cytaty z książek autora "Stanley Tucci"
Nieważne, czy zrobicie je z ginem czy z wódką, Martini pozostanie kwintesencją elegancji, którą chcielibyśmy posiadać, i pijąc je, wierzymy, że jest nam dana. Trzeba tylko pamiętać, że dając ciału uniesienie, możemy zepchnąć naszą duszę w przepaść. Jak powiedziała podobno Dorothy Parker: Chętnie wypiję Martini, / jedno, najwyżej dwa. / Po trzecim pan wpadnie pod stół, / po czwartym - pod pana ja.
Czasami działanie daje o wiele więcej satysfakcji niż rezultat.
Łamię się i przygotowuję sobie negroni. Mówi się, że te drinki są jak piersi: jeden za mało, dwa w sam raz, trzy za wiele. Dzisiaj mam ochotę sprawdzić, jak to jest z czterema.
Ugotuj. Powąchaj. Posmakuj. Zjedz. Wypij. Podziel się. I zrób to znowu.
Moim zdaniem dobre jedzenie to nie tylko smak, ale także relacje, które poprzez to jedzenie nawiązujemy.
Stwierdzenie, że zanika nasz związek z pokarmem, opakowanym w zwoje plastiku, jest dzisiaj banałem; niestety, zanikają też wspaniałe relacje międzyludzkie, jakie można nawiązać, kupując coś, co uwielbiamy jeść, od kogoś, kto lubi to sprzedawać, kupiwszy wcześniej od kogoś innego, kto kocha to uprawiać, łowić albo hodować. Możemy sobie tego nie uświadamiać, ale takie zażyłości przynoszą ludziom wielką pociechę i są spoiwem społeczeństwa.
Nie można wiedzieć, czy się coś lubi, dopóki się nie spróbuje. Trzeba spróbować. Trzeba próbować wszystkiego.
We włoskich rodzinach o niczym się tak nie debatuje, nie rozmyśla i nie żartuje, jak o jedzeniu (może poza śmiercią, ale to temat na inną książkę). Mamy nawet sporo jedzeniowych powiedzonek przekazywanych z pokolenia na pokolenie, sam ich oczywiście używam.
Sztuka, którą można się żywić - czy może być coś lepszego?
W dzieciństwie, jak wszystkie dzieci, pytał swoją mamę: "Co dziś na obiad?". Na co ta przemiła kobieta (wiem to z opowieści, bo zmarła, gdy miałem siedem lat) odpowiadała często: Cazzi e patate, co oznacza ni mniej, ni więcej jak "fiuty z kartoflami", czyli tyle co "zostaw mnie w spokoju", a nawet "spadaj". W dzisiejszych czasach poprawności politycznej sprawa kwalifikowałaby się do opieki społecznej. Jedyną nadzieją byłby kurator o włoskich korzeniach!
Właśnie przeklęty gluten sprawia, że makaron jest świetny zarówno z czymś tak prostym, jak mieszanina masła i sera, jak i tak wymyślnym, jak wolno gotowany sos mięsny. Niestety, jest to prawda niepodważalna, niczym prawa fizyki, kulistość Ziemi czy nieuchronność śmierci. Nie chcę więc żadnych mistyfikacji! Chcę prawdziwego makaronu!
Zdarza się w mojej rodzinie, że ktoś (mniejsza o to kto) robi sos według tradycyjnej rodzinnej receptury i podaje go z kompletnie niepasującym makaronem. Trudno opisać moje uczucia na ten widok. Po pierwsze, ogarnia mnie złość, że sam nie mogłem ugotować obiadu, na ogół dlatego, że zajmowałem się czymś mało ważnym, na przykład graniem w filmie (szczerze mówiąc, jest to zajęcie, które z latami traci wiele z pierwotnego uroku), a po drugie, nie mogę pojąć, że ten ktoś (nieważne kto) nie rozumie instynktownie, że na przykład połączenie makaronu gwiazdki z mięsnym ragu to herezja. Jeśli o mnie chodzi, osoba ta równie dobrze mogłaby obciąć mi język tępym nożem i tańcować na grobach moich przodków.
Wiem, że istnieje granica między dogmatem a zwyczajem, ale jeśli chodzi o gotowanie, w mojej rodzinie bywa ona bardzo cienka.
Ponieważ wykład o łączeniu poszczególnych rodzajów makaronu z różnymi sosami dał mi wiele satysfakcji, pozwolę sobie opisać jeszcze jedno kulinarne przestępstwo , i to znacznie większego kalibru, jakie zdarza mi się widzieć. Chodzi o czynność... (od razu rośnie mi ciśnienie, Jezu, mam nadzieję, że nie dostanę udaru albo czegoś)... czynność... (pocę się z nerwów)... czynność polegającą na tym, że... (wdech, wydech)... że dorosły człowiek... kroi spaghetti na talerzu!!! Gdy jestem świadkiem takiego świętokradztwo, natychmiast, choćby nie wiem jak uroczy, inteligentny, miły i dobry był sprawca, jakaś część mnie znienawidzi go na wieki. Będę patrzył wstrząśnięty i wzdychał, wiedząc, że nic tu nie pomoże. Przychodzi mi na myśl cytat ze świetnej sztuki Davida Mameta Bizon: >>Takich trzeba by zabić, inaczej niczego się nie nauczą".
Nie wiem, dlaczego my, Amerykanie, nie przykładamy wagi do zachowania tego, co było, ważniejsze wydaje się nam to, co jest albo może być. Niczym dzieci i nastolatki nie nauczyliśmy się jeszcze, że liczy się coś więcej niż teraźniejszość. Oczywiście zmiany są dobre, ale nie ma potrzeby niszczyć przeszłości, żeby stworzyć przyszłość - one mogą i powinny istnieć obok siebie.
Utrata rodzinnego dziedzictwa jest bolesna - to rzeczy, których nie można odkupić ani odtworzyć. A najcenniejszym dziedzictwem są chyba rodzinne przepisy kulinarne. One też przypominają nam, skąd i od kogo pochodzimy, przekazują opowieść o innych ludziach z innych miejsc i czasów. Na szczęście są trwalsze niż przedmioty, a historie, które opowiadają, można odtwarzać raz za razem. Stracimy je tylko wtedy, gdy przestaniemy o nie dbać.
Z moją drugą żoną, Felicity Blunt, zacząłem się spotykać jesienią 2010 roku (szczegóły w kolejnym rozdziale). Mniej więcej rok później wprowadziła się do naszego domu w Westchester. Kiedy nadeszły święta, miałem nadzieję, że potraktuje timpano inaczej niż Kate. Niestety. Działo się to samo, co wcześniej. Dokładnie tak, jak opisałem. Nie żartuję. Przyjazd rodziców bladym świtem, pieczyste przygotowane jako drugie danie, które wjeżdżało na stół wyschnięte na wiór albo blade z niedopieczenia, przewracanie oczami i zgrzytanie zębami ukochanej małżonki (kobiety również obdarzonej anielską cierpliwością) na samą wzmiankę o timpano i oczywiście nocne rozmowy zaczynające się od słów: "To cholerne timpano...", tym razem wypowiadanych z brytyjskim akcentem.
W każdym razie wspólne oglądanie Francuskiego szefa było sposobem na spędzenie czasu z mamą. Przy trójce dzieci i pracy na cały etat miała mało wolnych chwil. Często jednocześnie robiła coś innego: prasowała albo składała pranie, jakby samo siedzenie przed telewizorem było dla niej nie do przyjęcia. Ja mam podobnie - trudno mi po prostu usiąść i obejrzeć film, bo zawsze czuję, że powinienem robić tyle innych rzeczy. Jest to bezsensowne poczucie winy, bo będąc aktorem, scenarzystą i reżyserem, muszę oglądać jak najwięcej. Tymczasem najczęściej puszczam sobie jakieś filmy przy treningu albo na sam koniec dnia, kiedy dzieci są w łóżkach, obiad zjedzony, a kuchnia posprzątana. Niestety, wtedy zwykle padam już na nos, więc mam małe szanse na obejrzenie czegokolwiek do końca.
Gdy ogarnia cię panika, jesteś zdolny do niesamowitych rzeczy. Zwłaszcza przed obiektywem kamery.
Fascynowało mnie też podobieństwo restauracji do teatru. Kuchnia z własną biosferą, w której w porze obiadu albo kolacji biegali rozgorączkowani ludzie ledwie panujący nad ogniem i nożami, był scenicznym zapleczem. Sala jadalna - sceną, na której ci sami ludzie po przejściu przez wahadłowe drzwi magicznie zyskiwali spokój i opanowanie, niemal dobroduszność. Podobnie schizofreniczne zachowanie widziałem wcześniej (także we własnym wykonaniu) wyłącznie w teatrze. To bardzo ciekawe, choć niepokojące zjawisko jest w tego rodzaju przybytkach normą i koniecznością.