rozwiń zwiń

Utrwalić to, co zapamiętane. Rozmowa ze Stanisławem Brejdygantem

Adam Horowski Adam Horowski
02.10.2023

Zazdroszczę mu bogactwa przeżyć, chociaż wiem, że nie wszystkich rzeczy, o których wspomina, chciałbym doświadczyć. Pamięta bowiem okupację, Powstanie Warszawskie, stalinizm i głęboką komunę. Miał jednak okazję żyć i tworzyć w czasach intensywnego fermentu artystycznego i intelektualnego – ba, sam był tego fermentu częścią. Na deskach teatru portretował największych bohaterów Szekspira, Mickiewicza, Dostojewskiego. Także intensywnie pisał i reżyserował, o czym opowiada w swojej – wydanej właśnie przez Świat Książki – autobiografii zatytułowanej „Pokoje”. Ta książka to jednak coś znacznie więcej – to wypełniony anegdotami zapis pierwszych dekad życia artysty, jego spotkań, podróży, doznań, fascynacji, relacji z kobietami. Artysty, który rzadko chodził na kompromisy.

Utrwalić to, co zapamiętane. Rozmowa ze Stanisławem Brejdygantem Materiały Wydawnictwa Świat Książki

[Opis - wydawnictwo Świat Książki] „Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski" to opowieść o życiu i młodości Stanisława Brejdyganta od czasów dzieciństwa spędzonego na warszawskiej Pradze, gdzie przeżył Powstanie Warszawskie aż do przystani świeżo poślubionych małżonków na Koszykowej. Opisuje dorobek reżysersko-aktorski, barwnie opowiada o podróżach i z sentymentem wspomina kobiety w jego życiu.

„Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”. Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia, nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne”.

Wywiad ze Stanisławem Brejdygantem, autorem autobiografii „Pokoje”

Adam Horowski: Tytułowe „Pokoje” to bardzo konkretne przestrzenie, ale też pana kolejne etapy życiowe. Dla mnie to przede wszystkim opowieść pełna wspomnień, myśli, barwnych postaci, anegdot, tak jak życie – bez twardych wniosków (każdy może dopowiedzieć je sobie sam). A czym dla pana jest ta książka? Dlaczego zdecydował się pan napisać autobiografię?

Stanisław Brejdygant: Pisałem „Pokoje” etapami. Zacząłem kilkanaście lat temu. Najpierw zaistniała opowieść o moim dzieciństwie. Przeczytał ten kawałek ktoś w wydawnictwie Santorskiego i bardzo gorąco namawiał mnie do kontynuacji. Zgodziłem się. Podpisano ze mną umowę i, powtórzę, etapami, w ciągu kilkunastu miesięcy dobiłem do finału, czyli do „wieku klęski”. W międzyczasie wydawnictwo zmieniło właściciela, a tego następnego nic poza kryminałami nie interesowało. Odłożyłem więc tekst na półkę. Podobnie jak parę innych rzeczy. No i jakieś dwa, może trzy lata temu jakbym się ocknął – postanowiłem znów wrócić do roli pisarza. Byłem nim przed laty, a teraz oto zdecydowałem się wydać rzeczy, które napisałem na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Warto może dodać, że nigdy nie planowałem napisania autobiografii. I nie planuję kontynuacji „Pokoi”. Dałem tej książce tytuł inspirowany „Ogrodami” Iwaszkiewicza, ale równie dobrze rzecz mogłaby się nazywać „Zapamiętane”. Bo to, co napisałem, to jakby mocno wytrawione klisze pamięci. No a formalnie, zgodzi się pan, opowieść dygresyjna. A na proste pytanie, dlaczego „Pokoje” napisałem, nie potrafię odpowiedzieć. Zapewne one bardzo mocno we mnie były. Absorbowały moją pamięć. Utrwaliłem ich istnienie. Zapisałem mocne ślady siebie. I myślę, że dobrze się stało. Świadectwo czasów – brzmi banalnie, prawda? Bardzo osobiste, subiektywne świadectwo. Po kilkunastu latach przeczytałem ten zapis, tę książkę – najpierw sobie, a potem, na zamówienie wydawnictwa, dla czytelników (23 godziny lektury!) – i wyznam szczerze, poczułem rodzaj jakby ulgi. I tak, zadowolenie również. Utrwaliłem to, co zapamiętane.

Pierwszy pokój, na warszawskiej Pradze, to pana dzieciństwo. Z jednej strony naznaczone matczyną miłością, jakiegoś rodzaju poczuciem sielskości, z drugiej okrucieństwem, okupacją. Jak możliwa jest tak silna ambiwalencja?

Sam nie wiem. Też się czasem nad tym zastanawiałem. I chyba w jakimś sensie dałem odpowiedź w książce. My, ja, mama, siostra i cała rzesza rodaków, symulowaliśmy wówczas – to zapewne rodzaj psychicznej samoobrony – normalność. Ludzie chodzili do pracy, na spacery, robili zakupy, w niedziele odpoczywali, parki pełne były spacerujących. Byli tacy, którzy w tym nienormalnym czasie robili, dzięki tak zwanemu szmuglowi, majątki, i byli też biedni, jak my. Ja dojmująco doświadczyłem, może nie głodu, ale niedożywienia, dopiero pod koniec okupacji. Ale mama niedojadała. Awitaminoza sprawiła, że straciła zęby. Jednak mimo stałego niebezpieczeństwa – w każdej chwili można było znaleźć się na błyskawicznie zamykanej przestrzeni, w obławie, czyli tak zwanej łapance, potem trafić na Pawiak, a stamtąd pod ścianę, jako zakładnik, zostać rozstrzelanym w egzekucji lub wysłanym do Oświęcimia – mimo to działały kawiarnie, restauracje, nie ustało życie towarzyskie, organizowano koncerty i przedstawienia teatralne, w mieszkaniach lub salach przykościelnych. Tylko że to, co opisałem wyżej, dotyczyło większości, aryjskiej części narodu. Niearyjska część, Żydzi, nasi bliźni, wiedli zupełnie inną egzystencję. Stłoczeni w getcie bądź żyjący w nieustającym lęku przed denuncjacją, przed rozpoznaniem. No i stąd różnica, że mnie nie prześladowały złe sny przez następne lata, a moi rówieśnicy, „dzieci Holokaustu”, czasem bywało, że dopiero przed wnukami odkrywali strzępy swojej gehenny. A niektórzy nigdy nie zdołali się otworzyć.

Opowiada pan o tym, że w wieku niespełna siedmiu lat, podczas desperackiego zrywu w 1943, zobaczył pan ścianę ognia, do której strzelało dwóch niemieckich żołnierzy. Po latach ujrzał pan tę samą scenę na filmie, choć w niej byli widoczni też skaczący z okien ludzie, i te dwa obrazy się na siebie w pana pamięci nałożyły, stały się nierozdzielne. Czy po kilkudziesięciu latach wspomnienia mają jeszcze wartość faktograficzną?

Gdyby nie miały, nie mogłaby istnieć nauka humanistyczna zwana historią. Przecież nie tylko z dokumentów, także ze wspomnień, pamiętników, wszelkiego rodzaju kalendariów czerpią swą wiedzę historycy. Oczywiście każdy z nas, ludzi, widzi nieco, a czasem nawet bardzo inaczej otaczającą rzeczywistość. Ale żołnierze w czarnych mundurach (tak ich zapamiętałem, mówiono o nich szaulisi, podobno Łotysze i na pewno z formacji SS) nie przyśnili mi się, nie wyobraziłem ich sobie. Oni tam stali naprzeciw ściany ognia i w ten ogień strzelali. Strzelanie w sam ogień to absurd, nieprawda? Wiadomo, strzelali w ludzi. A ja, już wyraźniej, sylwetki tych ludzi w ten ogień skaczących zobaczyłem po latach w filmie dokumentalnym Jerzego Bossaka „Requiem dla 500 tysięcy”. Czyli że po latach dopełnił mi się obraz stale – bo do dziś i na zawsze – utrwalony w pamięci.

Jako pasjonat tańców swingowych nie mogę nie zapytać o parkiety czasów pana młodości. Wspomina pan, że jazz był w czasach stalinowskich zakazany. Podobno zdarzało się panu jednak zaznaczać synkopę w tańcu i parę razy wpadł pan przez to w niemałe kłopoty.

Już po latach od tamtych moich wyczynów tanecznych dowiedziałem się więcej szczegółów na temat systematycznego utrwalania się karykaturalnej estetyki socrealistycznej, tak zwanego socrealu, od połowy lat trzydziestych do nieomal połowy pięćdziesiątych. Także w muzyce. Bodaj w 1948 roku odbył się w Moskwie niezapomniany Zjazd Kompozytorów Radzieckich zakończony uchwałą potępiającą „odchylenie burżuazyjne” w muzyce (tak, tak, nie bredzę, tak było!). Oficjalnie także potępiono wtedy twórczość Prokofiewa i (niektóre utwory) Szostakowicza, zmuszając tego ostatniego do publicznej samokrytyki. A co do jazzu, to został on zakazany pod koniec lat trzydziestych. Wcześniej popularni, a nawet uwielbiani mistrzowie tej muzyki trafili do gułagów. Ale u nas jazz powrócił tak szybko, jak to było możliwe, wraz z pierwszą falą tak zwanej odwilży. Prorokiem obwieszczającym wielki powrót, a niebawem rozkwit tej kochanej przeze mnie muzyki był Leopold Tyrmand, który z właściwą sobie przesadą (byłem przy tym obecny, opisuję tę scenę w „Pokojach”) wykrzykiwał w stołówce u Literatów, że „w Polsce są jedynie dwie istotne siły: Kościół katolicki i muzyka jazzowa”. W Związku Sowieckim powrót jazzu na dobre zajął jeszcze kilka lat.

Nie wiem, jak to się stało, że zaczęliśmy „chodzić ze sobą”. Tak to się wtedy mówiło: „oni chodzą ze sobą”. Ernest Bryll już chodził od paru miesięcy z koleżanką ze swojej grupy. Był znacznie bardziej uporządkowany, nazwijmy to tak, ode mnie. Od razu wiedział, że się z tą koleżanką ożeni. I tak też się stało. Był jej mężem przez ileś tam lat. Syn miał chyba kilkanaście, gdy on się rozwiódł. Mój związek z Małgosią nie trwał długo. Swoją drogą nigdy nie mogłem pojąć, jak można być bezwzględnie przekonanym, że będzie się z kimś na zawsze. Kiedy byłem w najlepiej nawet układających się związkach, gdy podobna myśl mnie dopadała, czułem rosnące uczucie paniki. Nie znaczy to, że planowałem u zarania, gdy się z jakąś kobietą wiązałem, że ją prędzej czy później porzucę. Nie. Mogło było przecież zdarzyć się, i to brałem pod uwagę, że spędzimy ze sobą całe życie. To mogło się zdarzyć, ale w żadnym wypadku nie mogło być postanowione.

Stanisław Brejdygant, „Pokoje”

Czytając różne autobiografie, rzadko spotykam się z taką odwagą pisania o życiu erotycznym, pan jednak nie cofa pióra, przeciwnie – uznaje pan rozkosz cielesną za ważną i naturalną część życia. Przytacza pan zresztą wiele anegdot – o pierwszych spotkaniach z nagością, o tzw. baletach, o panu Januszu, który robił za pogotowie seksualne, nawet o swojej nietypowej przygodzie w amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni. To były mimo wszystko purytańskie czasy czy też w obliczu szarości i pustki głębokiej komuny – na zasadzie kontrastu – ludzie znajdowali w sobie, jeśli chodzi o sferę seksu, sporo odwagi i wyobraźni?

Dobrze pan to ujął. Można chyba tak powiedzieć, że na zasadzie kontrastu, wobec szarości i pustki głębokiej komuny, byliśmy – nie jestem pewien czy wszyscy, ale na pewno tyczy to szeroko pojętego środowiska artystycznego – chyba nawet jakoś tak demonstracyjnie libertyńscy. Zastanawia mnie, że następne pokolenie, to dojrzewające już w późnej komunie, stało się bardziej zachowawcze, bo nie chcę powiedzieć pruderyjne. A jeśli chodzi o to, co nazywa pan u mnie odwagą w pisaniu o zmysłowości, o seksie, to nie wiem, co odpowiedzieć. Może to jest jeden z paradoksów mojej osobowości, że oto ja, wychowany w tak zwanym bardzo katolickim, religijnym domu, ja, dziś na starość raczej agnostyk, który jako dziecko doznał był raz nawet czegoś na kształt uniesienia mistycznego, nigdy nie odbierałem doznań zmysłowych jako czegoś nagannego, złego, mrocznego. Przeciwnie, w seksie odkrywałem piękno. Jestem zresztą autorem tomu prozy erotycznej zatytułowanego „Maligna”. To jest bardzo pięknie wydana książka, w której starałem się zapisać zmysłowe wniebowstępowanie. Rzecz to na swój sposób chyba pionierska. No bo polski język, skądinąd o bardzo bogatym słownictwie, w „tych sprawach” jest niestety żałośnie ubogi. Wulgaryzmy bądź terminy medyczne. Podjąłem wyzwanie. Starałem się uelastycznić niejako język, by móc zapisać urodę zmysłowej miłości. Niestety wspomniany tom, wydany w niewłaściwym momencie (wydawca, bliski bankructwa, akurat zmieniał branżę), praktycznie w ogóle nie zaistniał na rynku. Podjąłem zatem starania, by tę książkę raz jeszcze wydać, teraz, wzbogaconą o jedno duże opowiadanie i pod zmienionym tytułem: „W światłocieniu”.

No dobrze, wspomnę jeszcze o tym, że zdarzało mi się w życiu stawiać znajomym teologom trudne pytania. Dwa. Pierwsze to o jedno zdanie w najpiękniejszej modlitwie, w „Ojcze nasz”. Oto ono: „I nie wódź nas na pokuszenie”. Dotąd nie mogę pojąć, jak dobry Bóg może czynić zło, kusząc nas do złego. Otóż podobnie mam z Dekalogiem. Pytam, gdzie jest potępienie doznań zmysłowych? Gdzie nazwane to jest grzechem, z którym tak zawzięcie walczy Kościół? Bo przecież tak zwany „grzech nieczystości” jest jakąś naczelną obsesją Kościoła. Zauważmy, o co uparcie – zapewne zdrowo podnieceni – spowiednicy głównie wypytują przestraszonych, młodych penitentów (gdzie się dotykałeś, o czym myślałeś etc.), znacznie mniej uwagi poświęcając innym, rzeczywistym grzechom, jak na przykład braku miłości bliźniego, czyli wrażliwości na ludzką krzywdę. Szóste przykazanie, „Nie cudzołóż”, mówi nam, że zdrada jest grzechem, nie doznanie zmysłowe. Uzupełnia to jeszcze: „Nie pożądaj żony bliźniego swego”. Należy to czytać jako nakaz wierności. A zatem dwoje ludzi wolnych, można powiedzieć, nie grzeszy, „czyniąc miłość”.

Taki jest mój los… Kończę tę wędrówkę myśli przez czas, gdy domami mymi były cztery ciasne, wynajmowane pokoje, przez pierwsze cztery dziesiątki lat mego życia. Potem jeszcze dużo przeżyję, zamieszkam w mieszkaniach, a nawet w wymarzonym górskim domu. Stracę ten dom. Stracę wiele rzeczy. I tylko marzeń nigdy nie stracę.

Stanisław Brejdygant, „Pokoje”

W książce przewijają się dziesiątki, jeśli nie setki ciekawych osobistości, kilka z nich uznaje pan za swoich niegdysiejszych mentorów, bowiem mieli oni kolosalny wpływ na pana rozwój. Jest to dla mnie uderzające, bo dziś często ludzie podążają raczej za influencerami, którzy wykorzystując media cyfrowe, wypowiadają się na wszelkie tematy, choć znają się głównie na marketingu. Świat prawdziwych autorytetów przeminął?

Blichtr, świat pozorów postrzegany zamiast rzeczywistego – to istniało zawsze. Teraz może, w dobie rozpasania tak zwanych mediów społecznościowych, jedynie silniej to odczuwamy. I myślę, że mimo często przez młodych ludzi wygłaszanych opinii, że autorytety są im niepotrzebne, to one są im – i to bardzo – potrzebne. I wielu młodych, świadomie bądź podświadomie, pragnie ich, tęskni za nimi. Ja sam mogę służyć za przykład człowieka, który nie byłby tym, kim jest, gdyby nie błogosławiony wpływ kilku ludzi, którzy byli dla mnie autorytetami, na kształtowanie mojej osobowości. Można to wyczytać w książce. To był mój polonista w liceum, Bernard Kubiak, to był w szkole teatralnej Sasza Bardini, na uniwersytecie Jan Kott, a w szkole filmowej Jerzy Bossak. I myślę, powiem to nieskromnie, ale o tym wiem, że i ja, w jakimś sensie, stałem się autorytetem dla kilku moich wychowanków. Może w kraju też, ale – tak się złożyło – głównie za oceanem.

W dużej mierze tworzył pan w czasach, kiedy sztukę – nieraz skutecznie – próbowano podporządkować polityce. Zaledwie kilka dni temu wystosował pan list otwarty do Prezydenta Rzeczpospolitej, wyrażając sprzeciw wobec porównywania przez niego „Zielonej granicy”, najnowszego filmu Agnieszki Holland, do propagandy hitlerowskiej. Istnieje jakaś płaszczyzna, na której władza państwowa ma moralne prawo intencjonalnie wpływać na twórców? A może – paradoksalnie – to dobrze, że próbuje, bo to znaczy, że sztuka wciąż ma moc, że potrafi uwierać?

Na temat filmu Agnieszki Holland co miałem do powiedzenia, napisałem we wspomnianym liście i w wywiadzie dla Onetu. Dodam tylko – a upoważniają mnie do tego wiek i dobra pamięć – że tak nikczemnych wypowiedzi ze strony władzy na temat jakiegokolwiek twórcy, jak te obecnie rządzących na temat filmu „Zielona Granica” i jej autorki, w czasach najgłębszej komuny, w niesuwerennym państwie, w PRL-u, nigdy nie słyszałem. To tyle.

A teraz ad rem. Sztuka, prawdziwa sztuka, nigdy i nikomu nie da się podporządkować. I władza, i twórcy mogą taką „twórczą i służebną” rolę pozorować, a ci ostatni mogą produkować chwilowe, sezonowe efemerydy. Gdy zadekretowany został w Związku Sowieckim, a potem w tak zwanych krajach obozu socjalistycznego, czyli demoludach, obowiązujący styl–schemat, tak zwany socrealizm, to owszem, oportuniści, często nawet niestety pisarze, nie tylko grafomani, pisali rzeczy pod partyjną tezę. Pamiętam taki gniot, którego autor otrzymał nagrodę stalinowską, radziecki produkcyjniak pod tytułem „Kawaler Złotej Gwiazdy”. Nazwiska autora oczywiście nie pamiętam. A przecież nie mogę nie pamiętać nazwiska Borysa Pasternaka i jego „Doktora Żywago”. Podobnie u nas. Pierwszym produkcyjniakiem, który miał być wzorem dla pisarzy i przez kilka lat figurował w lekturach szkolnych, była powieść pod tytułem „Nr 16 produkuje” – nazwisko autora przypadkowo zapamiętałem, imienia już nie: Wilczek. Miły człowiek, poznałem go, był czas jakiś wiceministrem od kultury. Sam kpił sobie z siebie jako autora. Ale w tym samym czasie, głębokiej komuny, Konwicki napisał „Rojsty”, a Różewicz przynajmniej kilka niezapomnianych wierszy. I one przetrwały.

Przeżył pan okupację, Powstanie Warszawskie, stalinizm, komunizm ze wszystkimi w czasie jego trwania zrywami – to kawał polskiej historii. Czy zmienił się według pana jakoś duch polskiego narodu? Co się panu podoba najbardziej w teraźniejszym świecie, a co ani trochę?

Z narodem polskim, z moim narodem, to ja mam rzeczywiście kłopot. Robi on na mnie wrażenie nieukształtowanej magmy. Tacy na przykład Czesi stracili swoich panów, swoją szlachtę, czyli wówczas stan rycerski, na samym początku siedemnastego wieku, w bitwie pod Białą Górą. Potem przez wieki byli poddawani germanizacji, ale przetrwali. Jako jednolity naród. Plebejski. Są jacyś. Pragmatyczni, nie romantyczni. Podobno bywa, że nam „tego czegoś” zazdroszczą. Tylko właśnie, co to jest to nasze „coś”? Otóż jest to dziedzictwo kultury szlacheckiej, owych dziesięciu procent narodu, tych, którzy spotykali się na sejmach i sejmikach, mieli „demokratyczną” władzę większości, choć skutecznie ulegali klientelizmowi, dając się korumpować silnym rodom magnackim, dziś byśmy powiedzieli – oligarchii. No a reszta? Gdzie ta reszta, czyli prawie wszyscy dzisiejsi my? Dzisiejsi obywatele Najjaśniejszej? Przecież sto kilkadziesiąt lat temu my, czyli przodkowie większości z nas (dziś około 90 procent), nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z „ichnią, pańską, Polską”. Daliśmy temu wyraz w tak zwanej rabacji, w 1846 roku, torpedując patriotyczne powstanie krakowskie i skutecznie wyrzynając panów. Około 500 spalonych dworów i parę tysięcy ich mieszkańców („Mego dziada piłą rżnęli. Myśmy wszystko zapomnieli” – to cytat z „Wesela”). W czasie rabacji chłopi (polscy!) obcinali głowy tych, którzy po pańsku, czyli po polsku mówili. Ochronić mógł niemiecki, język zaborcy, i jidysz, język właścicieli wyszynków. No a dzisiaj, po kilkunastu dziesiątkach lat, wszyscy powołujemy się na „nasze”, odwieczne jakoby, tradycje. Na Cecorę, na Wiedeń i tak dalej. Zapominamy o wielkiej, fundamentalnej roli twórców ruchu ludowego. Przecież to Bojko i Witos dokonali swego rodzaju cudu. Wprowadzili masy chłopskie do narodu polskiego. Tak jak wywodzący się z ziemiańskiej rodziny Józef Piłsudski, socjalista, ocalił polski proletariat przed ideologią antynarodową, przed marksistowskim internacjonalizmem, i włączył masy robotnicze do narodu. I jeśli ktoś, w dłuższej perspektywie, bo do dziś, niestety, ta ideologia jest żywa, utrudnił prawidłowe, normalne kształtowanie się narodu, to byli to twórcy endecji, Dmowski i skupieni wokół niego protoplaści dzisiejszych „narodowców”, czyli tych, którzy chcą nas wyprowadzić z Unii Europejskiej, która jest, mówiąc wzniośle, darem opatrzności i gwarantem naszej prawdziwej niepodległości. Reasumując. Uważam, że jesteśmy, jako naród, swego rodzaju fenomenem. Bo wciąż jesteśmy jakby nieukształtowani, nieautentyczni. I tę właśnie cechę, tę nieautentyczność, utrwala w narodzie obecna władza. To jakieś żałosne pomieszanie kompleksu wyższości z kompleksem niższości i – to podkreślam z całą mocą – od zbliżających się wyborów, zaiste historycznych, decydujących o naszym losie, zależy, czy wkroczymy na drogę normalności i może, za jakiś czas, staniemy się normalni, czy zapadniemy się w otchłań, znajdziemy się w jakiejś dziwacznej autarkii, ani na wschodzie, ani na zachodzie, jakby, żeby zacytować Alfreda Jarry’ego, „w Polsce, czyli nigdzie”.

W „Pokojach” wymienia pan swoich literackich mistrzów – Dostojewskiego i Faulknera, a także książki Lowry’ego i Kerouaca. A jakie są pańskie ostatnie czytelnicze fascynacje?

No cóż, staremu niełatwo ulegać fascynacjom, to, zgodzi się pan, cecha młodości. Ale powiem, kogo cenię szczególnie we współczesnej naszej literaturze. Otóż Szczepana Twardocha. Za dar niezwykle sprawnego opowiadania. Mówiłem to nieraz i gotów jestem powtarzać: dzieło (sztuki) ma odbiorcą poruszyć. Najpierw wstrząs emocjonalny, a potem refleksja. Cóż mi po marudnie, nieudolnie bądź po prostu nudnie, niemrawo opowiedzianej, choćby w istocie ważnej, historii. Jeśli nie zrobi na mnie wrażenia, to nie pozostanie ze mną. We mnie. W moich myślach. Twardoch opowiada mi rzeczy warte opowiedzenia, bardzo mnie interesujące, i opowiada je ciekawie. Jego „Morfina” trwa we mnie. Rzecz bardzo szczegółowo osadzona w Warszawie, napisana przez niewarszawiaka, ba, człowieka, który deklaruje się jako pisarz polski narodowości śląskiej (i ani mi w głowie mieć do niego o to pretensje, bo byłoby to tak, jakbym do pisarza angielskiego, niejakiego Josepha Conrada, miał pretensje, że czuje się Polakiem), i mnie, tak mocno związanego z Warszawą i w niej urodzonego, głęboko poruszająca. Oczywiście ze szczególną uwagą śledzę twórczość pisarską Igora, mego syna. I cieszę się, obserwując, jak rosną, jak rozwijają się jego umiejętności. Chociaż ciągle najmocniej utrwaliła się w mojej pamięci i wyobraźni jego debiutancka powieść, „Paradoks”. No i wreszcie muszę wymienić tytuł książki, która jest swego rodzaju darem losu dla naszej kultury. To „Dziady i dybuki” Jarosława Kurskiego. Rzadko zdarza mi się mieć taką absolutną pewność, że coś, jakieś dzieło, pozostanie trwale, na zawsze w naszej kulturze, w naszej świadomości. O pewnych sprawach – o tożsamości narodowej, o udziale Żydów w polskości – nie da się już pisać tak, jak przed dziełem Kurskiego.

Ostatnie pytanie. Byli autorzy, co pisali, stojąc, byli tacy, co wybierali pozycję leżącą. A w jakich okolicznościach panu się najwygodniej pisze?

Zwyczajnie. Na siedząco. Zwykle tak było. Ale ostatnio, z wiekiem, coraz bardziej uświadamiam sobie, jak istotne jest dla mnie siedzenie. Cóż, wiek daje znać o sobie. Dużo w życiu chodziłem. Na nogach. Ale ponieważ przez jakiś czas uprawiałem alpinizm, to mogę powiedzieć, że chodziłem także, wspomagając się rękami. A teraz nawet na scenie nie lubię zbyt długo stać. Przypomina mi się anegdota związana z postacią znakomitego aktora – zagrał w mojej reżyserii piękną rolę w adaptacji Iwaszkiewiczowskiego „Opowiadania z psem”, więc wiem, o czym mówię – Władysława Hańczy. Otóż pan Władysław, wchodząc na plan filmowy, zwykł był pytać na wstępie: „No to gdzie ja siedzę?”. Też gotów jestem, coraz częściej, o to pytać. Przy czym – muszę jednak spuentować – grając w moim telewizyjnym spektaklu, pan Władysław ani razu nie zapytał o siedzenie. Tak bardzo wciągnęło go zadanie aktorskie. I dla mnie, jeśli rola wciągnie bez reszty, pozycja przestaje być ważna. A to, co chcę napisać, wymyślam chodząc, także leżąc. A nawet we śnie.

O autorze:

Stanisław Brejdygant – aktor, reżyser, pisarz. Autor kilku tomów prozy („Być Bogiem”, „Powiedz im”, „Stypa”, „Maligna Świt o zmierzchu”), kilkunastu sztuk teatralnych, a także wielu słuchowisk i scenariuszy filmowych. Jako aktor debiutował rolą Hamleta. Grał też Ryszarda III, księcia Myszkina, Raskolnikowa, Poncjusza Piłata, Stalina i dziesiątki innych ról w teatrze, w spektaklach i serialach telewizyjnych oraz w filmach. Wystawiał na scenach swoje dramaty, ale także dzieła klasyków, a najchętniej własne adaptacje powieści pisarza, którego zwie swym arcymistrzem – Fiodora Dostojewskiego. Reżyserował także opery, spektakle telewizyjne, słuchowiska radiowe, widowiska plenerowe i filmy.

Przeczytaj fragment książki „Pokoje”:

Książka jest już dostępna w sprzedaży online.

---
Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy z wydawnictwem.


komentarze [3]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Marcin  - awatar
Marcin 03.10.2023 11:30
Czytelnik

W jaki sposób Dmowski utrudnił kształtowanie się narodu? To właśnie on robił wszystko, aby zjednoczyć naród, niezależnie od klas społecznych. I jeszcze porównanie endecji do socjalistów z PiSu... i dochodzi jeszcze gloryfikowanie Piłsudskiego, za którego nieudolnej polityki, gdyż wykończył ludzi kompetentnych, panowała bieda. Jak już to sanacja była dawnym PiSem, a nie...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Daguchna  - awatar
Daguchna 03.10.2023 15:19
Czytelniczka

Od czasu, kiedy w jednym z wywiadów pan Brejdygant stwierdził, że za stalinizmu żadnej ideologii w szkole nie odczuł i że teraz za Czarnka jest gorzej, nie mam już szczególnych nadziei na te mądrzejsze wypowiedzi. A i w tym samym wywiadzie opowiadał o obserwowanych przez siebie w młodości okropnościach wojny z jakąś taką butną dumą... Aktor wybitny, niestety jako człowiek...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Adam Horowski - awatar
Adam Horowski 02.10.2023 11:30
Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post