysokiego, smukłego kwiatu, który ją bezszelestnie oplatał.

Książka „Katedra” jest dostępna w sprzedaży.

---
Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy
 z wydawnictwem.


komentarze [3]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Iśka  - awatar
Iśka 13.06.2023 12:51
Czytelnik

Dopiero zaczynam lekturę. Ma swój klimat. Zobaczymy jak będzie dalej. 

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Myszka  - awatar
Myszka 12.06.2023 17:33
Czytelniczka

Ja połowę książki mam już za sobą, ciekawa lektura, trudno się od niej oderwać.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać  - awatar
LubimyCzytać 12.06.2023 14:00
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post