Hellblazer. Garth Ennis 1 Garth Ennis 7,6
ocenił(a) na 74 lata temu Garth Ennis – „Hellblazer” tom 1 (Ennisa, lub 3 całości)
To moje pierwsze spotkanie z komiksowym Johnem Constantinem. Jestem wielkim fanem filmu z 2005 roku, w którym Keanu Reeves wcielał się w tytułową rolę nałogowego palacza, który przez całe życie walczy z demonami, odsyła je do Piekła i ma nadzieję że sam do niego po śmierci nie trafi, chociaż jego los zdaje się być od dawna przesądzony.
Run Gartha Ennisa w tym zbiorczym wydaniu obejmuje oryginalne historie z zeszytów #41-56, wydanych przez DC Comics. Za rysunki odpowiadają William Simpson, Steve Dillon oraz David Lloyd, i muszę przyznać że z początku niespecjalnie mi te grafiki i ich styl przypadły do gustu. Kojarzą mi się mocno z TM-Semicami z początku lat 90’. Z biegiem czasu jednak stwierdziłem że pasują do scenariusza Ennisa świetnie i zazębiają się doskonale z jego historiami. Komiks prowadzi nas i rozkręca się bardzo powoli, więc jeśli od pierwszych stron oczekujecie hordy zombiaków i krwawej jatki, to musicie uzbroić się w cierpliwość i poczekać. A naprawdę jest na co. Kilka początkowych historii, to bardziej dramat i obyczaj, ponieważ Constantine nie zajmuje się demolowaniem demonów, nie tłucze namiętnie swoich przeciwników i nie studiuje okultyzmu, a…umiera. Powoli wykańcza go rak płuc, ponieważ John od kilkudziesięciu lat pali po dwie paczki dziennie. Czując się coraz gorzej, wymiotując krwią i dziwną czarną mazią postanawia zrobić coś dobrego dla bliskich mu osób. Przede wszystkim oddać „długi”, przeprosić i pogodzić się z tymi których w jakiś sposób skrzywdził. A nie jest to dla niego wcale takie proste jak mogłoby się wydawać, bo jego twardy i nieustępliwy charakter egoisty nie ułatwia zadania. Całe swoje życie wykorzystywał zarówno postronnych ludzi, jak i przyjaciół do własnych celów, wielokrotnie ich krzywdził i ranił, ale nigdy nie kajał się i nie starał poprawić relacji z nimi. Teraz, w obliczu nieuniknionego końca, kiedy doskonale zdaje sobie sprawę z tego gdzie za chwilę trafi, postanawia wybielić nieco swój wizerunek i zamazać nieco grzechy przeszłości. Odwiedza starych znajomych, ale także poznaje nowych, niestety śmierć zdaje się podążać za nim krok w krok i w wielu przypadkach niestety są to ich ostatnie wspólne chwile. Przepełnione prawdą, historiami z przeszłości i sentymentem nieprzystającym wręcz do charakteru Johna. Znamy go jako buca, śmieszka, skupionego jedynie na sobie nieustraszonego pogromcę demonów – i na szczęście hardość jego charakteru i sposób bycia bardzo szybko się przydaje. Ponieważ łączy fakty i ustala czym jest to dziwne coś co systematycznie z siebie wyrzyguje. Wpada w furię i stawia sobie za cel wbicia jeszcze jednej szpili złu. Kiedy przybywa do Irlandii aby odwiedzić dawno nie widzianego przyjaciela Brendana Finna, jego umiejętności i doświadczenie powodują, że całe Piekło wybucha wściekłością. Nawet w obliczu śmierci, nie mając już tak naprawdę żadnego wyjścia z tej nieciekawej sytuacji, Constantine nie porzuca swego stylu bycia i doprowadza do wściekłości Jednego z Trzech, wysoko postawionego mieszkańca czeluści, którego udaje mu się sprytnie oszukać i odesłać tam skąd wypełzł. Przy okazji czyniąc dobry uczynek dla przyjaciela. I zaczyna mu się to podobać. Jeśli ma odejść, jeśli czeka go nieskończoność w męczarniach i bólu, to chce to zrobić na własnych warunkach i po swojemu. I akcja zaczyna przyspieszać!
Nasz bohater jest nadal dość zagubiony i pogodzony z losem, ale zaczyna kombinować i stara się wymyślić sposób żeby jednak odwlec nieuniknione i wymknąć się śmierci spod topora. Wpada na pomysł pewnego fortelu, pozornie niemożliwego wręcz do wykonania i oczywiście jak to Constantine – próbuje za pomocą wiedzy, charyzmy i nieustępliwości dokonać cudu, który spowoduje że nadal będzie mógł robić to co kocha, a nie być rozrywanym na strzępy w czeluściach i mroku. Rozpoczyna bardzo niebezpieczną grę ze Złem i jakimś przedziwnym zrządzeniem losu udaje mu się osiągnąć sukces. Wygrywa i nie dość że przeżywa, to zostaje też uleczony z raka, który toczył jego gnijące powoli ciało. Mało tego doprowadza do sytuacji gdzie Zło nie może nawet myśleć o zemście i odegraniu się na tym irytującym śmiertelniku. Miejmy przynajmniej taką nadzieję…
John, jak nowonarodzony może wrócić do tego co lubi najbardziej – palenia, picia i pokonywania kolejnych potworów. A tych ostatnich nie brakuje. Od tego momentu coraz więcej w komiksie pojawia się duchów, zjawisk paranormalnych, demonów, upiorów i wszelkiej maści nadnaturalnego syfu, z którym Constantine jako jeden z najlepszych, musi sobie poradzić. Poszczególne zeszyty przybliżają nam przeróżne historie – jedne mniej, inne bardziej mroczne. Są też opowieści całkiem pozytywne, co jest w sumie zaskoczeniem. Wszystko od tego momentu mknie do wielkiego finału tego tomu, który jest już przesycony czystą grozą. I tą nadnaturalną i tą czającą się w ludziach – i ciężko powiedzieć jednoznacznie która jest gorsza. Pazerność, brak hamulców, egoizm, pieniądze i władza mieszają bohaterom tych zeszytów w głowach. Chęć spełniania chorych marzeń, wynaturzone żądze są na porządku dziennym, a biedny John co chwilę wrzucany jest w kolejne śledztwo, w którym musi stawiać czoła brutalności i obrzydliwościom których dopuszczają się ludzie aby zdobyć to czego pragną i zaspokoić swe nieludzkie fantazje.
Nasz protagonista w swym zniszczonym prochowcu i z nieodłącznym papierosem w ustach, pomaga. A po ciężkich bojach z demonami i potworami w ludzkiej skórze wraca do domu. Ale to nie są powroty które zna. Nie ma już pustego pokoju, zimna i samotności. John wraca do ciepłego, pachnącego mieszkania, bo nie jest już sam! I także dzięki temu widać w nim pewne zmiany, staje się nieco delikatniejszy i bardziej otwarty na dobroć, która drzemie w ludziach. Mimo tego jaki jest, ma swoje przemyślenia, wspomnienia i pamięta o strachu który nie tak dawno czuł niemalże nieustannie. Jako że jest wyczulony na świat niematerialny, a także ma wyrobioną reputację nieposkromionego i nieco szalonego zabójcy wszelkiego zła, zgłaszają się do niego czasem przedziwne istoty chcące zwerbować go na swoją stronę lub oferujące mu pracę. Biorąc pod uwagę jego umiejętności i charakter, możecie domyślić się jak te spotkania się kończą 😉
Ale zło nie śpi, przeciwnicy są coraz potężniejsi, a ludzka głupota i zachłanność klasycznie nie zna granic. Aby czytelnik nie znużył się pomysłami i historią Constantine’a naturalną koleją rzeczy jest rzucanie mu pod nogi coraz większych kłód i stawianie na jego drodze co i raz straszniejszych i trudniejszych do pokonania przeciwników. Same scenariusze nie są specjalnie skomplikowane i łatwo domyślić się którą ścieżką scenarzysta pójdzie, niemniej czyta się kolejne zeszyty z zapartym tchem i ciekawością. Mimo że to do bólu klasyczny układ – jeden bohater na którym opiera się całokształt projektu, więc nietrudno domyślić się, że raczej musi przeżyć każde spotkanie ze złem. Pakty, układy i próby „zakręcenia” fabuły jego kolejnych przygód doceniam, ale nadal nie tworzą one specjalnej głębi.
John Constantine to człowiek którego nie da się nie lubić. Zawadiaka, cwaniak, pewny siebie twardziel, stereotyp detektywa dla którego nie ma zbyt ciężkiego zadania. Charyzmatyczny kozak, co chwilę wdający się w bójki i pyskówki, nieważne czy ma przed sobą potwora z Piekła rodem czy wysoko postawionego arystokratę. Robienie sobie z każdego jaj i uważanie siebie samego za nieustępliwego i najlepszego w swoim fachu nadaje tej postaci głębi i wielowymiarowości. I mimo że przejaskrawione często mocno, podoba się czytelnikom i mnie także się spodobało. John wzbudza sympatię i śledzimy jego losy z zapartym tchem, przerzucając te ponad 400 stron w tempie ekspresowym chcąc dowiedzieć się z czym za chwilę przyjdzie mu się zmierzyć i czy w końcu znajdzie się ktoś lub coś czemu być może nie podoła. Ciekawym zabiegiem jaki wykorzystuje Garth Ennis w swych opowieściach o Constantinie, jest ukazanie pewnej równowagi zła. To znaczy, prawie tyle samo jest zła nadnaturalnego, piekielnego czy demonicznego co tego które żyje w człowieku i które wynika z jego charakteru, chęci bycia lepszym, posiadania władzy czy zaspokojenia swoich chorych i wynaturzonych fantazji. Dzięki takiemu zobrazowaniu rzeczywistości Hellblazera, łatwiej możemy się utożsamić z jego bohaterami i przyjąć iż świat ten nie różni się specjalnie od tego naszego, prawdziwego. Oczywiście pomijając pałętające się po ulicach trupy i Króla Wampirów czającego się w lesie 😉
Mariaż grozy i przygody, to według mnie jeden z najlepszych sposobów na przyciągnięcie czytelnika lub widza. Każdego z nas kręci nieznane i to czego nie możemy doświadczyć w prawdziwym życiu. Chętnie sięgnęlibyśmy po magię, kręcą nas okultystyczne rytuały i seanse z tabliczką Ouija. Ale jednocześnie potrzebujemy mocnego zakotwiczenia w rzeczywistości, furtki której nie domykamy dla własnego bezpieczeństwa. Fajnie jak jest też ktoś, kto ma wiedzę i umiejętności by w razie gdybyśmy zapuścili się zbyt daleko w mrok, mógł nam pomóc wrócić do światła…
Ja zdecydowanie serię o Hellblazerze polecam, bo jest to świetna zabawa i doskonale spędzony czas. Oczywiście tradycyjnie ukłony należą się EGMONTowi i jego zbiorczym wydaniom, które klasycznie powalają jakością i wykonaniem. Zabieram się za tom drugi, bo na początku października ukaże się kolejny, także ze scenariuszami Gartha Ennisa, a chciałbym być na bieżąco z serią. Bez odbioru.