cytaty z książki "Wyznania patrycjusza"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
poziom (…) kultury w ciągu ostatnich dwudziestu lat spadł przeraźliwie, zamierają w niej wymogi właściwe człowiekowi cywilizowanemu. Idee, w które uczyłem się wierzyć, niczym wzgardzone starocie trafiają dzień w dzień na śmietnisko; terror instynktu stadnego opanował ogromne przestrzenie niegdysiejszej cywilizacji. Społeczeństwo, w którym żyję, jest już obojętne nie tylko wobec najwyższych osiągnięć ducha; zobojętniało też na ludzkie i duchowe aspekty stylu zwykłej, codziennej egzystencji. Zamiar, który namacalnie, wyczuwalnie przenika moją epokę, napełnia mnie rozpaczą; pogardzam gustem, rozrywkami i potrzebami otaczających mnie mas, ich moralność obserwuję ze sceptycyzmem, i uważam za nieszczęsne ambicje rozwoju techniki i bicia rekordów, które są z zadowoleniem witane przez tłumy. Człowiek ducha jest zjawiskiem samotnym i zmuszony jest kryć się w katakumbach, jak średniowieczni mnisi, którzy chronili przed zwycięskimi Wandalami tajemnicę Litery.
Bo życie rozstrzyga się właśnie w takich chwilach, kiedy wbrew wszelkim argumentom, zrozumieniu, zdrowemu rozsądkowi jesteśmy posłuszni wewnętrznej bierności: człowiek potyka się, myli i nieprzerwanie szuka drogi, nigdy nie wie, co powinien zrobić, ale czasem wie na pewno, czego mu robić nie wolno... Nie potrafimy przewidzieć naszych uczynków; ale istnieją także stany pasywnego działania, kiedy jesteśmy pewni, że odmówić czegoś, nie pójść gdzieś, odrzucić coś, gdzieś pozostać i nie ruszać się z miejsca jest równoznaczne z czynem.
Gdy w patrycjuszowskim domu panna się nudziła, nie grała w karty, nie biegła do kina czy do kawiarni, tylko sięgała po książkę i czytała – takie były czasy.
Potrzeba mi było lat, bym zrozumiał , czym jest " porządek" - potrzeba mi było lat , żeby zrozumieć, że choć Francuzi rzeczywiście zmiatają śmieci pod meble, w ich umysłach panuje nieskazitelny porządek i higieniczna jasność.
Jestem wdzięczny losowi, że moim językiem ojczystym uczynił przepiękny język węgierski, jedyny język, w którym potrafię wyrazić wszystko, co w życiu zrozumiałe i niezrozumiałe. I milczeć o rzeczach dla mnie cennych potrafię też tylko po węgiersku.
Nauczyła mnie, że można być grubiańskim, ale nigdy nie wolno być nieuprzejmym; można uderzyć kogoś w twarz, ale nie wolno nikogo nudzić, i że nieuprzejmością jest udawać miłość tam, gdzie oczekują od nas znacznie skromniejszego daru.
Pisarz może żyć i pracować tylko w atmosferze języka ojczystego.
Każdego poniedziałku zjawiał się u nas pokurczony i wrzaskliwy człowieczek ze skórzanym workiem na plecach, w którym przynosił "Gazetę Światową" wydawaną przez Tolnaiego, "Nowe Czasy" i "Velhagen und Klasings Monatshefte" oraz szeroki wybór węgierskich i zagranicznych kurierów literackich. "Już tu jest, już się zbliża" - wyśpiewywał na schodach, z entuzjazmem i boleśnie, jakby fakt, że nadszedł "Blatt der Hausfrau", miał jakieś doniosłe znaczenie. Ale też naprawdę oczekiwaliśmy na te pisma z biciem serca. Człowieczek ten wnosił do naszego domu powiew Literatury i Kultury.
Później przez dwadzieścia lat nie widziałem owego herolda. Kiedy po upływie tego czasu znów znalazłem się w rodzinnym mieście, wśród zjaw z lat dzieciństwa pojawił się naraz i ten karzełek, zatrzymał mnie na ulicy, zmierzył od stóp do głów znajomym spojrzeniem i poufnie, z dłonią przy ustach wyszeptał: "Przez trzydzieści lat przynosiłem do tego miasta kulturę, i wie pan, jak to się dla mnie skończyło? Wpadłem do szamba!" Machnął ręką i pozostawił mnie na rogu ulicy. Rozpytywałem się wśród znajomych, którzy potwierdzili tę niewesołą wieść: z wypchanym "kulturą" workiem na plecach rzeczywiście wpadł do szamba i mało się w nim nie utopił. Był to brutalny symbol, a jednak czułem, że tego entuzjastycznego kolportera drobnomieszczańskiej kultury nie mógł spotkać inny los.
Do nikogo nie przynależę. Nie ma takiego człowieka,przyjaciela,kobiety,krewnego, którego towarzystwo wytrzymałbym przez dłuższy czas; nie ma też takiej ludzkiej wspólnoty, cechu,klasy, w której znalazłbym swoje miejsce; pod względem mentalności, stylu życia, duchowości jestem patrycjuszem, lecz wszędzie czuję się bardziej swobodny niż wśród patrycjatu; żyję w anarchii, którą uważam za niemoralną, i ciężko znoszę ten stan.
Dobre dziennikarstwo zawsze jest agresywne – nawet wtedy, gdy coś chwali, akceptuje, błogosławi. Dziennikarz, który uparcie głaszcze po głowie rozmaite zjawiska życiowe, podkreślając, jak są dobre i słuszne, szybko staje się nudny i mało przekonywający. W cyrku zawsze oczekuje się od zatrudnionych tam bestii, by rozszarpały wszystkich bez różnicy, chrześcijan i pogan, każdego, kto trafia na arenę [s. 476].
Nigdy nie skrzywdziłem Berciego, zawsze był silniejszy, bardziej pewny siebie, obeznany, czułem w nim to niedające się nazwać wspólnictwo ze światem, tę pewność siebie, determinację i „cwaniactwo”, którego mu zazdrościłem, którym trochę pogardzałem i które powodowało, że czułem się w jego obecności całkowicie zagubiony i zdany na łaskę. Berci naturalnie zawsze „należał gdzieś”, do paczki reszty „cwaniaków”, którzy milkli, gdy się do nich zbliżałem, mówili nazbyt głośno pewne słowa, których sensu nie byłem w stanie pojąć ani domysłem, ani niespokojnym węszeniem; czułem, że świat pełen jest takich rozumiejących się ze sobą, wiecznie czynnych cwaniaków typu Berciego, to oni są prawdziwymi destruktorami lub konstruktorami porządku rzeczywistości, a w każdym razie to oni robią w końcu to wszystko, przez co świat jest tak przerażający, niejasny, niesolidny [s. 236].
Praca niczym choroba powoli owładnęła całym moim życiem. Pisanie nie jest zadaniem dla „zdrowego” człowieka; zdrowy człowiek jest przede wszystkim zdrowy, i po to pracuje, by zbliżyć się do życia; pisarz zaś pracuje po to, by dotrzeć do głębszych pokładów dzieła, gdzie czekają nań niebezpieczeństwa, obsunięcia gruntu, zasypanie i kopalniany gaz. Gdy przystępowałem do kolejnych etapów pracy, moja neuroza cyklicznie powracała, ogarniał mnie wówczas ogromny niepokój i niejednokrotnie miesiącami pozostawałem w stanie jakby śmiertelnego niebezpieczeństwa, pracowałem opieszale, pełen toksyn, opuszczony i świadomie odgradzający się od wszelkich ludzkich wspólnot – o miłości, przyjaźni czy jakichkolwiek związkach międzyludzkich myślałem z tą tęsknotą, z jaką zakonnik myśli o życiu świeckim, gdy już sama tęsknota jest czymś w rodzaju zdrady... [s. 483].
Pisałem, bo chciałem coś powiedzieć; pisałem, bo ten sposób życia odpowiadał najlepiej mojej naturze i mojej duchowej kompleksji; bo wyrażenie czegoś w piśmie przynosiło mi tak intensywne odczucie bytu, jakiego same zdarzenia życia dostarczyć mi nigdy nie potrafiły; bo owo odczucie bytu jednak także nie mogło się stać mym pisarskim celem, musiałem go sobie odmówić i przenieść wszystko w zamknięte formy, w których dzieło da sobie radę samo, bez pokarmu ze świata zewnętrznego, bez wiernych i krewnych, bez sukcesu i rozgłosu [s. 484].