cytaty z książek autora "Stanisław Misakowski"
* * *
Ku tobie ciągną moje drzewa.
Pod pułap wzbija się słup liści – ostatni manewr szczęścia.
Ku tobie płyną moje rzeki.
Zostaje ugór suchej piersi – spłoszonych ptaków krzyk bolesny.
I ziemia trawi dary wszystkich moich przodków.
Trzy chwile
Pierwsza chwila – zachwyt.
Haust światła, rozpoznawczy dotyk,
wołanie.
Druga chwila – zobojętnienie.
Zwyczajne rzeczy, znani ludzie,
widziane krajobrazy.
Trzecia chwila – pytania.
Po co to wszystko było?
Czy było?
Wołodia spojrzał w dół. Most wysoki, ale pod nim głęboka woda, przy odpowiednim skoku nie zabije się. Na moście kierowcy nie wolno się zatrzymywać, nawet pogoni nie będą mogli zorganizować. Dostanie się jakoś do brzegu, a stamtąd – w gruzy zniszczonej Warszawy! Mogą zastrzelić tylko podczas lotu lub w wodzie, co w warunkach jadącego samochodu nie będzie łatwe. Nim zjadą z mostu i wyłączą się
ze sznura ciągnących się pojazdów, Wołodia będzie już szukał ukrycia po drugiej stronie rzeki. Jeżeli przegra, to śmierć w locie
nie sprawi mu wiele bólu.
On coś zataił
Kiedy stanąłem na wysokim marmurowym piedestale, obstąpił mnie tłum. Ludzie robili zagadkowe miny, gestykulowali, zachęcali do mówienia. Zgodziłem się i powiedziałem, że życie jest wielką niewiadomą, a mówiąc ściślej, tylko cząstką śmierci, która jest wieczna i niepodważalna.
Po ostatnich słowach zapadła cisza. Tłum jakby się przez chwilę namyślał, potem jeden osobnik wystąpił do przodu i rzekł:
– On coś tai, on nie chce nam wszystkiego powiedzieć.
Ludzie podchwycili jego słowa i zaczęli domagać się, abym powiedział więcej.
– Wymiary świata zszyte są czasem. One wyjaśnią nam wszystko – wskazałem na rozległą przestrzeń i machinalnie wsunąłem rękę do kieszeni.
Tego starczyło, by w tłumie zawrzało.
– On schował coś do kieszeni, widzieliśmy na własne oczy, jak zagarnął dłonią z powietrza! – krzyczeli i hurmem rzucili się na mnie.
Pierwsi z nich strzaskali łby o marmur piedestału – galaretowate strzępy mózgu spadły na moje stopy. Następni dotarli do ciała, miażdżyli kamienne kości. Żądali, żebym oddał to, co im się należy, powiedział o tym, o czym nie wiedzą.
Zgodziłem się oddać im to, czego sam nie posiadam, powiedzieć o tym, o czym sam nie wiem.
Ale tłum podniecony zapachem krwi nie słuchał już mnie. Ludzie oskarżając się wzajemnie brak zaufania, w porywach wściekłości wydłubywali jeden drugiemu oczy, miażdżyli głowy.
To jest mój świat – powiedziałem do młodzieńca, który rozpychał się łokciami. – Tu są moje wymiary, moja przestrzeń, moje światło.
Ale on nie zważał, wtargał do moich posiadłości, łapczywie połykał powietrze. Nie spostrzegłem, kiedy zgromadziło się więcej zuchwalców.
– To jest mój świat! – powtórzyłem, otrząsając się z natrętów.
– Tato – odezwał się jeden z nich. – Odsuń się, chcemy spojrzeć słońcu w oczy.