cytaty z książki "Filip"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jesteście w gruncie rzeczy naiwni - rzekł Piotr - a potem strasznie dziwicie się, że macie zmartwienia, że trapi was to i owo. Jest łatwiej z tymi rzeczami, bo w ogóle jest łatwiej żyć. Żyje się łatwiej w każdej dziedzinie, elektroluksy, lekarze, komunikacja miejska ułatwiają dziś życie na każdym kroku. Dlaczego miałoby być inaczej w sprawach damsko-męskich? Łatwość sięgnęła i tam. Jest więcej mieszkań i hoteli, kobiety pracują, zarabiają i mogą w życiu robić, o im się żywnie podoba. To one was zmieniają, jednego po drugim, a nie wy je. Nie ma tych wszystkich trudności, co dawniej, że opinia, że sąsiedzi, że wszyscy się znają w małym miasteczku. Są telefony i szybkie pociągi z miasta do miasta, łatwo jest przychodzić i odchodzić, odnajdywać się wzajemnie na jedną noc czy wieczór i gubić się w wirze współczesności. Do tego dochodzi jeszcze wojna ze swą regułą moralnych wakacji dla wszystkich biorących w niej udział, a udział bierzemy dziś wszyscy, bombardujący i bombardowani. Wojna ma dla was w zanadrzu cały worek uczuciowych i etycznych rekompensat: w zamian za ryzyko ułatwia życie. Żyjemy dziś łatwiej, co wcale nie znaczy, że żyjemy lepiej.
Potem, gdy już leżeliśmy spokojnie i cicho obok siebie, powiedziałem: — Wiesz, opowiem ci ciekawą historię, jaka przydarzyła się pewnemu znajomemu facetowi, jednemu Francuzowi z Hotelu Continental… — I opowiedziałem jej wszystko, co było z Hellą. — No i co? — spytała bez specjalnego zainteresowania, gdy skończyłem. — Co się teraz z nią dzieje? — Z nią nie wiem — odparłem. — A on? — Blanka mówiła już wolnym głosem, sen nachodził ją powoli. — Co z nim? — Cierpi — powiedziałem obojętnie. — Cierpcie za to, co z nami wyrabiacie — wymruczała już całkiem sennie. — Wszystkie chłopy na to chorują… A sami są winni…
(str. 466).
Nie można miotać się ciągle między wygrawerowanymi pojęciami kurwy lub anioła, skoro raz doszło się do wniosku, że nic nie leży pośrodku.
Nie mam zamiaru nadstawiać łba za moją wiarę, dla swojej wiary trzeba żyć i realizować ją dzień po dniu, tylko wtedy wiara ma w ogóle jakiś sens.
Nawet zemsta przychodzi z tego nieba. Błogosławiona niech będzie zemsta. Spraw, Boże, tylko, aby nie była ślepa...
Za to, że jesteście sobą, tylko sobą. Za to, że zawsze będziesz myśleć, że macie rację, i takie myślenie zawsze będzie prowadzić do zbrodni, o której będziecie przekonani, że wcale nie jest zbrodnią, lecz czymś dobrym, pożytecznym, sprawiedliwym.
Uważam, że kształtowanie życia w imię jakiejś idei, niech to będzie patriotyzm, katolicyzm czy socjalizm, jest czymś mało oryginalnym, zbyt pospolitym i szablonowym. Miliony ludzi tak robią: biorą spis formułek jak należy żyć, a także jak należy zmuszać siebie i innych do jakiegoś życiowego programu czy modelu i dość łatwo to realizują. Wiem, co powiesz, że właściwie jest to bardzo trudne i że ludzie łamią się na takim przyginaniu jak suche patyki, że całe życie walczą z uporem i mozołem o katolicki czy socjalistyczny sposób załatwiania swoich spraw, opanowywaniu swoich potrzeb i swoich skłonności. Ale mnie to nie bawi. Mnie bawi ugniatanie życia w imię własnej siły i nieustępliwości. Mogę być czysty moralnie, lub pomagać upośledzonym robotnikom, lecz tylko dlatego, że jak tak chcę.
Żywa tkanka istnienia, darta codziennie przez ambicje i klęski, może się tylko codziennie odradzać, gdy symbole wokół nas, z których pozornie kpi się, mają jakąś nadrzędną, sobie tylko wiadomą, trudno uświadamianą wagę.
Odznaka partyjna pasowała do krępych kanalii o szerokich zadach, wbitych w bryczesy i brunatne mundury dostojników SA, których bycze karki i nalane, zdobione w wąsik pyski wyłaniały się w ciągu ostatnich dwudziestu lat mętnych karier, poczętych w slumsach i suterenach, w zaduchu gotowanej kapusty lub w kwaśnym odorze tanich podmiejskich piwiarń. Pasowała do byłych kanciastych robotników w okrągłych granatowych lub czarnych czapkach rybackich szturmanów i skórzanych kurtkach, którzy po latach zapienionej, bezrozumnej wierności wierzyli w niższość i wyższość ras i przeobrazili się w tępych bonzów związkowych z Arbeitsfrontu. Pasowała do szczupłych wysokich oficerów o złych, psich twarzach, którzy zmienili mundury Reichwehry na myśliwskie szalupy i tyrolskie kapelusze po to, aby organizować jaszczurze, mafijne bojówki, fronty ojczyźniane i korpusy ochotnicze, aby uwielbiać Horsta Wessela i Leo Schlagetera. Pasowała wreszcie do ogromnych jasnowłosych chorążych z SS, wyhodowanych w średniowiecznych zamkach Turyngii i Frankonii na imbecylowatych janczarów reżimu, uosabiających maniakalny sen o cofaniu koła historii do ideałów germańskich społeczeństw plemiennych z wczesnego średniowiecza.
Wiesz, stary — powiedział mi chropawym głosem, gdy transportowałem go do Park–Hotelu — mam stryja, ogrodnika z zawodu, który jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Utrzymuje on, przyznam ci się, nie wiem dlaczego, że najnikczemniejszym rodzajem człowieka jest krytyk literacki. Zgodzisz się jednak ze mną, że łotrostwo krytyków jest niczym wobec podłości takiej małej świni, takiej kurewki, jak ta Karin… — Taka Karin, być może, o niczym nie wie — zastanowiłem się. — Jest głupia i nie ma pojęcia o własnej dolegliwości, po czym nie domyśla się nawet krzywdy, jaką wyrządza. Świństwo, które czyni, jest więc wynikiem głupoty. Nie znam się na tym zbyt dobrze, ale zdaje mi się, że z krytykami literackimi jest podobnie: wyrządzają świństwa z głupoty. Po prostu wydaje im się, że coś wiedzą.
Interesowało mnie w zasadzie to tylko, co na dole, co między rynsztokiem a sklepikiem z włoszczyzną, między tramwajem a budką z papierosami, między drugorzędnym kinem a nienadzwyczajną jadłodajnią. Upodobania te nie oznaczały zresztą oryginalności, wiązały się solidnie z jedną z niepozornych, lecz jakże wpływowych tendencji stulecia, rozkwitłych najowocniej w moim pokoleniu: z kultem demokratycznego samotnictwa. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu życie w hotelikowych lub sublokatorskich pokojach, brak rodziny i krewnych, stołowanie się w małych tanich restauracjach, niezależność od familijnych zobowiązań, dobytku, przedmiotów, nieruchomości, ścisły związek z kinami i komunikacją miejską, krytymi pływalniami i pralniami mechanicznymi – wszystko to uważane było za upośledzenie, smutek i klęskę. Czytanie gazet na parkowych ławkach i przyjaźnie ze ślusarzem z przeciwka uważane były za objawy życiowego zawodu, niewypału, porażki, osnuwała je aura złych melancholii i niszczących nostalgii. Wielkomiejska samotność zwała się dotąd, w mieszczańskim wokabularzu, życiowym niepowodzeniem, zmarnowaniem życiowych szans. Dopiero moje pokolenie odnalazło w niej bezmierne uroki i nieocenione wartości. Fakt, że sam sobie cerowałem skarpetki i że miesiącami nikt mnie w domu nie odwiedzał, że gadało mi się znakomicie z konduktorami lub że po własnoręcznym przyrządzeniu jajecznicy zmywałem patelnię w umywalni hotelowego pokoju przed lustrem, nie przygnębiał mnie, nie wydawał mi się ani pocieszny, ani godny współczucia. Współczułem tym, którzy za cenę zacerowanych skarpetek skazani są na jednakowość, pozbawieni czaru pojedynczości pośród wielkomiejskiej kumulacji żywotów ludzkich, pojedynczości pełnej spokoju, zaś wyzbytej martwoty.
Czasami odnoszę wrażenie, że wojny są po to, aby ci, którzy je przeżyli, mieli się czym chwalić.