Skręcamy w rejony metafizyczne - wywiad z Joanną Laprus-Mikulską

Martyna Martyna
11.10.2017

O ucieczce z Krakowa, niezwykłych spotkaniach oraz książce Kroke. Poza dźwiękami z autorką Joanną Laprus-Mikulską rozmawia Martyna Słowik

Skręcamy w rejony metafizyczne - wywiad z Joanną Laprus-Mikulską

Zespół, początkowo kojarzony jedynie z muzyką klezmerską, obecnie tworzy swoje autorskie kompozycje, czerpiąc inspiracje z muzyki etnicznej, brzmienia orientu, a także jazzu. W ten sposób tworzy własny, unoszący się ponad granicami, formami i czasem styl, który został nie tylko zauważony przez publiczność, lecz także doceniony przez artystów całego świata. Zachwycony koncertem KROKE Steven Spielberg zaprosił zespół do Jerozolimy na występ podczas uroczystości Survivors Reunion. Dzięki Peterowi Gabrielowi grupa trafiła do Wielkiej Brytanii na Festiwal WOMAD. Utwór The Secrets of The Life Tree w wykonaniu KROKE znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu Davida Lyncha Inland Empire. Spotkanie KROKE z Nigelem Kennedym zwieńczyło wspólne dzieło – płyta East Meets East. W ostatnich latach zespół współpracował m.in. z Anną Marią Jopek, Tomaszem Stańko, Mają Sikorowską, Krzysztofem Herdzinem, orkiestrą Sinfonietta Cracovia, Edytą Geppert. Zespół pojawia się na najbardziej prestiżowych festiwalach muzycznych na całym świecie. 

W 2017 roku KROKE obchodzi jubileusz 25-lecia istnienia zespołu. 

Kiedy po raz pierwszy zetknęłaś się z Kroke?

W Krakowie, po przyjeździe na studia humanistyczne. Napisałam o pierwszym spotkaniu we wstępie do książki. Któregoś pięknego jesiennego popołudnia miałam przerwę między zajęciami. Postanowiłam pozwiedzać Kraków, którego nie znałam, odejść trochę od ul. Gołębiej, gdzie odbywały się moje zajęcia. Trafiłam na ul. Sławkowską. Spodobał mi się sklep muzyczny, który zobaczyłam, bo w jego witrynie wisiały różne kasety. Tak, była to jeszcze epoka kaset. Weszłam do środka i usłyszałam muzykę, która mną wstrząsnęła. Była jak objawienie. Czułam, że to połączenie tradycji z nowoczesnością. Stanęłam, oniemiałam i słuchałam. Ludzie w sklepie wchodzili, wychodzili, zmieniali się, a ja ani drgnęłam. Nie mogłam się ruszyć. W końcu sprzedawca podszedł do mnie i zapytał, czy może w czymś pomóc. Byłam wtedy strasznie nieśmiała, oszołomiona nowym miastem. Pamiętam, że zaczerwieniłam się, podziękowałam i wyszłam. Ale usłyszana muzyka nie dawała mi spokoju i po kilku chwilach wróciłam do sklepu. Znowu stałam i słuchałam, sprzedawca raz jeszcze do mnie podszedł. Zebrałam się na odwagę i nie bez trudu zapytałam go, co to za dźwięki. Oznajmił, że to zespół Kroke z Krakowa. Krakowska muzyka w ogóle nie kojarzyła mi się z muzyką klezmerską. Wtedy kultura żydowska dopiero zaczynała się odradzać. Pamiętam, że sprzedawca pokazał mi kasety zespołu i strasznie zapragnęłam je mieć. Budżet studenta pierwszego roku był wtedy niewielki, więc pojechałam do rodzinnego domu, do Jędrzejowa, i powiedziałam tacie, że umrę jeśli ich nie kupię. (śmiech) Z następnej pensji tata wyasygnował odpowiednią kwotę, żeby wesprzeć dziecko w rozwoju kulturalnym.

A pierwsze spotkanie twarzą w twarz, rozmowa?

Chodziłam na koncerty zespołu, ale nie na każdy, tym bardziej nie za kulisy. Zawsze myślałam, że skoro kogoś nie znam, to nie wypada podejść, odezwać się… Gdy już pracowałam w telewizji jako wydawczyni sobotniego programu kulturalnego, Artur Orzech przyszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj, zaprosiłem taki zespół Kroke. Są z Krakowa, ale jeżdżą po świecie, fajni, międzynarodowi”. Oni, tutaj?! Bardzo się ucieszyłam. Pobiegłam przywitać się z nimi jako wydawca, bo taki jest zwyczaj. Pamiętam to do dzisiaj. Mieli wtedy próbę nagłośnieniową, ustawiali instrumenty. Jak mnie zobaczyli, to przestali grać. Stanęli jak wryci, ja również. Zapytali „co ty tu robisz?”, a ja odpowiedziałam „a co wy tu robicie?!”. To był nasz pierwszy kontakt.

Nigdy przedtem nie spotkaliście się osobiście?

Nie, ale oni stwierdzili, że skądś mnie znają i pamiętają. Nie potrafię tego wyjaśnić.

Telepatia?

Chyba magia. To było tak, jak byś spotkała najlepszych znajomych po stu latach niewidzenia się. Oczywiście później się okazało, że mamy wielu wspólnych przyjaciół, np. Michała Lesienia. Od tej pory rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Dziwiliśmy się, jak to możliwe, że wcześniej się nie spotykaliśmy, skoro tak doskonale się znamy. Ale skąd, to nie wiem...

Co cię w nich zafascynowało?

Pasja. Poza tym to bardzo inteligentni i energiczni ludzie z dużym poczuciem humoru, a to połączenie bardzo cenię u innych. Potrafią znaleźć pozytywną rzecz w każdej sytuacji. Mamy też podobne postrzeganie rzeczywistości. Poza tym któregoś pięknego dnia, nie pamiętam, które to już było nasze spotkanie, ustaliliśmy z Tomkiem Lato, że jesteśmy daleką rodziną. Przeanalizowaliśmy wszystkie domy i ulice w Jędrzejowie, siatkę pokrewieństwa. I znalazł się jakiś wspólny przodek, ale ani ja, ani Tomek nie jesteśmy w stanie tego odtworzyć.

Czy długo musiałaś przekonywać Kroke do wydania książki?

Nie. Rozmowę na ten temat rozpoczęliśmy kilka lat temu. Uznaliśmy, że nasza znajomość do czegoś musi zmierzać. Zawsze uważałam, że ich historia jest na tyle ciekawą, że należy ją opisać. Perypetie ze Stevenem Spielbergiem, Peterem Gabrielem, to przecież nie zdarza się na co dzień! Droga, która ich doprowadziła do miejsca, w którym są teraz, była bogata i barwna, w sam raz na książkę. W 2011 r. uznaliśmy, że trzeba ją wydać. Ale po drodze wydarzyły się różne rzeczy, przez chwilę nie mieliśmy kontaktu, bo każdy z nas poszedł, czy prywatnie czy zawodowo, w swoją stronę. Pomysł dojrzał. Pomyślałam sobie, że dwudziestopięciolecie zespołu, to idealny moment, a przy okazji świetny prezent dla fanów.

Były zastrzeżenia od Kroke dotyczące zawartości publikacji, np. „zero życia prywatnego”?

Nic takiego. Dostałam od nich wolną rękę. Wszyscy jesteśmy potwornymi gadułami, co jest przy pisaniu książki jednocześnie zaletą i wadą. Zdarzało nam się, że odbiegaliśmy od tematu bardzo daleko. Stwierdziliśmy, że musimy narzucić sobie więcej rygoru w pracy, bo gadulstwo może nam zaszkodzić. Spisaliśmy więc listę miejsc i ważnych anegdot, o których nie można zapomnieć. Służył do tego specjalny notes. Tomek Lato mówił: „zapisz to, to jest ważne”. Zapisywałam, podkreślałam, stawiałam wykrzykniki.

Jest w książce taki fragment, który opisuje, jak panowie się kłócą. Trzaskanie drzwiami, zabieranie pendrive’a... Czy byłaś świadkiem podobnych sytuacji?

Nie, bo nigdy nie brałam udziału w nagraniach studyjnych czy przygotowywaniu płyty. Ale jestem świadkiem wybuchów energetycznych między nimi, bo oni są ze sobą w nieustającej interakcji. Wszystko można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że są nudni. Ich dyskusje nigdy nie bywają jałowe, nie wykłócają się o „moje na wierzchu”. Zawsze są to rozmowy twórcze, o muzyce, jej wpływie i znaczeniu. Jednocześnie to trzech różnych artystów. Każdy z nich jest wielką osobowością, bardzo się różnią: charakterologicznie, temperamentem, sposobem postrzegania. Musiałam znaleźć wspólny język dla trzech osób, a to wcale nie było łatwe.

Po przeczytaniu Twojej książki odniosłam wrażenie, że członkowie Kroke to trzy uduchowione osobowości.

Nie wiem, czy „uduchowione” to dobre słowo. Określiłabym to raczej jako poszerzone postrzeganie, ponadprzeciętną wrażliwość i głębię. Serce do tego, co robią. Mają piękny stosunek do ludzi, bardzo lubią i szanują każde istnienie, są serdeczni. Można zagrać koncert, spakować graty i jechać do hotelu, a można zagrać koncert, a po nim rozmawiać z fanami i cały czas być otwartym na nowego człowieka. Są wciąż ciekawi innych ludzi.

Tomek Kukurba jest rzeczywiście osobą bardzo duchową, co chyba było widać w naszej rozmowie. Sam przyznaje, że wędruje „na innych rejestrach” za często i później musi wracać. Ale żadnemu z nich duchowość czy wrażliwość nie przeszkadzają w codziennym życiu np. odebrać dzieci ze szkoły. Są normalnymi ludźmi, mają rodziny, domy, żony, dzieci. Funkcjonują w świecie rzeczywistym.

Czy ich bliskim nie przeszkadzało, że spędzacie razem tyle czasu, pracując nad książką?

Nie doszły mnie takie słuchy. Mam nadzieję, że nie.

Rzeczywiście spędzaliśmy razem dużo czasu. Możemy gadać bardzo długo, pić wino, biesiadować i jest cudownie, ale musiałam być bardzo czujna, żebyśmy podczas tych rozmów osiągali puentę. Udało nam się połączyć biesiadowanie z zebraniem materiału.

Która z trzech postaci zespołu Kroke jest ci najbliższa?

Każdego z nich kocham na swój własny sposób. Z Kukusiem (Tomasz Kukurba – przyp. MS) jest mi po drodze w postrzeganiu rzeczywistości. W rozmowach zawsze skręcamy w rejony metafizyczne. Jurek jest osobą ciepłą, ma dobre serce, chce się go po prostu przytulić. Zawsze pogodny, uśmiechnięty. Inni dobrze się czują w jego towarzystwie. Tomek Lato jest bardzo wspierający, opiekuńczy i zawsze można na nim polegać. Książka jest bogato ilustrowana, a to zasługa zdjęć, które Tomek zarchiwizował i nad którymi pracował. Chapeau bas.

Wszystkich łączy ogromne, czasami abstrakcyjne poczucie humoru. To co wydarzyło się, gdy przyjechali do Świata Książki na ostatni wywiad, jest nie do opisania. Do dzisiaj wszyscy to wspominamy. Salwy śmiechu. Czasami wystarczy jedno słowo i bawimy się bardzo dobrze.

Jak to się stało, że mimo sławy, artystycznych i finansowych sukcesów, zespołowi udało się nie podzielić losu wielu artystów czy ludzi tzw. showbiznesu i nie „odlecieć”?

Każdy z nich ma wrodzoną pokorę. Właściwie ustawili priorytety. Są skromnymi ludźmi, dla których na pierwszym miejscu znajduje się muzyka i to, co tworzą, a nie tania popularność. Są wdzięczni za kontakty, które nawiązali, za muzyków, z którymi mieli szansę zagrać. Wierzą, że od każdego człowieka mogą się czegoś nauczyć. Ludzie ich kochają, często z tego powodu nie mogę po koncercie dostać się za kulisy.

W książce sporo jest Krakowa: piszesz o kawiarniach i galeriach, w których bywali nie tylko członkowie zespołu, ale tzw. artystyczna bohema, wymieniasz nazwy ulic, nazwiska… Czy przygotowując książkę wróciłaś do tego miasta?

Tak. I również z tego powodu to dla mnie ważna książka – potrzebowałam powrotu do Krakowa, który kiedyś zostawiłam. Uznałam, że to miasto mnie nie chce. Zawsze dobrze się w nim czułam i chciałam tam żyć. W moim rodzinnym domu oczywiste było, że kiedyś na pewno będę studiować w Krakowie. Tak się stało. Po studiach pracowałam w teatrze. Świetnie wspominam ten czas, zwłaszcza towarzysko – poznałam cudownych ludzi, z którymi mam kontakty do dzisiaj. Pozdrawiam moją ukochaną Martę Bizoń. Chciałam robić różne rzeczy, ale Kraków nie dał mi takich możliwości. Wyjechałam obrażona do Warszawy. Prawdziwy foch.

Czy jakoś racjonalizowałaś sobie ten wyjazd, skoro tak lubiłaś to miasto?

Tak. Jeszcze będąc w Krakowie poszłam na rozmowę do „Przekroju”, który wtedy miał tam siedzibę. To było pismo moich marzeń. Zostałam już nawet przez kogoś polecona, miałam spotkanie z szefem działu. Zamówił u mnie dwa teksty. Niestety, niedługo później pismo zostało sprzedane, a jego redakcja przeniesiona do Warszawy. Wtedy pomyślałam, że skoro już „Przekrój” do Warszawy sprzedali, to ja też muszę wyjechać. Co zabawne, pojechałam za „Przekrojem” do Warszawy, a koniec końców nigdy nie opublikowałam tam tekstu.

Kiedy „pogodziłaś się” z Królewskim Miastem?

Kilka lat temu przyjechałam służbowo na Targi Książki. Po pracy poszłam zjeść do Klezmer Hois, które bardzo lubię. Tam pomyślałam: „Muszę przyznać, tęskniłam przez te wszystkie lata, ale mnie nie chciałeś!”. Zjadłam, wyszłam z walizką i spotkałam chasydów. Moja radość na ich widok była nieprawdopodobna, aż za duża, ale po prostu poczułam, że jestem w domu. Gdy zobaczyli mnie taką uśmiechniętą, zaczęli pozdrawiać, nieśmiało machając ręką. To pozdrowienie mówiło: „Bardzo nam miło, ale nie podchodź” (śmiech). Przeszłam z walizką, w dodatku w szpilkach, przez bruk Kazimierza i poczułam, że wróciłam do domu. I ta książka też jest powrotem, który sprawił mi ogromną przyjemność, bo w Krakowie przeżyłam wiele dobrych rzeczy, to miasto mnie ukształtowało. Foch był zupełnie bez sensu.

Twoja książka o Kroke jest ładnie wydana: dobry papier, ciekawa szata graficzna, staranne łamanie, wiele zdjęć. Jak wydać piękną publikację?

Po pierwsze trzeba chcieć takie książki robić. Po drugie trzeba pracować z osobą, która potrafi je zaprojektować. Takim człowiekiem był dla mnie Rafał Kucharczuk. Wydaje mi się, że warto dołożyć sobie trudu, żeby zrobić coś pięknego. Książki na to zasługują, a czytelnicy stają się coraz bardziej wymagający, oczekują rzeczy niestandardowych, co mnie bardzo cieszy. Od lat lubię piękny design, rzeczy wysmakowane edytorsko. Gdy kilka lat temu robiłam „Bluszcza”, wprowadziliśmy na rynek zupełnie nową jakość. Pewnie widziałaś wiersze Baczyńskiego, które ostatnio wydał Świat Książki. Takie rzeczy trzeba robić jak dzieło sztuki, w pięknej formie. Książki są dla mnie dziełem sztuki.  


komentarze [1]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Martyna  - awatar
Martyna 06.10.2017 15:13
Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post