cytaty z książek autora "Jess Lourey"
Owce całe życie boją się wilków, ale to pasterz je zjada.
Żył we mnie przesycony samotnym krzykiem zapach tamtej piwnicy z klepiskiem.
Ulga była słodyczą, słońcem, srebrnymi dolarówkami i ostatnią przyjemną rzeczą, którą było nam dane poczuć, zanim bestia połknęła nas w całości i trafiła przez tysiąc lat.
Nie byłam głupia, po prostu miałam trzynaście lat. Wielu ludzi myli jedno z drugim.
Wszyscy zawsze powtarzali, że nasi rodzice stanowią cudowną parę.
Nie znałam rodziny ze strony ojca, ale chyba niewiele traciłam, bo nie byli warci funta kłaków, jak powtarzał do babci dziadek po stronie mamy tamtej zimy, kiedy zmarł na rozległy zawał. Babcia nie zaprzeczała.
Tata miał bzika na punkcie marzeń. Wierzył, że można być, kim tylko cię zechce, o ile najpierw się to "ujrzy". Hipisowskie pitu-pitu, ale dało się przyzwyczaić.
Tata zawsze przechwalał się, że mógłby sprzedawać swoje dzieła za duże pieniądze, ale nie zamierza być byłe trybikiem w jakiejś kapitalistycznej machinie.
Nieważne, że nosiła niemodne ciuchy i fryzurę. Po nauczycielce nie spodziewano się przecież niczego innego. Najistotniejsze, że była inteligentna. I świetna w swoim fachu. Świadczył o tym sposób, w jaki się do niej odnoszono.
Ciarki przeszły mi po plecach. Najpierw słowa Betty o zgwałconym chłopcu, a teraz to.
Nie pierwszy raz usłyszałam od niego, że powinnam zostać pisarką, ale wiadomo, nauczyciele czasem muszą sadzić wychowankom takie ckliwe teksty, żeby uczniowie przypadkiem nie poczuli, że przykładając się do nauki, zmarnowali sobie życie.
Powietrze wpadające przez okna autobusu pachniało jak świeżo wyciśnięte cytryny i pomimo tego, że dzień okazał się naprawdę porąbany, czułam wypełniającą mnie bezładną nadzieję.
Rozchyliłam karty książki i przyłożyłam je do twarzy. Powąchałam papier, pogładziłam nim policzki. Potem, udając, ze czytam tekst napisany brajlem, zamknęłam oczy i zaczęłam przesuwać palcami po wydrukowanych słowach. Dopiero wtedy, wyczerpawszy inne możliwości, skupiłam wzrok na kolejnej krótkiej opowieści.
Wtłoczyłam do mózgu Sephie tyle chemii, ile zdołał pomieścić, i poczłapałam do siebie.
Tak to już jest z chłopakami z małych miasteczek. Wystarczy, ze wykręcą jeden niezły numer, w odpowiednim momencie opowiedzą udany dowcip, rzucą maryjke, znaczy długie podanie do przodu w ostatnich sekundach meczu, fajnie zagrają Romea w szkolnym przedstawieniu - i są ustawieni. Już nie muszą się starać. I tak to już jest z dziewczynami z małych miasteczek, że pozwalamy im na to.
I staliśmy tak w bezpiecznym porcie uśmiechów i radości, wakacyjnych marzeń i wpisów do księgi pamiątkowej, wszyscy, całą trójką, po raz ostatni razem.
To znaczy, po raz ostatni wszyscy żywi.
Tak mocno przebierałyśmy nogami, że podeszwami butów uderzałyśmy się o pośladki.
Wszystkie piwnice z klepiskiem są nawiedzone. Wszystkie.
Tata zawsze powtarzał, że powinniśmy milczeć na temat tego, co się dzieje w domu. Że nikt z zewnątrz tego nie zrozumie i że bezmyślna paplanina to najgorsze, czym mogłyśmy go zranić.
Ale przecież mama nie była z zewnątrz.
Należała do rodziny.
Zbliżając się do domu Goblina, dodałam sobie odwagi zasadą, której nauczyłam się przez lata życia z tatą: "Zbierz cały swój strach i schowaj do kieszeni".
Mama i Jin stały naprzeciwko siebie w pełnym napięcia starciu. Nie zwracały uwagi na tatę, równie dobrze mógł być teraz glutem na suficie.
Sephie i ja bierzemy okulary przeciwsłoneczne i zakładamy je kotu na tyłek. Śmiejemy się tak, że ona zaczyna parskać, a ja trochę popuszczam.
W końcu przyjęłam wisiorek, który tak bardzo pragnęłam dostać od Gabriela. I niech mi teraz ktoś powie, że nie istnieje żaden wielki plan trzymający całe to życie w kupie.