-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel14
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-04-26
2024-04-07
2024-03-28
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie szpiegów niepowtarzalny talent i styl, który daje pewność, że obaj wspomniani klasycy nie byliby w stanie oderwać się od lektury tej książki. Podobnie zresztą jak ja nie byłem w stanie.
Moda zapanowała wśród polskich emerytowanych szpiegów na pisanie książek. Trudno powiedzieć skąd się ona bierze, może jednak szpieg na emeryturze nudzi się zbytnio, a że ma o czym opowiadać, to zasiada do komputera i pisze. Jednym wychodzi to znakomicie - przywołany Vincent Severski jest znakomitym przykładem, innym ciut gorzej i tu pozwolę sobie używanie danych personalnych pominąć, ci, którzy śledzą moje recenzje, wiedzą kogo mam na myśli. Michniewicz już drugą książką (nie znam tej pierwszej - Partnerzy. Początek, więc się nie wypowiadam) awansował na mój absolutny top autorów książek nie tylko sensacyjnych, ale ogólnie tych, na których kolejne powieści czekam z utęsknieniem i niemal zegarkiem w ręku. Bo doprawdy miałem kłopot z odkładaniem jej na półkę w zasadzie od pierwszych stron, a drugą połowę, nie tak przecież małą (książka ma 650 stron, jak przystało na solidną szpiegowską literaturę) przeczytałem w jeden wieczór, kończąc głęboką nocą, zdecydowanie poza granicami rozsądku w kontekście kilkunastu godzin pracy zawodowej kolejnego dnia. No ale nie dało się oderwać. Nie dało.
I nie chodzi nawet o to, że książka ma jakieś zawrotne tempo. Na początku rzeczy dzieją się dość spokojnie, jeśli nie leniwie wręcz, są chwilowe przyspieszenia, ale wszystko toczy się swoim torem, adekwatnym zresztą do czasów, w których są osadzone. Wszak nawet u schyłku wojny telefonów komórkowych nie było, internetów też, nie mówiąc o ponaddźwiękowych samolotach. Początkowo obserwujemy też wydarzenia w kilku miejscach, gdzie działania wywiadów wrogich armii miały swoje siedziby - przede wszystkim w Londynie, Berlinie, ale też we Francji, Włoszech czy okupowanej Polsce. Wszystko nabiera zawrotnego tempa, gdy wszyscy bohaterowie znajdują się w jednym miejscu i w jednym czasie. Zawrotnego, ale wciąż realnego w tamtych czasach. Nie ma żadnych mrozyzmów i bondyzmów, jeśli wiecie o co chodzi. Można powiedzieć, że Dolina szpiegów w tej konstrukcji jest klasykiem literatury szpiegowskiej, z wielkim finałem rozciągniętym na około sto stron. No palce lizać!
Nie stroni jednak Michniewicz od tematów trudnych, kontrowersyjnych. Najważniejsze wydarzenia powieści rozgrywają się na Podhalu, w Zakopanem głównie. Pojawia się zatem temat kolaboracji części górali z faszystami, członkowie Goralenvolk pojawiają się na kartach książki, choć raczej marginalnie, a nie na pierwszym planie. A jednak są, jest to prawda historyczna, o której niektórzy chcieliby zapomnieć, ale przecież się nie da. Jednak najbardziej parszywą postacią jest osoba spoza tej organizacji, która zdradza wyłącznie dla dudków. To też może górali zaboleć, niemniej trzeba jasno powiedzieć, że przytłaczająca większość mieszkańców Podhala to u Michniewicza autentyczni polscy patrioci, gotowi ponieść najwyższą cenę w imię wolności ojczyzny. Nie jestem historykiem, ale wydaje mi się, że te obrazy, te proporcje mogą być bliskie rzeczywistości tamtych czasów. Autor delikatnie zaczepia też Francuzów, którzy również nie wszyscy w czasie wojny byli święci i czyści. Zresztą jaki naród mógł wtedy być nieskalany? Idzie też Michniewicz i w drugą stronę, bo nie wszyscy Niemcy są u niego uosobieniem zła. Niektórzy pracownicy wywiadu, ale i nie tylko, są całkiem przyzwoitymi ludźmi, mającymi zasady i szanującymi rywali wewnętrznych i zewnętrznych. Dzięki temu książka nie jest skrajnie czarno-biała, jakkolwiek właściwe proporcje, odpowiadające historycznej prawdzie, jak mi się wydaje, zachowuje.
Dla osób, które Zakopane i okolice znają i lubią, książka może też być ciekawą wycieczką po wojennym Podhalu. Wiele ulic i miejsc współczesnego Zakopanego wciąż nosi te same nazwy, a znający topografię miasta bez trudu domyślą się, które niemieckie nazwy używane w książce odpowiadają współczesnym lokalizacjom. Są i oczywiście Tatry, oglądane jednak głównie przez okna, choć i na dość długi spacer po dolinach i szczytach czytelnik z bohaterami będzie się miał okazję wybrać. Dla wielu zaskoczeniem może być, że wiele rzeczy dziś wygląda tak samo, jak przed osiemdziesięcioma laty. Z jednej strony na przykład Wielka Krokiew i Droga pod reglami, a z drugiej nieustające kłopoty komunikacyjne na trasie Zakopane - Nowy Targ. Miałem czasami wrażenie, że w czasie wojny nie jechało się tej trasy wiele dłużej niż obecnie - zwłaszcza w tak zwanym wysokim sezonie.
Trudno aż uwierzyć, że to dopiero druga książka Michniewicza, bo warsztatowo też jest niemal perfekcyjna. Narracja taka, jaką lubię najbardziej - trzecioosbowa, liniowa, ułożona chronologicznie. Rozdziały są na ogół krótkie, treściwe, co dodaje książce dynamiki. Stylistycznie i językowo też trudno coś autorowi zarzucić, książkę czyta się łatwo i przyjemnie nie tylko dla niebywale wciągającej szpiegowskiej intrygi, ale i dla naturalności dialogów, stylistycznej gładkości i językowej czystości. No i jest ta książka odpowiednio gruba. Nie ma się wrażenia nadmiernej kompaktowości, nie ma też poczucia rozwlekłości, przestojów i dłużyzn.
Książki szpiegowskie lubię od dawna, nawet bardziej chyba niż kryminały czy thrillery. Sporo ich przeczytałem i muszę przyznać, że Dolina szpiegów znalazła się w moim osobistym top 3. Nie potrafię powiedzieć czy na miejscu pierwszym, ale w najściślejszej czołówce bez wątpienia. Myślę, że warto się wybrać do księgarni jeszcze przed świętami, trochę wolnego nas czeka, a książka porywa tak mocno, że czas i otaczający świat przestają istnieć. Choć z drugiej strony jest warta tych piekących z niewyspania oczu nawet w normalnym pracowitym czasie.
Szanowny panie Vincencie Severski. Ma pan godnego rywala w walce o czytelnicze szpiegowskie serca. Mam tylko nadzieję, że ta wojna przyniesie tylko i wyłącznie korzyści. Dla pana, Roberta Michniewicza, a przede wszystkim Waszych fanów.
Na tytułowej okładce najnowszej powieści Roberta Michniewicza widnieje blurb, głoszący iż Wreszcie mamy autora na miarę Ludluma czy Folletta! Nasuwa mi się natychmiast powiedzenie - Swego nie znacie, cudze chwalicie. Bo po pierwsze mamy w Polsce co najmniej jednego wybitnego autora powieści szpiegowskich - Vincenta Severskiego, po drugie Michniewicz pokazuje w Dolinie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-22
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała mi do recenzji część trzecią - Diabelską górę. Połknąłem ją ekspresowo i zamówiłem natychmiast tę środkową, zastanawiając się jednocześnie, jak znaleźć czas na lekturę kilkunastu tomów Pendergasta...
Mam taki zwyczaj, staram się co do zasady serie czytać chronologicznie, od pierwszej do ostatniej części, kiedy mnie zainteresuje jakaś powieść, będąca którąś tam z kolei w cyklu odkładam ją na półkę i wracam dopiero wtedy, kiedy przeczytam części poprzednie. Jednakże obowiązki recenzenta nie zawsze na takie działanie pozwalają, wszak opinia wystawiona więcej niż dwa tygodnie po premierze jest trochę jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, czy też popularna niegdyś zalewajka (nie wiecie - jedna porcja kawy zalewana po raz drugi wrzątkiem - tak się robiło w czasach słusznie minionych). Chcąc nie chcąc zabrałem się za Diabelską górę, spoglądając jednak często na leżący obok Ogon skorpiona. Uspokajam jednak, oczywiście zalecam czytanie serii z Norą Kelly od początku, ale można zacząć i od części, która premierę miała nieco ponad tydzień temu. Oczywiście nawiązania do poprzednich historii odnajdziecie, ale są one na tyle rzadkie i mało istotne, że nie utrudniają lektury.
A książka jest świetna. Trzyma w napięciu w zasadzie od pierwszej strony, jej akcja rozwija się bardzo dynamicznie, wciągając czytelnika bez reszty. Tempo jest naprawdę wysokie, ale nie aż tak, by uznać je za nieprawdopodobne w realnym świecie. No dobrze, może chwilami, choć w Stanach Zjednoczonych, gdzie osadzona jest akcja, nawet takie rzeczy mogą się zapewne zdarzyć. W każdym razie Remigiusz Mróz i Katarzyna Bonda uznaliby tę książkę za nudną, co dla niektórych może być najlepszą jej reklamą. Tematyka jest też bardzo ciekawa, wszak nie ma chyba na świecie takiej osoby, która nie zastanawia się czasami, czy poza ziemią istnieją jakieś cywilizacje, jak bardzo są zaawansowane i jak skończyłoby się nasze z nią spotkanie - przyjacielskimi pogawędkami czy też regularną wojną. Proszę się jednak nie obawiać, Preston i Child nie zafundowali nam jakiejś baśniowej fantastyki, lecz rasowy, mocny thriller, dla którego te rozważania o zielonych ludzikach są jedynie tłem i pretekstem. Thriller archeologiczny, nie zdradzę więc wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że nasza główna bohaterka tym razem próbuje odkopać pojazd obcych. Uwierzcie, Indiana Jones się chowa.
To co dla mnie ważne Diabelska góra napisana jest klasycznie - w trzecioosobowej, liniowej narracji, bez retrospekcji i innych tak popularnych w dzisiejszej prozie, ozdobników i fajerwerków, które tylko lekturę utrudniają, a nie wzbogacają czytelnicze doznania. Mówić cokolwiek o warsztacie tak doświadczonych i uznanych autorów aż wstyd, w każdym razie książkę czyta się szybko, gładko i z przyjemnością, nie tylko dzięki oryginalnej treści, ale też dopieszczonej formie. Tradycyjne w tym miejscu ukłony dla tłumacza, Jana Kraśko, który książkę przetłumaczył, a nie przepisał po polsku, co też nie jest złotym standardem naszych czasów. Objętościowo Diabelska góra też spełnia oczekiwania - nie jest przegadana, ale też nie nazbyt kompaktowa. Czterysta stron dobrej sensacji - jak znalazł na cztery wieczory zapracowanego człowieka.
Po raz kolejny znalazłem się w kropce. Drugą część cyklu z Norą Kelly przeczytam na pewno, ale bardzo bym chciał poczytać i Pendergasta. Jak jednak znaleźć na to czas, skoro obok komputera leży już kolejna powieść do recenzji, zdaje się, że równie smakowita, a półka z etykietą do przeczytania w jakiś przedziwny sposób zdaje się robić coraz mniejsza i węższa... Ciężkie jest życie lubiących czytać, oj ciężkie. Niemniej Diabelską górę polecam i to mocno.
Swoją przygodę z duetem Douglas Preston i Lincoln Child zacząłem całkiem niedawno, od Starych kości, pierwszej części cyklu z archeolożką Norą Kelly, choć wcześniej wiele słyszałem o serii z Pendergastem. Bardzo mi się ta powieść spodobała, ale w jakiś przedziwny sposób ominęła mnie druga część z Kelly. Na szczęście nie zapomniało o mnie wydawnictwo Agora, która przesłała...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-13
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać, że po lekturze mam spory niedosyt, spodziewałem się czegoś więcej.
Przy tej książce nie da się żadną miarą uciec od porównań do Vincenta Severskiego i jego książek. Przecież to on jest ojcem i na dziś niepodzielnym królem polskiej literatury szpiegowskiej, pisanej niejako od wewnątrz, przez byłych pracowników wywiadu. Na książki Severeskiego czeka się z niecierpliwością, biegnie do księgarni w dniu premiery, a potem zarywa noce. Czy tak samo będę miał z Falińskim? Nie sądzę. Jak zapewne wiecie Ostatni azyl to nie pierwsza jego książka, ale pierwsza, która wpadła w moje ręce. Być może ma to pewien wpływ na mój odbiór, bo choć to jest niezależna historia, nie stanowi części jakiegoś cyklu, to jest w niej sporo nawiązań do poprzednich historii, dla osoby nie znającej poprzednich książek autora czasami trudnych do zrozumienia. Częściowo pokrywają się też bohaterowie, może więc jednak warto czytać Falińskiego od początku, od pierwszej do ostatniej premiery.
Niemniej i tak mam wrażenie, że akcja powieści jest mocno chaotyczna. Zagmatwanie, mylne wątki i podobne zabiegi dla literatury szpiegowskiej są dość charakterystyczne, ale u Falińskiego intryga nie jest jakoś bardzo skomplikowana - chodzi o walkę różnych wywiadów o cenne dokumenty i precjoza. Przenosi się ona oczywiście z miejsca na miejsce, jednak czasami te zmiany większego fabularnego sensu nie mają. Niepotrzebne w mojej opinii są też początkowe flesze z przeszłości dalszej i bliższej. Nie do końca rozumiem też brak ciągłości wydarzeń współczesnych. Autor daje swoim bohaterom kilka lat przerwy w poszukiwaniach - w jakim celu doprawdy nie wiem, nie jest to do końca wyjaśnione. Zresztą przez większość książki fabuła toczy się leniwie, żeby nie powiedzieć mozolnie. Tak naprawdę dopiero w finale akcja nabiera tempa, dzieje się sporo, następstwa wydarzeń są logiczne i zrozumiałe.
Szpiegiem nie jestem, nie byłem i już raczej nie będę, na pewno Faliński na życiu pracowników wywiadu zna się wiele lepiej, z autopsji choćby, ale jednak wiele scen z książki wydaje mi się mało prawdopodobnych. Spotkania szpiegów i głośne rozmowy dotyczące prowadzonych operacji w powszechnie dostępnych lokalach gastronomicznych, których kilka wraz z bohaterami odwiedzamy? Serio, tak to się odbywa? Dwudziestominutowe sprawdzanie w czasie gorącej i dynamicznej rozgrywki na obcym terenie? Zabieranie niezwiązanej z wywiadem małżonki na tak naprawdę służbowy wyjazd? Jakoś to wszystko mi do świata szpiegów, który znam oczywiście tylko z książek, średnio pasuje.
Jest ta książka jak dla mnie za krótka, historia wymyślona przez Falińskiego ma potencjał na zdecydowanie więcej, mam wrażenie, że autor poddaje się modzie na książki kompaktowe, nie przekraczające nadto 300 stron. Ja po powieści szpiegowskiej spodziewam się opasłego tomiszcza, a tu w sumie dostaję książeczkę. Siłą rzeczy wiele wątków, wiele wydarzeń opisanych jest skrótowo, w fabule mamy wiele dziur. Na przykład główny bohater znika na kilka dni i dopiero z jego opowieści po finale dowiadujemy się, że w tym czasie dokonał on przełomowego dla całej akcji odkrycia. Hym... No szkoda, że autor spieszył się z zakończeniem, a może wydawnictwo go poganiało...
Warsztat Faliński ma przyzwoity, stylistycznie pisze gładko, choć czasami, ale na szczęście tylko czasami, dialogi brzmią trochę sztucznie, nienaturalnie. Narracja jest liniowa, trzecioosobowa, czyli taka jaką lubię najbardziej, szkoda tylko tych niezrozumiałych przeskoków czasowych. Jak napisałem w tytule recenzji czuję spory niedosyt po lekturze Ostatniego azylu. Liczyłem, że i na kolejne książki Marcina Falińskiego będę czekał z wielką niecierpliwością, ale... No nie, chyba nie będę czekał, choć może przeczytam.
Uwielbiam literaturę szpiegowską, dobrą literaturę szpiegowską, dlatego z dużymi oczekiwaniami zasiadłem do lektury Ostatniego azylu Marcina Falińskiego. Od autora będącego byłym oficerem polskiego wywiadu oczekiwałem wciągającej, intrygującej powieści, która odsłoni wiele tajemnic działania służb specjalnych, zaoferuje fascynującą intrygę. Szczerze muszę jednak przyznać,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-04
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że autor nie jest typowym i rodowitym Anglikiem, a akcja powieści nie rozgrywa się w Londynie.
Dobra dziewczyna, zła dziewczyna w dużej mierze wymyka się z kanonu angielskiej literatury kryminalnej, którą miałem okazję czytać. Nie było tego wiele, bo, jak wspomniałem, wielkim fanem tego odłamu kryminałów i thrillerów nie jestem. Po pierwsze dlatego, że w przeciwieństwie do większości thrillerów określanych przez wydawców jako psychologiczne, naprawdę jest psychologiczny, albo inaczej, warstwa psychologiczna jest bardzo rozbudowana, istotna i opiera się stosowanym przez innych uproszczeniom i uogólnieniom. Postać Evi dla wielu będzie w tej książce najważniejsza, jej traumatyczne przeżycia z dzieciństwa i ich konsekwencje w życiu dorosłym są nietuzinkowe, przez autora dobrze i konsekwentnie zbudowane. Dają wiele do myślenia, do głębi poruszają, zwłaszcza, że finał tej warstwy książki jest tak zaskakujący, jak i nieoczywisty. Autor pozwala nam na własne osobiste dokończenie historii tej tajemniczej dziewczyny, nie narzucając bynajmniej rozwiązań pozytywnych i optymistycznych. Fajnie, że Robothama nie skusiło domknięcie tej historii w jakiś mało realny sposób. Czyni to powieść bliską rzeczywistemu światu, realną i autentyczną.
Również warstwa stricte kryminalna może się podobać. W dużej mierze przez swoją zwyczajność, brak spektakularnych fajerwerków i zdarzeń nierealnych. Bohaterowie pozytywni i negatywni, a także ofiara to zupełnie zwyczajni, przeciętni ludzie. Tacy, jakich spotykamy na co dzień w swoim otoczeniu, i to nie tylko w Nottingham, ale i w każdym innym mieście na całym świecie. Mają swoje wady, swoje zalety, słabsze i mocniejsze strony, ale wszystko mieści się w przeciętnej normie. Całą intryga kręci się w jednej, jakkolwiek dość licznej i o skomplikowanych zależnościach, rodzinie. Zupełnie przeciętni są też śledczy, nie grają oni w tej powieści pierwszych skrzypiec, głównym bohaterem obok wspomnianej Evi jest policyjny psycholog, wspierający śledztwo. Postać także o bogatej i dramatycznej przeszłości, ale zupełnie przeciętna. Tempo akcji zawrotne nie jest, ale czytelnik w czasie lektury nudził się nie będzie. Autor wprowadza swoich policyjnych bohaterów, jak również czytelników, na liczne błędne ścieżki i tropy. Fajerwerków doczekamy się dopiero w finale, ale i tu nie mamy wrażenia, że autora poniosła wyobraźnia.
Książka jest mroczna i deszczowa, jak większość angielskich kryminałów. Momentami schodzimy bardzo głęboko do podziemnego świata pełnego narkotyków, alkoholu, prostytucji, ogólnego zła, ale i w tym Robotham nie znęca się nad czytelnikiem kaskadą obrzydliwych i strasznych obrazów. Krew tu się nie leje gęsto, trup nie ściele, broń wyciągana jest rzadko i to tylko po to, by kogoś postraszyć, a nie po to, by zadawać śmierć jedną po drugiej. Intryga uknuta jest interesująco, jak wspomniałem czytelnik kilkukrotnie zmieni swojego faworyta w kategorii morderca, ale z dobrym ostatecznym typowaniem i tak będzie miał kłopot, bo jednak ostateczne rozwiązanie, a w zasadzie rozwiązania, zaskakują. Może nie szokują, ale chyba jednak nieco zaskakują.
Z formalnego punktu widzenia też nie jest źle. Autor nie ulega modzie i narrację prowadzi tylko z dwóch perspektyw, co w tym typie literatury i w obecnych czasach wynikiem jest raczej w dolnych granicach normy. Obie narracje są pierwszoosobowe, prowadzone przez dwoje głównych bohaterów, którzy w swoich relacjach znakomicie się uzupełniają, nawet wtedy, kiedy przez karty powieści idą ramię w ramię. Unika też Robotham tak popularnych dziś zmian czasoprzestrzeni, retrospekcji i prospekcji, narracja jest liniowa, konsekwentna i logiczna. Językowo i stylistycznie trudno coś zarzucić autorowi, widać, że pióro i warsztat ma wyrobione przez lata pracy w różnych pisarskich profesjach. Dobre jest też tłumaczenie Macieja Studenckiego, w polskiej wersji mamy do czynienia z naszym językiem, nie zaś kalką z angielskiego.
Zgodnie z notką biograficzną Michael Robotham w świecie anglojęzycznym jest bardzo popularnym autorem, wiele jego książek zostało też przetłumaczonych. W Polsce na przestrzeni dwóch ostatnich dekad ukazało się kilka jego pozycji (poprzednia aż sześć lat temu), jakkolwiek mam wrażenie, że w naszym kraju wielkiego uznania i popularności nie zdobył. Ja osobiście o tym autorze usłyszałem po raz pierwszy. A szkoda, bo jeśli inne jego powieści są równie dobre, jak Dobra dziewczyna, zła dziewczyna, to powinny się one ukazywać na naszym rynku regularnie i mieć grono wiernych czytelników. Polecam.
Fanem brytyjskiej literatury kryminalnej nie jestem, przyznaję to szczerze, nie zmieniła tego nawet niedawna ofensywa jednego z wydawnictw, które zarzuciło recenzentów i księgarniane półki powieściami, dla których ja ukułem nazwę thrillerów londyńskich. Dlatego do Dobrej dziewczyny, złej dziewczyny podchodziłem z dużą rezerwą, ale zawiodłem się przyjemnie. Może dlatego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-23
Dwie dekady temu, albo i ciut więcej, na polskim rynku księgarskim zaistniały kryminały szwedzkie, albo szerzej skandynawskie, zdobywając liczne grono wielbicieli. Czytelnicy w księgarniach wręcz wyrywali sobie powieści Stiega Larssona, Henninga Mankella, Arne Dahla i innych. Ja w tym gronie też byłem, wyrywałem, czytałem, zachwycałem się. Potem przez wiele lat u różnych autorów szukałem tego czegoś, co powodowało, że traciło się noce na lekturę opasłych skandynawskich tomów. Szukałem, szukałem. Aż wreszcie znalazłem i przepadłem.
Bo Pamięci mordercy to taki bardzo skandynawski kryminał, jak za dawnych lat - w formie i treści. Bardzo mocno osadzony w realnych, choć przeszłych czasach - dokładnie w roku 1994, który dla Szwecji był bardzo specjalny. Już to z powodu masowego zabójstwa w Falun, już to dla historycznego osiągnięcia szwedzkiej reprezentacji w piłce nożnej, która na mistrzostwach świata w USA sięgnęła po zaskakujące trzecie miejsce. Historia zbudowana przez Engmana i Selåkera wije się wokół tych historycznych wydarzeń, przedstawiając nie tylko wątek kryminalny, ale i szwedzkie klimaty sprzed trzech dekad. Niezwykle ważnym tłem jest wojna na Bałkanach, którą w Szwecji z racji bardzo licznej migracji, odczuwano mocno i niejednokrotnie bardzo boleśnie. Historia rozciągnięta jest na niemal dwa miesiące, co z jednej strony pozwala na pokazanie szerszej perspektywy i ewolucji nastrojów, towarzyszących wydarzeniom w Falun, USA i na Bałkanach, z drugiej zaś czyni wątek kryminalny bardziej realnym. Śledztwo zajmuje sporo czasu, takich cudów jak w niektórych polskich kryminałach, gdzie od morderstwa do znalezienia winnego mijają 24 godziny, w międzyczasie wykonywana jest sekcja zwłok na miejscu zdarzenia, pełne badanie genetyczne, zaś śledczy mają zdolność przebywania w tym samym czasie w trzech miejscach oddalonych od siebie o setki kilometrów, tu nie ma. Wszystko toczy się dość powolnie, leniwie chwilami nawet, co nie znaczy jednak, że jest nudno, wręcz przeciwnie bym powiedział.
Sprawa wbrew pozorom bardzo skomplikowana nie jest, żadne wymyślne seryjne morderstwa, wydawałoby się, że rozwiązanie jest oczywiste, tak też myślą policyjni śledczy i wspomagająca ich dziennikarka (nie wiem czemu, ale automatycznie w czasie lektury włączały mi się skojarzenia ze słynnym larsonowskim Millenium, gdzie dziennikarz śledczy gra pierwsze skrzypce, przynajmniej w tych pierwszych trzech właściwych częściach, Lisbeth tylko mi brakuje). Naturalnie odpowiedź na pytanie kto jest winien wcale nie jest oczywista, wraz z bohaterami przeżywa czytelnik nadzieje, rozczarowania, zwątpienia, nowe nadzieje i wreszcie finał, który nieco zaskakuje, ale którego tak naprawdę gdzieś podskórnie się spodziewamy. Książka jest mroczna, choć akcja w całości rozgrywa się w czasie upalnego lata, raczej czujemy chłód niż gorąc. Może nie jest aż tak mrocznie i mocno jak u Larssona czy Mankella, ale i tak poznajemy wiele ciemnych zaułków szwedzkich miast, zakazanych knajp, zanurzamy się w świat narkomanii, prostytucji i innego zła, poznajemy też cienie obozów dla uchodźców i ich marne w Szwecji życie. Niby świeci słońce, niby wszystko dookoła raduje się z sukcesów szwedzkich piłkarzy, ale wciąż ma się nieodparte wrażenie, że to słońce jakby za mgłą, chmurami tytoniowego dymu (jejku, tam dosłownie wszyscy palą jak lokomotywy), a jednak daje mnóstwo głębokiego cienia, który jednak koi, ale skrywa różne brudy i potworności. Niepokój towarzyszy czytelnikowi przez wszystkie strony powieści, może nie lęk, ale właśnie niepokój i niepewność.
Tak jak lubię Pamięci mordercy to nie jest tylko kryminał. Autorzy poruszają wiele ważkich spraw społecznych i socjologicznych. Oczywiście dotyczą ona w głównej mierze szwedzkiego społeczeństwa lat dziewięćdziesiątych, ale z całą pewnością z problemami, o których piszą, spotykamy się i w innych krajach, choćby w Polsce, także w czasach bardziej współczesnych, choć przecież 30 lat to wcale nie epoka. Choćby kwestie uchodźców z krajów objętych wojną, tu mowa o Bośniakach, Chorwatach, Serbach, ale przecież my mamy "swoich" Ukraińców i doskonale wiemy, że nasze z nimi relacje nie zawsze i nie wszędzie są i były jednoznacznie kryształowe. Bo wszędzie mamy ksenofobów, osoby, które nienawidzą obcych i innych, którzy gotowi są niszczyć i zabijać tylko z powodu kulturowych czy rasowych różnic. Neonazizm w Polsce może dziś tak nie kwitnie, jak wówczas w Szwecji, ale nie jest też problemem marginalnym. Poruszają też autorzy problematykę zdrady małżeńskiej i partnerskiej, przede wszystkim w ujęciu konsekwencji, które ponoszą dzieci rozchodzących się par. Tu niestety jest raczej pesymistycznie, nie ma dobrych sposób i bezpiecznych rozwiązań. Ci najmłodsi cierpią najbardziej, a konsekwencje sięgają daleko poza dzieciństwo. To też modny dziś i tak naprawdę ponadczasowy problem.
Książka Engmana i Selåkera w swej formie jest oazą spokoju. W czasach tak popularnej prowadzonej na pięć sposobów narracji, setek retrospekcji i zmian czasoprzestrzeni, w których można się pogubić kompletnie, utracić sens i przyjemność czytania, Pamięci mordercy zachwyca konsekwentną, trzecioosobową narracją, linearnym upływem czasu, sensownością następstw wydarzeń, takim spokojnym, rzeczywistym upływem czasu. Jest to potężna książka, wszak obecny standard to 300 z małym plusem, tu mamy lektury dwa razy więcej, ale nie nudzi ani przez moment. Zapewne częściowo dzięki krótkim, niekiedy bardzo krótkim rozdziałom. Językowo i stylistycznie też jest dopracowana, widać, że autorzy pióra mają bardzo wyrobione, zapewne dzięki dziennikarskiej karierze, która poprzedzała ich powieściowe debiuty. Słowa uznania dla tłumaczki, która tę książkę napisała nie na szwedzkiej kalce, lecz po polsku, a to też nie jest złoty standard współczesnej literatury kryminalnej. Czyta się tę książkę przyjemnie i szybko, gładko. Wcale nie chce się jej odkładać na półkę, nawet w środku nocy przed kolejnym dniem pracy.
Czarna Owca zapowiada już kolejną powieść szwedzkiego duetu. Ma to być Droga wstydu, jak się wydaje nie będąca kontynuacją Pamięci mordercy (a może jednak, postać głównej bohaterki - dziennikarki śledczej - ma zdecydowanie potencjał na cykl, a co najmniej trylogię). Tymczasem serdecznie polecam książkę Engmana i Selåkera tym wszystkim, którzy kochają skandynawskie kryminały, ale oczywiście i tym którzy nie do końca wiedzą, z czym to się jada.
Dwie dekady temu, albo i ciut więcej, na polskim rynku księgarskim zaistniały kryminały szwedzkie, albo szerzej skandynawskie, zdobywając liczne grono wielbicieli. Czytelnicy w księgarniach wręcz wyrywali sobie powieści Stiega Larssona, Henninga Mankella, Arne Dahla i innych. Ja w tym gronie też byłem, wyrywałem, czytałem, zachwycałem się. Potem przez wiele lat u różnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-16
To moje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską i jej kryminałem. Spotkanie sympatyczne, ale czy autorka trafi do mojej osobistej grupy "muszę przeczytać wszystko co napisze" to wątpię tak szczerze. Głównie dlatego, że nie lubię, kiedy przedstawiciele mojego zawodu są tak czarnymi charakterami, jak w Sześciu powodach by umrzeć. Pisząc jednak poważnie, tak zagmatwana narracja zawsze mnie zniechęca.
Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że czasy jednolitej, klasycznej narracji jako kanonu literatury nawet tej lżejszej, minęły bezpowrotnie. Konstatowałem to z rozczarowaniem, ale idąc z duchem czasu staram się nie odrzucać i nie krytykować innych sposobów opowiadania historii. Czy jednak w Sześciu powodach by umrzeć Marta Zaborowska w tej zabawie z formą nie poszła za daleko? I ciut w niej się nie pogubiła? No bo to, że wydarzenia przedstawiane są z perspektywy kilku (sześciu jak mi się zdaje) bohaterów to jeszcze można zrozumieć. Jednak dlaczego nawet w przypadku jednego bohatera używana jest zamiennie narracja pierwszoosobowa a raz trzecioosobowa? Są też wstawki, nieliczne, ale jednak są, w których trzecioosobowy narrator nie jest żadną z głównych postaci opowieści. No i naturalnie autorka ni szczędzi nam zmian perspektywy czasowej, przeskoki są tak liczne, że mimo uważnej lektury w pewnym momencie pogubiłem się, w którym miejscu osi czasu aktualnie się znajdujemy. Dla mnie to zagmatwanie narracji nie tylko nie było potrzebne, ale i utrudniało odbiór historii, którą autorka nam zafundowała.
A sama historia, którą Zaborowska wymyśliła jest interesująca, wielowątkowa, zagmatwana (chyba jeszcze bardziej niż narracja) i wciągająca czytelnika. Zakładam, że autorka świadomie wielu wątków nie rozwiązuje, pozostawia czytelnika bez odpowiedzi na wiele z pytań, które w czasie lektury się nasuwają. Ze znaczną częścią bohaterów rozstajemy się w momencie, w którym ich losy są raczej nietrudne do przewidzenia, ale jednak rozwiązań nie dostajemy od Zaborowskiej na tacy. To na pewno powoduje, że po odłożeniu książki na półkę nie rozstajemy się z tą historią od razu, ale jeszcze przez jakiś czas zastanawiamy się, jakie były owe dalsze losy. Sam finał jest dość przewidywalny, w sumie takiego obrotu spraw można się było spodziewać po kilku rozdziałach, ciekawa jest droga, która do niego prowadzi, niemniej spodziewałem się po tak zagmatwanej historii większych fajerwerków na sam koniec.
Bardzo mocną stroną Sześciu powodów żeby umrzeć są misternie skonstruowane postaci bohaterów. Trudno wskazać tego jednego, głównego, ale każdy to zupełnie odrębna osobowość, można też powiedzieć, że żaden z nich nie jest do końca normalny. Postaci są złożone, skomplikowane, ale w tym skomplikowaniu konsekwentne i logiczne charakterologicznie. Każde zachowanie, każde niemal wypowiedziane słowo, a nawet sposób narracji pierwszoosobowej pasują do obrazu danej osoby, który czytelnik tworzy sobie już od początku lektury. Dotyczy to nawet nieco drugoplanowych tutaj postaci śledczych, którzy też są dość specyficzni, oględnie rzecz ujmując. Tak trochę na marginesie muszę przyznać, że trochę nie mogę zrozumieć, czemu we współczesnej polskiej literaturze kryminalnej nie ma w zasadzie lekarzy, którzy byliby postaciami pozytywnymi. Albo są to bohaterowie mocno negatywni, czarne charaktery, jak u Zaborowskiej, albo absolutnie neutralnymi. Że też nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by z lekarz uczynić bohatera, który rozwiązuje zagmatwane kryminalne zagadki, jednocześnie ratując liczne ludzkie istnienia? Gdybym miał więcej pisarskiej odwagi, to bym taką postać zapewne stworzył, ale no cóż, rynek jest już tak wysycony nowymi powieściami, że miejsca na kolejne już nie m a zbyt dużo.
Notabene kilka uproszczeń i stereotypów zastosowała Zaborowska pisząc o działalności dwóch lekarzy, którzy w powieści odgrywają główne role. No bo na przykład czasy hucznych sympozjów medycznych, na których alkohol i wszelakie dobro wylewało się z każdego kąta już raczej minęły. Owszem na konferencjach są poczęstunki, są spotkania towarzyskie, ale najlepszy szampan i najdroższy kawior w wannach nie jest już serwowany. Zapewniam panią, pani Marto. Jak chce się pani przekonać na własne oczy, to serdecznie zapraszam na takie spotkanie. Może nie chirurgów plastycznych, bo tego środowiska nie znam, ale na przykład kardiologów. No i ta prywatna klinika chirurgii plastycznej, w której lekarze pełnią "dyżury", a zabiegi odbywają się niezbyt często, żeby nie powiedzieć, że sporadycznie. To tak nie działa, nie da się mieć takich środków finansowych jak pani bohaterowie, pracując tak mało. No i w prywatnych klinikach dyżurów się nie pełni, tylko przyjeżdża wykonać zabiegi i na tym koniec.
Widać, że Zaborowska to już nie debiutantka, ma wyrobiony, choć dość specyficzny warsztat. Piórem posługuje się sprawnie, pisze stylistycznie i językowo czysto i elegancko. Książkę się czyta płynnie i z przyjemnością, choć te narracyjne szaleństwa mi się nie podobają. Nie ulega też pisarka modzie na skracanie historii do wersji kompaktowych, te blisko 440 stron to objętość odpowiednia do opowiadanej historii. Niedokończone wątki to zabieg specjalny, a nie efekt oszczędzania miejsca i presji czasowej, jak się wydaje. No i ten tytuł. Sześć powodów żeby umrzeć - ja aż tylu nie odnalazłem, ale w sumie się na tym nie skupiałem. Na pewno intrygujący i pomysłowy, ale dla mnie nie do końca zrozumiały.
Koniec końców z mieszanymi uczuciami kończę te swoje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską. Sześć powodów by umrzeć to dobra książka, nieco przesadzona w warstwie narracyjnej, ale jeśli chodzi o sam pomysł na intrygę, budowę postaci i warstwę jezykowo-stylistyczną zdecydowanie na plus. Czy będę czekał na kolejne powieści tej autorki? Może nie z niecierpliwością, ale zapewne po nie sięgnę.
To moje pierwsze spotkanie z Martą Zaborowską i jej kryminałem. Spotkanie sympatyczne, ale czy autorka trafi do mojej osobistej grupy "muszę przeczytać wszystko co napisze" to wątpię tak szczerze. Głównie dlatego, że nie lubię, kiedy przedstawiciele mojego zawodu są tak czarnymi charakterami, jak w Sześciu powodach by umrzeć. Pisząc jednak poważnie, tak zagmatwana narracja...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-28
Piotr Kościelny nabiera rozpędu. W październiku ubiegłego roku czytaliśmy Szymka, a już w styczniu mamy okazję poznać kolejną powieść wrocławskiego pisarza. Podobną do poprzedniej, zanurzoną w mrocznych czasach i zaułkach wrocławskich lat dziewięćdziesiątych. Nielat to książka niełatwa nie tylko w warstwie kryminalnej, ale przede wszystkim obyczajowej. Takie jednak mieliśmy czasy te ćwierć wieku temu. Niektórzy je pamiętają, inni tylko o nich słyszeli. Wszystkim jednak tę lekturę polecam.
Zacznę tak trochę nietypowo, od formy. W książce mamy dwie narracje - trzecioosobową i pierwszoosobową. Na początku powieści dodatkowo przesunięte są one o kilka lat w czasie, ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział jedna goni drugą, by spotkać się w jednej przestrzeni w efektownym finale. Jakkolwiek nie lubię takich niejednorodnych form narracji, to w Nielocie broni się ona znakomicie. Myślę, że w inny sposób autorowi nie udałoby się przekazać czytelnikowi tego wszystkiego, co przekazać chciał. Te dwie narracje to też dwie najważniejsze warstwy powieści - kryminalna i ta, jak się zdaje zdecydowanie ważniejsza, obyczajowa. Przeplatają się one, owijają wokół siebie, tworząc klimat, który porusza do głębi i nie pozostawia obojętnym. Warsztatowo Nielat wypada przyzwoicie, ale autor, a szczególnie redaktorzy, nie uniknęli drobnych wpadek, jak słowo powtórzone w jednym ze zdań dwa razy tuż po sobie, czy powtórzony niemal słowo w słowo dialog dwóch bohaterów w dwóch kolejnych rozdziałach. Autorowi takie rzeczy umknąć mogą, ale redaktorzy i korektorzy tak zacnego wydawnictwa jak Czarna Owca ciut głowę popiołem posypać powinni. Oczywiście nie są to błędy dyskwalifikujące, ale uważny czytelnik je z pewnością wychwyci. Językowo i stylistycznie książka jest napisana dobrze, czy ta się ją bez zgrzytania zębami, widać, że Kościelny pióro ma już wyrobione i sprawne. Zresztą by napisać tak dobrą i sporą objętościowo (jak na obecne standardy) książkę w tak krótkim czasie trzeba być pisarzem już wyrobionym i pełnoetatowym.
Nielot jest bardzo bliski Szymkowi. W formie, czasoprzestrzeni i treści, jakkolwiek nie stanowi żadnej jego kontynuacji. Warstwa kryminalna książki jest istotna, ale zdecydowanie nie najważniejsza, stanowi tło i pretekst do wymalowanej bardzo mocnymi barwami rzeczywistości wrocławskich późnych lat dziewięćdziesiątych. Czasów dokonującej się już na dobre przemiany ustrojowej, której największe koszty ponieśli zwyczajni ludzie, a ci, którzy za komuny mieli się dobrze, za demokracji mają się jeszcze lepiej. Narkotyki, alkohol, prostytucja, bezdomność, pedofilia, wszechobecna bieda, kombinatorstwo, łapówkarstwo - ci, którzy żyli w tamtych czasach doskonale to pamiętają i w książce Kościelnego odnajdą wierny obraz tamtych lat. Brutalny, mroczny, wstrząsający momentami, ale jakże niestety prawdziwy. Autor bez pardonu obnaża patologie wielu środowisk, nie oszczędza nikogo - policji i pracowników służb, kleru, artystów, nauczycieli i wychowawców i wielu innych. W tym wszystkim najbardziej pozytywnymi postaciami jawią się policjanci wydziału zabójstw - może nie kryształowi, ale jednak mający zasady i w gruncie rzeczy uczciwi.
Mamy też skądinąd sympatyczne obrazki Wrocławia lat dziewięćdziesiątych. Kościelny żył wtedy w mieście nad Odrą i chyba lubił smak dworcowych zapiekanek i knysz, dramatycznie niezdrowe to było, ale kto nie spróbował, ten nie wie, jak smakowały tamte wrocławskie (i nie tylko) lata. Mi osobiście ślinka poleciała gdy czytałem o chłopakach te zapiekanki i knysze zajadających. To Wrocław, który wciąż jeszcze zbierał się po tragicznej powodzi stulecia, który nie wiedział, że po dekadzie stanie się gospodarzem jednej z największych sportowych imprez na świecie, co odmieni jego oblicze. Szykował się na przyjazd papieża, z tej okazji pudrował niedostatki urody i cerował ubytki w uzębieniu. Brudny, śmierdzący dworzec, mniej i bardziej dzikie targowiska, ciemne zaułki, liczne meliny i zapuszczone kwadraty. Tego miasta już w takim zakresie nie ma, pewnie o dobrze, że tak wiele się zmieniło, ale warto sobie przypomnieć, że było kiedyś Kino Dworcowe, do którego nie na filmy się chodziło, tylko po zupełnie inne doznania. Tam gdzie teraz stoją eleganckie galerie ćwierć wieku temu dominował syf, brud i ubóstwo, a tam, gdzie teraz widujemy szykowne panie i eleganckich panów, dominowały mocno doświadczone życiem kurtyzany i ich opiekunowie.
Najmocniejszą jednak i najważniejszą częścią Nielata jest dla mnie opowiedziana w pierwszej osobie historia... no dobrze, chyba jednak głównego bohatera tej powieści. Zawahałem się, poprzednie zdanie początkowo inaczej sformułowałem, ale ostatecznie je przerobiłem, by nie zdradzić za wiele, by nie odebrać czytelnikowi przyjemności... No i znów, przecież lektura tych fragmentów wcale nie jest przyjemna, wręcz odwrotnie, jest momentami aż trudna do zniesienia, chwilami niemożliwa do zaakceptowania. A jednak porażająco prawdziwa, takie rzeczy działy się i dzieją się wciąż nadal niestety. To właśnie ta warstwa, te fragmenty z ostatnim na czele sprawiają, że kiedy zamyka się książkę po lekturze trudno powiedzieć coś rozsądnego. Rzadko się zdarza, by powieść w założeniu kryminalna aż tak na koniec zatykała i tak mocno dawała do myślenia. Nawet pomyślałem o tym, by te kilkadziesiąt stron (tyle się chyba tego uzbierało) napisanych z perspektywy głównego bohatera przeczytać raz jeszcze - chronologicznie, ale bez fragmentów pisanych w trzeciej osobie. Same w sobie te części pozostaną w pamięci. Mam też wrażenie, że tytułowy Nielat to nie jedna konkretna osoba, lecz bohater zbiorowy, pokolenie nastolatków, któremu przyszło w dorosłość wchodzić w przedziwnych czasach przełomu wieków. Bo to książka o tym właśnie czasie i tych właśnie ludziach, a nie jakiś tam zwykły kryminał.
Kościelnego poznałem przy okazji Szymka i już wtedy spodobało mi się tego autora pisanie. W Nielacie udowadnia wrocławianin, że jest pisarzem nietuizinkowym, niby autorem kryminałów, a jednak tak naprawdę książek o spektrum zdecydowanie szerszym, mających nie tylko bawić, czy też wystraszyć, ale także do głębio poruszyć i dać do myślenia. Tak czy owak od książki trudno się oderwać, mi zabrała trzy wieczory, w tym jeden, wstyd może się trochę przyznać, spędzony w pracy. Kiedy piszę te słowa jest środek nocy, tak gdzieś koło drugiej, ale wcale spać mi się nie chce. Wciąż przed oczyma mam te ostatnie kilkanaście akapitów...
Piotr Kościelny nabiera rozpędu. W październiku ubiegłego roku czytaliśmy Szymka, a już w styczniu mamy okazję poznać kolejną powieść wrocławskiego pisarza. Podobną do poprzedniej, zanurzoną w mrocznych czasach i zaułkach wrocławskich lat dziewięćdziesiątych. Nielat to książka niełatwa nie tylko w warstwie kryminalnej, ale przede wszystkim obyczajowej. Takie jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-14
Gosia Nealon, mieszkająca na stałe w USA Polka wymyśliła przepiękną, romantyczną historię, osadzoną w Polsce pod koniec II Wojny Światowej i w latach bezpośrednio po niej następujących. Mam jednak wrażenie, że autorka nie wykorzystała całego potencjału w niej tkwiącego. To debiutancka powieść, więc pisarce można wybaczyć pewne warsztatowe niedociągnięcia i choć nie lubię narracji, którą tu stosuje, to książkę przeczytałem z przyjemnością.
Wojenna miłość - ten motyw znalazł się w tak wielu już książkach, że trudno wymyślić coś, czego nie było. Jednak Nealon to się chyba udaje. Dwa bracia bliźniacy, pozostający na biegunach moralności i jedna kobieta, rozdarta między miłością a nienawiścią. Z tego musi powstać piękna, wzruszająca i romantyczna historia. I powstaje, ale... No właśnie. Niektórzy (no dobra, niektóre) uważają, że jestem romantykiem, na co się niekiedy zżymam, bo wcale za takiego się nie uważam, ale chyba coś w tym jest, bo w Kochając wroga jak dla mnie za mało jest tego romantyzmu. Autorka, poddając się obowiązującym trendom książek kompaktowych, które nie mogą wystraszyć objętością przeciętnego czytelnika, zamyka sprawy w niespełna 300 stron, siłą rzeczy chcąc pomieścić w nich całe dzieje wykreowanych bohaterów, nie pozostawia sobie zbyt wiele miejsca na miłosne, wzruszające sceny. A szkoda, bo jeśli je już tworzy, to są one faktycznie udane, wzruszające i poruszające. Ileż jeszcze spotkań mogli bohaterowie odbyć, ile spacerów i miłosnych uniesień można im było zafundować, wszak przestrzeń czasowa, którą książka obejmuje jest całkiem, całkiem spora. Szkoda, bo to chyba miał być w pewnym stopniu romans, a w powieści tego gatunku spodziewałbym się zdecydowanie więcej rzeczonego romantyzmu.
Jest to też i dramat wojenny, choć i tu czegoś mi brakuje. Jest sporo mocnych, wojennych scen. Hitlerowskie bestialstwa przeplatają się z polskim bohaterstwem, mamy konspirację, łapanki, obozy koncentracyjne, wreszcie wybuch i upadek Powstania Warszawskiego. Widać, że autorka zna historię II Wojny Światowej, ale mam wrażenie, że studia nad nią nie były dogłębne. Wiele tematów jest tu tylko zarysowanych, autorka przemyca gdzieś między wierszami swoje poglądy na dyskusyjne czy kontrowersyjne wojenne zagadnienia, ale znów jest tego dla mnie za mało. Mamy wybuch powstania w Warszawie, kilka stron dalej ono już upada (na marginesie jest mowa o półtora miesiąca walki, a przecież wiemy, ze było to ciut więcej), po kolejnych kilkunastu akapitach mamy już koniec wojny. Ten wojenny obraz jest jak dla mnie zbyt czarno - biały. Niemcy i Rosjanie to wyłącznie uosobienia skrajnego zła, Polacy pozostają nieskazitelni. Przecież wiemy, że były i w wojennych czasach postaci o różnych odcieniach szarości.
Przy okazji swoich recenzji wielokrotnie podkreślałem, że najbardziej lubię klasyczną, linijną, trzecioosobową narrację. Zdania nie zmieniłem i raczej już nie zmienię, bo każda kolejna przeczytana książka napisana w takiej konwencji, w słuszności tej sympatii mnie utwierdza. I wręcz przeciwnie, inne narracje przeszkadzają mi w odbiorze historii. Nealon stosuje narrację pierwszoosobową i to może byłoby to dla mnie jeszcze akceptowalne, gdyby nie to, że takie narracje są trzy, a dodatkiem są (nieliczne na szczęście) wstawki narratora wszechwiedzącego. Oczywiście taki sposób opowiadania historii nie dyskwalifikuje tej powieści, ale szczerze przyznaję, że nie bardzo taki koncept rozumiem. Można było to wszystko opowiedzieć z perspektywy narratora trzecioosobowego i chyba wyszłoby to zręczniej. Pierwszoosobowa narracja w historii miłosnej wymusza na bohaterach opowiadanie o swoich uczuciach, muszą oni co kilka stron powtarzać jak bardzo kochają, jak bardzo tęsknią, jak bardzo nienawidzą. Wychodzi to nieco sztucznie, zresztą zastanówcie się sami - jesteście zakochani - jak często powtarzacie sobie w myślach "kocham, kocham,, tęsknię". Pewnie rzadko, TO w was po prostu jest, nie musicie się sami siebie do tego przekonywać. Czasami mówicie o miłości tej drugiej osobie, czasami osobom trzecim, ale sami siebie przekonujecie? Wątpię.
Historia wymyślona i przeniesiona na papier przez Gosię Nealon jest doprawdy piękna, wzruszająca, kończy się, a jakże, szczęśliwie, choć może nie dla wszystkich. Książka wciąga, czyta się ją z przyjemnością, gładko, po części dzięki czystemu językowi i niezłemu stylowi, ale jest we mnie niedosyt. Nie miałbym problemu, gdyby ta powieść miała o 50% więcej objętości, bo na przynajmniej tyle ma potencjał. Autorka ma talent, bez wątpienia, ale zdaje mi się, ze niepotrzebnie ulega modom i współczesnym trendom skracania i komplikowania narracji. Niemniej książkę wielbicielom romantycznych historii polecam, nudzić się przy niej nie będziecie.
Gosia Nealon, mieszkająca na stałe w USA Polka wymyśliła przepiękną, romantyczną historię, osadzoną w Polsce pod koniec II Wojny Światowej i w latach bezpośrednio po niej następujących. Mam jednak wrażenie, że autorka nie wykorzystała całego potencjału w niej tkwiącego. To debiutancka powieść, więc pisarce można wybaczyć pewne warsztatowe niedociągnięcia i choć nie lubię...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-18
Severski powraca z czwartą częścią cyklu, do którego należą Zamęt, Odwet i Nabór. Najpopularniejszego w Polsce autora książek szpiegowskich (także na przykład cykl Nieśmiertelni) nie trzeba chyba szerzej przestawiać, jego wielbiciele na nową książkę czekają już ponad rok, z całą pewnością datę 25 października ustawią sobie w kalendarzu jako termin obowiązkowej wizyty w księgarni. I bardzo słusznie, bo książka ma wszystko to, za co uwielbiamy pisarza-agenta.
Jedna wstępna uwaga. Dystopii nie da się zrozumieć bez przeczytania poprzednich części tetralogii, na którą składają się Zamęt, Odwet i Nabór. Nie da się zrozumieć historii tu nakreślonej bez znajomości wydarzeń, które miały miejsce wcześniej. Można (choć nie warto) odpuścić Nielegalnych, Niewiernych, Nieśmiertelnych i Niepokornych, bo choć wielu bohaterów występuje we wszystkich ośmiu powieściach Severskiego, to jednak mamy tu dwa odrębne cykle, luźno ze sobą powiązane.
Będąc bezkrytycznym fanem autora, od lat czekając z niecierpliwością na każdą pozycję, wychodzącą spod jego pióra, gnając do księgarni w dniu każdej premiery, trudno napisać recenzję obiektywną. Ja tak mam z Severskim, od kiedy w dwie noce wiele lat temu połknąłem Nieśmiertelnych. Trudne przede mną zadanie zatem, ale spróbuję. Przyznać na wstępie muszę, że Dystopię czytałem dłużej niż dwie noce, już to dlatego, że obowiązki zawodowe nie pozwoliły mi snuć się w ciągu dnia jak zombi z czerwonymi od niewyspania oczami, jednak i dlatego, że kolejne książki Severskiego tempo mają nieco spokojniejsze, zrazu nawet nieco leniwe.
Żeby byłą jasność, to nie jest wcale mankament Dystopii, według mnie tempo tej książki jest takie bardziej realne, życiowe. Akcja się rozkręca z rozdziału na rozdział, by blisko finału osiągnąć dynamikę zawrotną, taką porywającą, od której trudno się oderwać, ja końcówkę czytałem około pierwszej w nocy, mając za sobą i przed sobą po 12 godzin pracy, rozsądek mówił - kończ, ale się po prostu nie dało. Na następny dzień pozostawiłem tylko epilog, kilka stron dosłownie. A finał wbija w fotel nawet osoby przyzwyczajone do nieprawdopodobnej wyobraźni autora. W tym miejscu pojawia się też pytanie, czy to już koniec serii? W Zamęcie takich wątpliwości nie mieliśmy, jasne było, że czeka nas ciąg dalszy. Tu niejako historia się kończy, autor stawia dużą kropkę, ale jakąś tam bramkę do kontynuacji sobie pozostawia. Nie wydaje mi się, by był w stanie trwale rozstać się z Sarą, Konradem, Lutkiem, Jaganem i innymi, pewnie w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy zafunduje im jakąś kolejną grubą aferę, w którą będą musieli się zaangażować. W nowej rzeczywistości, ale jednak dla oficerów wywiadu tej klasy zawsze się jakaś robota znajdzie.
Książka jest też zdecydowanie mniej krwawa niż te, które Severski pisał na początku swojej pisarskiej kariery. Nie mówię, że nie poleje się krew, że nie będzie tu ofiar, ale scena, na której toczy się ta opowieść, nie jest zasłana trupami, jak to było choćby w Nielegalnych. Autor więcej uwagi poświęca z jednej strony typowej pracy służb, której solą jest obserwacja, analiza dokumentów, podsłuchów itp, niekoniecznie ściganie się po połowie Europy i jeszcze kawałku z reszty świata samolotami, statkami i innymi środkami lokomocji. Dla osób, które interesują się pracą służb specjalnych to bardzo wciągająca lektura.
Jest to też książka bardzo polityczna. Nie chcę tu jakoś nadinterpretować pisarstwa Severskiego, ale kwestie braku kompetencji osób pozostających przy władzy, ale też szefów służb wszelakich, których doświadczenie opiera się o lekturę raportów i... książek szpiegowskich, zawsze się w jego twórczości przewijały. Najwyraźniej w swej szpiegowskiej przeszłości stykał się z tym codziennie. Jednak w ostatnich książkach idzie jeszcze dalej, decydenci wszelkiego rodzaju nie są już tylko głupi, niekompetentni, albo tak zwyczajnie źli. W Naborze i Dystopii mamy pozostających przy władzy psychopatów, pospolitych skurwieli i zdrajców, agentów rosyjskiego wywiadu. Czy to przypadek, że taki kierunek pisarstwo Severskiego obrało w ostatnich kilku latach? Nie sądzę. A może on wie zdecydowanie więcej, niż nam się wydaje, wszak to agent wytrawny i w świecie zorientowany.
Jeśli chodzi o formę, to używa Severski narracji trzecioosobowej, liniowej z narratorem wszystkowiedzącym. Czyli klasycznej, mojej ulubionej. Popularne teraz ozdobniki narracyjne omija autor szerokim łukiem. I bardzo dobrze. Językowo i stylistycznie książka jest dopieszczona jak należy, warsztat pisarz ma znakomity, od początku było to zresztą jego znakiem firmowym. To wielki talent, który dobrze że został odkryty, wszak po zawodowym agencie trudno się spodziewać takich zdolności. No i w jeszcze jednym nie ulega Severski modom. Obecny standard to 300, maksymalnie 350 stron, a tu mamy potężną cegłówkę. Ponad 500 stron lektury. Znakomitej lektury.
No cóż, pewnie znów ponad rok przyjdzie nam czekać na kolejną powieść Severskiego. Długo, ale na pewno rzesza czytelników z niecierpliwością czekać będzie na dzień premiery. W tym czasie Mrozy, Bondy i inne Kaźmierczaki wydadzą po cztery czytadełka o niczym, powrzucają po 500 wpisów na mediach społecznościowych, też o niczym. Nic to, jak to mówią rok nie wyrok. Zaczynam już to czekanie i zazdroszczę tym, którzy otworzą Dystopię za tydzień, bo nie później przecież.
Severski powraca z czwartą częścią cyklu, do którego należą Zamęt, Odwet i Nabór. Najpopularniejszego w Polsce autora książek szpiegowskich (także na przykład cykl Nieśmiertelni) nie trzeba chyba szerzej przestawiać, jego wielbiciele na nową książkę czekają już ponad rok, z całą pewnością datę 25 października ustawią sobie w kalendarzu jako termin obowiązkowej wizyty w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-02
Szymek to kryminał nieoczywisty. Książka bardziej o Wrocławiu, o trudnym wejściu Polski w czasy demokracji, ówczesnej młodzieży w dorosłe życie, ale też o rozwijającej się nietolerancji i uzależnieniach. Mocna i mroczna, obowiązkowa lektura dla tych, którzy w tamtych czasów doświadczyli, ale i dla tych, którzy znają je jedynie z opowieści.
Wątków kryminalnych w tej powieści jest kilka. Ten główny dotyczy samobójczej śmierci dwóch nastoletnich braci. Ze strony na stronę dowiadujemy się, co ich pchnęło do tak dramatycznego kroku, jak targnięcie się na własne życie. Wraz z policjantami odkrywamy dramatyczną prawdę i poznajemy okoliczności tych wydarzeń. Fragmenty z wszechwiedzącym narratorem przeplatane są krótkimi częściami pisanymi przez tytułowego bohatera, są one jak mi się wydaje najważniejszą treścią Szymka. Najmocniejszą bym powiedział, najbardziej poruszającą i dającą do myślenia. Jest też kilka innych, ale krótkich historii kryminalnych, które z głównym nurtem powieści nie mają wiele wspólnego. Stają się one dla autora pretekstem do pokazania wrocławskiego światka i półświatka wczesnych lat dziewięćdziesiątych, dla mieszkańców miasta nad Odrą mogą być okazją do wspomnieniowego przemierzania wraz z bohaterami wrocławskich ulic, dzielnic, zakamarków mniej i bardziej mrocznych i zakazanych. Jest też przewijający się przez całą książkę wątek seryjnego zabójcy nastolatek, sprawy, która została teoretycznie wyjaśniona, ale dla głównego policyjnego bohatera stała się przyczyną stoczenia na dno. Niesłuszne skazanie na śmierć jednego podejrzanego, samobójcza śmierć drugiego, w tym kontekście bardzo ważna jest scena finałowa, z oczywistych względów nie zdradzę jednego choćby jej szczegółu, warto na nią poczekać, absolutnie nie należy w trakcie lektury tam zaglądać, bo przyjemność z czytania zostanie odebrana bezpowrotnie.
Jednak mam wrażenie, że w tej książce wątki sensacyjne są raczej tłem, a może raczej pretekstem do pisania o czymś zdecydowanie ważniejszym. Dla mnie to taki Kościelnego antynietolerancyjny mocny manifest. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek o choćby elementarnej wrażliwości, był w stanie bezrefleksyjnie przeczytać o tym jak tytułowy bohater krok po kroku jest niszczony przez wyjątku wszystkich tylko dlatego, że jest inny. Autor naznaczył Szymka homoseksualizmem, ale przesłanie jest zdecydowanie bardziej uniwersalne, dotyczy też osoby o innym zabarwieniu skóry, innych wyznawanych wartościach religijnych, w jakikolwiek sposób odmiennej od z góry narzuconej normy. Gdy czytamy, wydaje się nam, że te lata dziewięćdziesiąte tą nietolerancją były naznaczone, jednak kiedy rozejrzymy się dookoła, współcześnie, trzydzieści lat później ta nietolerancja jest jeszcze mocniejsza, rzec można wręcz programowa w niektórych środowiskach, co gorsza owe środowiska w naszym kraju mają się dobrze, bardzo dobrze. Kierowane przez małych ciemnych gnomków, jako żywo przypominających niektóre postaci z Szymka. Jakkolwiek nieco historyczna jest ta książka, to problemy w niej pokazane są zdecydowanie bardziej uniwersalne i ponadczasowe. Wystrzegajmy się oceniania i wartościowania ludzi tylko na podstawie tego, jak wyglądają zdaje się nam mówić autor.
Jest też Szymek dogłębną analizą uzależnienia od alkoholu. Powiecie, że policjant i problem z alkoholem (ewentualnie i innymi używkami) to już bardzo ograna melodia, setki, jeśli nie tysiące książek już napisano z alkoholikami, ćpunami, hazardzistami, seksoholikami i innymi -ikami w mundurach. Trudno jest coś nowego wymyślić, wszystko już zostało napisane. Jednak Kościelnego Żmigrodzki to bardzo dogłębne studium alkoholizmu. Ileż ten policjant podejmie prób zerwania z alkoholem, ileż razy przegra, trudno zliczyć. I te szczegółowe opisy objawów odstawienia, z drugiej strony przyjemności z pierwszego kieliszka po przerwie. Nie mówiąc już o kacu i innych konsekwencjach picia. Bardzo to wszystko realistyczne, autor temat poznał naprawdę dokładnie.
W takich książkach, osadzonych w realnej, choć niegdysiejszej czasoprzestrzeni, zdarzają się błędy faktograficzne, to norma. Nasza pamięć jest zawodna, w materiałach źródłowych też zdarzają się błędy. Nie uniknął ich i Kościelny, choć w żaden sposób nie obniżają one wartości książki jako swoistego powrotu do przeszłości, zwłaszcza dla tych, którzy w tamtych czasach wchodzili w dorosłe życie, podejmowali kluczowe dla swojej przyszłości decyzje, a jednocześnie zmagali się z wszelkimi niedomaganiami rodzącej się nowej Polski. Gospodarczymi, społecznymi, politycznymi, światopoglądowymi. Ja do tej grupy należę, wszak zdawałem maturę w 1992 roku, dlatego ta książka jest dla mnie wyjątkowo interesująca. Na jeden błąd muszę jednak zwrócić uwagę, bo jestem jego pewien. Otóż w szpitalu na placu 1 Maja (obecnie Jana Pawła II) nigdy nie było oddziału kardiologicznego sensu stricte. Były trzy oddziały wewnętrzne (A, B i C), na dwóch z nich były tak zwane odcinki albo sale kardiologiczne, trafiali tam pacjenci z zawałami, jednak nie były to typowe kardiologie - te mieściły się wówczas w szpitalu przy ulicy Kamieńskiego i ulicy Traugutta oraz na klinikach kardiologii Akademii Medycznej i Szpitala Wojskowego przy Czerskiej (obecnie Weigla). Notabene ten odcinek kardiologiczny, na którym mógł leżeć w 1994 roku jeden z bohaterów, mieścił się nie na końcu szpitala, lecz w pierwszym budynku po prawej, zaraz za szlabanem. Ale to tak zupełnie na marginesie.
Jeśli chodzi o formę, to mamy tu mieszaną narrację - dominująco trzecioosobową z narratorem wszechwiedzącym i przeplatającą się pierwszoosobową prowadzoną przez tytułowego bohatera. Dodatkowo te narracje są przesunięte w czasie, zbiegają się dopiero tuż przed finałem. Tak więc narracja niejednorodna, której szczerze wielkim fanem nie jestem, ale u Kościelnego zdecydowanie się broni, trudno by było autorowi w inny sposób pokazać zaciskającą się na szyi Szymka pętlę nietolerancji, nienawiści, odrzucenia, osamotnienia. Jego niebywałego dramatu, zakończonego pod kołami pociągu. Stylistycznie i językowo trudno sformułować jakieś zarzuty. Ważne, że Kościelny w tych fragmentach pierwszoosobowych zmienia styl i język, staje się on taki prostszy, naiwniejszy, szkolny wręcz, co bardzo uwiarygadnia te fragmenty jako pamiętnik nastolatka.
To moje pierwsze spotkanie z książką autorstwa Piotra Kościelnego, sprawdziłem dokłądnie, bo miałem wrażenie, że coś już czytałem tego autora w dalszej przeszłości, ale nie. Spotkanie zaskakująco przyjemne, bo lubię takie kryminały, które w rzeczywistości kryminałami są tylko przy okazji, albo w tle. Zachęcam, sam na pewno jeszcze do tego pana powrócę.
Szymek to kryminał nieoczywisty. Książka bardziej o Wrocławiu, o trudnym wejściu Polski w czasy demokracji, ówczesnej młodzieży w dorosłe życie, ale też o rozwijającej się nietolerancji i uzależnieniach. Mocna i mroczna, obowiązkowa lektura dla tych, którzy w tamtych czasów doświadczyli, ale i dla tych, którzy znają je jedynie z opowieści.
Wątków kryminalnych w tej...
2023-07-09
Ta książka jest jak dobry stek. Gruba, krwista, dobrze przyprawiona i wzbudza chęć ponownego sięgnięcia po tak smakowite danie. Mieczysław Gorzka pokazuje Poszukiwaczem zwłok, że można stworzyć potężną objętościowo książkę, nie nudząc ani przez chwilę ani czytelnika, ani zapewne samego siebie.
Wstyd przyznać, ale dotąd nie miałem okazji czytać żadnej książki wrocławskiego pisarza, choć mieszkam w mieście nad Odrą już 50 lat i jak autor znam każdy zakątek tego pięknego miasta. Notabene Wrocław doczekał się wreszcie wysypu topowych autorów powieści kryminalnych, Marek Krajewski może już nie czuć się osamotniony. Są Beata i Eugeniusz Dębscy z cyklem o Winklerze, jest Sławek Gortych i jego historie karkonoskie, jest, to znaczy był, ale chyba ciut schowany w głębi kryminalnego peletonu, Mieczysław Gorzka. Poszukiwaczem zwłok bez wątpienia przesunie się na czołowe miejsca w wyścigu o serca (i kieszenie przy okazji) czytelników nie tylko z regionu, ale i całej Polski.
Bo to jest kawał bardzo dobrej kryminalnej roboty. Książka od pierwszych stron wciąga i nie pozwala na zbyt długie oderwanie. Akcja rozwija się dynamicznie, tempo zdarzeń jest wysokie, ale mieści się w ramach realnego prawdopodobieństwa. Nic nie dzieje się w sposób nadprzyrodzony, czego tak często doświadczamy czytając książeczki autorów uważanych powszechnie za najbardziej topowych w Polsce (przemilczę nazwiska, wiecie zapewne kogo mam na myśli), bohaterowie nie mają pozaziemskich uzdolnień czuwania przez 100 godzin bez snu i bycia jednocześnie w pięciu miejscach oddalonych od siebie o kilkaset kilometrów. Książka jest krwista, nawet bardzo, trup ściele się tu dość gęsto, niemniej autor nie znęca się nad czytelnikiem szczegółowym opisywaniem anatomii zwłok, nie epatuje krwią i zbrodnią. Może nie jest to książka dla niepełnoletniego nastolatka, ale nie wymaga stalowych nerwów i odpornego żołądka.
Pomysł na fabułę nie jest bardzo oryginalny - seryjni mordercy w literaturze kryminalnej ograni są na wszystkie możliwe sposoby i trudno tu coś świeżego wymyślić. Gorzka dokłada więc do seryjniaka kilka innych bardzo interesujących wątków, które przeplatają się ze sobą. Teoretycznie są kompletnie od siebie niezależne, częściowo łączą ich bohaterowie, rozwiązanie też ich nie wiąże. To czyni książkę jeszcze bardziej interesującą. Co ciekawe, może niepotrzebnie trochę zdradzę treść, ale nie wszystkie te wątki znajdują na łamach książki swój finał. Oznacza to, że autor planuje ciąg dalszy Poszukiwacza zwłok, co cieszy mnie niezmiernie. A zakończenia, które otrzymujemy, zaskakują i to nawet podwójnie. Nie są udziwnione, ale też nie oczywiste i niełatwe do przewidzenia. Nie wszystko tu jest takie, jak nam się wydaje.
Bohaterów swojej książki Gorzka skonstruował bardzo misternie, wyraziście, ale i konsekwentnie. Mamy dwie główne postaci - policjantkę prowadzącą śledztwa i psychologa, który czasami jej pomaga, czasami przeszkadza. Naturalnie łączy ich coś więcej niż tylko ganianie po Wrocławiu i łapanie zbrodniarzy. Szczególnie Maciej vel Ariel to bardzo skomplikowana osobowość, która w czytelniku wzbudza mieszane i ciągle zmieniające się uczucia. Wielu z nas na tę zmienność osobowości i charakteru da się złapać, ale uwaga - jak już wspomniałem nic tu nie jest takie, jak nam się w różnych momentach wydaje. Są też ważni i mocni bohaterowie drugiego planu - skorumpowani i źli do cna policjanci, nieudolni przełożeni, byli gangsterzy robiące krociowe interesy i wchodzący z butami do elity naszego kraju i inni. Cała gama, która gdzieś tam między wierszami pokazuje Gorzki postrzeganie współczesnego świata.
Jest tu też i Wrocław. Pokazany bardzo realnie, z istniejącymi ulicami, zaułkami, lokalami. Niektórych miejsc (na szczęście) w rzeczywistości nie ma, ale ktoś, kto miasto zna ma też przyjemność z przechadzania się po nim wraz z bohaterami. Dla mnie było to szczególnie interesujące, bo mieszkam niemal 100 kroków od miejsc, w których miejsce mają najważniejsze wydarzenia Poszukiwacza. Aż się zastanawiałam, kiedy komisarz Wilk pojawi się na mojej ulicy. No cóż nie doczekałem się, ale kto wie, może w kolejnych odsłonach jej losów...
Gorzka udowadnia też, że nawet w dzisiejszych czasach dobra książka nie musi mieć 300-350 stron. Tu mamy blisko pół tysiąca kart doskonałej kryminalnej historii. I nie dzieje się tak przez przypadek, gdzieś tam pod koniec autor wplata swoje zdanie na temat obowiązującego obecnie standardu powieści miniaturowej. Szkoda, że tak mało pisze o książce, którą czyta jedna z bohaterek. I ma rację, choć pewnie świata nie zmieni. Ba, pewnie na tym straci. Z tego, co dostarczył czytelnikowi w Poszukiwaczu zwłok, większość (nie tylko) polskich autorów powieści kryminalnych stworzyłoby co najmniej dwie części, którymi mogliby się przez kilka tygodni chwalić we wszystkich możliwych i niemożliwych mediach społecznościowych, abstrahując od podwójnego zastrzyku gotówki.
Warsztatowo i językowo Gorzce nie można nić zarzucić. Książka napisana jest świetnym, czystym językiem, lekkim, wciągającym stylem. Pisana w narracji trzeciosobowej, linearnie i współcześnie. Kilka niezbyt długich retrospekcji jest umiejętnie wplecionych, pomagają one zrozumieć wydarzenia, a nie komplikują czytelnikowi odbiór treści.
Cieszę się, że miałem okazję poznać nową książkę Mieczysława Gorzki. Problem jednak jest tego typu, że bardzo chętnie sięgnąłbym po jego poprzednie pozycje, nie ma ich jakoś bardzo dużo (to nie Remigiusz Mróz ani Katarzyna Bonda), a przecież półka ugina się od pozycji do przeczytania. Na szczęście z jednej strony są wakacje, urlop, więc trochę i czasu więcej na czytanie, z drugiej jedno z wydawnictw obraziło się na mnie śmiertelnie za negatywne recenzje, więc i przesyłek z egzemplarzami recenzenckimi mniej dociera, ergo czytać mogę co sam zupełnie wybiorę, bo miałem tak w pewnym momencie, że wszystkie propozycje niemal przyjmowałem, bo czytać kocham, pisać o czytaniu też lubię. Z przyjemnością więc sięgnę po kolejne części z Laurą Wilk, o ile Gorzka się na nie zdecyduje. Zachęcam.
Ta książka jest jak dobry stek. Gruba, krwista, dobrze przyprawiona i wzbudza chęć ponownego sięgnięcia po tak smakowite danie. Mieczysław Gorzka pokazuje Poszukiwaczem zwłok, że można stworzyć potężną objętościowo książkę, nie nudząc ani przez chwilę ani czytelnika, ani zapewne samego siebie.
Wstyd przyznać, ale dotąd nie miałem okazji czytać żadnej książki wrocławskiego...
2023-04-19
Beatę i Eugeniusza Dębskich wielu z nas zna z cyklu o Tomku Winklerze. Duet wrocławskich pisarzy robi tym razem mały skok w bok i funduje nam kryminał w dużej mierze koci, jednak po pierwsze w niemałym stopniu ze wspomnianym cyklem powiązany, po drugie zaś równie dobry, przyjemny, ciepły i zabawny, choć nie pozbawiony mocy. Jednym słowem Dębscy w stałej, dobrej formie.
Książki Dębskich polubiłem w zasadzie od pierwszego wejrzenia, bezkrytycznie, ale szczerze. Samych autorów też, bo są oni na żywo równie sympatyczni i ciepli, jak ich literatura. Bez wahania sięgam więc po kolejne książki ich autorstwa, ba, nawet coraz bliżej mi do zakupu powieści z gatunku fantastyki, które popełnia Eugeniusz indywidualnie, jakkolwiek gatunku tego nie lubię i pewnie nigdy nie polubię. Muszę jednak się przyznać, że ciut się pogubiłem. W mediach społecznościowych mówili autorzy, no pisali w zasadzie, że pracują nad piątym tomem cyklu z Winklerem, echem sporym odbiła się akcja poszukiwania w czeluściach wirtualnej czasoprzestrzeni zaginionych kilkudziesięciu stron owego tomu, w międzyczasie Eugeniusz wznowił i uzupełnił swój cykl fantastyczny, a tu nagle wybucha Siódmy koci żywot. Co, kiedy, jak?
No chyba, że to jest rzeczony piąty Winkler. Ale nie, przecież tam nie Winklera, jest przez chwilę jego ukochana babcia, są policjanci, z którymi współpracował w tomie trzecim, czwartym, pierwszym i drugim po części też, przestrzeń też ta sama, ale Tomasz się nie pojawia, nawet epizodycznie. Ergo to jest taki skok w bok, ale na krótkiej smyczy. I z lokalizatorem. No właśnie, lokalizatorem, trochę tego Siódmego kociego żywota nie potrafię za bardzo umieścić czasowo w uniwersum Winklera. Bo raczej na pewno nie dzieje się to po tomie czwartym, za to na sto procent po pierwszym. Pewnie sami autorzy do końca pewni nie są, bo w ich książkach nie ma konkretnego czasu, określanego przez jakieś rzeczywiste wydarzenia. Jest za to bardzo konkretna przestrzeń, zamknięta gdzieś między Grabiszyńską, Hallera, Powstańców Śląskich we Wrocławiu. Bardzo mi bliskie i dobrze znane rejony, każdą uliczkę, każde podwórko przemierzyłem w młodości wiele razy i poznaję w opisach miejsca, w których w liceum na przerwach piłem piwo, całowałem się z dziewczynami. Dla wrocławian to może być gratka, odnajdywanie w czasie spaceru miejsc, w których miejsce miały najważniejsze wydarzenia. Dla czytelników spoza naszego miasta mogą być książki Dębskich przewodnikiem po najlepszych krzyckich knajpkach, sklepach i tajemniczych, mrocznych niekiedy zakątkach.
Zwierzolubni są Dębscy, widać to w ich książkach, ale też w mediach społecznościowych, w wywiadach nie ukrywają, że mają kota na punkcie kotów i psów. Te szczekające uhonorowane zostały w cyklu o Winklerze, najwyraźniej te miauczące domagały się swojego, w domu autorów chyba jakieś ciche kocie dni były, mamy więc kota jednego, za to w roli niemalże głównej. No dobrze, jednej z głównych. Kot to naturalnie niezwyczajny. Myśli jak człowiek, działa jak człowiek, gadać i czytać tylko nie potrafi (tylko delete rozpoznaje - czyżby to jakieś nawiązanie do utraconych stron z Winklera?), a to pewien problem, bo swoją wiedzę człowiekowi musi jakoś przekazać. Człowiek głupi, zrozumieć nie chce, a jak już nie ma wyjścia, to nie wierzy, że to kot świadomie działa. Ta książka to poniekąd hołd dla kociej mądrości i wierności, zasłużony jak mi się wydaje jak najbardziej. A że nieco w antropomorfizacji kociej bohaterki przegięty, to nic nie szkodzi.
Choć to jest kryminał i to całkiem krwisty, z trupami, brutalnymi przestępcami, którzy nie wahają się nawet przed zamachem na policjantkę, to czyta się go z przyjemnością. Po pierwsze za sprawą niewyszukanego, ciepłego humoru, który jest znakiem firmowym Dębskich. Przede wszystkim sytuacyjnego, ale też opartego na zabawnych dialogach. Przy czym te dialogi nie są głupkowate, nie mamy tu obrosłych długą brodą dowcipów i gagów, lecz inteligentne wzajemne riposty, często nawiązujące do współczesnej rzeczywistości i pokazujące jasno poglądy bohaterów (ergo autorów tym samym) społeczne, czy polityczne. Po wtóre w Siódmym kocim żywocie przestępcy są przestępcami, a pozostali są generalnie dobrzy. Policjanci tacy normalni, mający zwykłe, przeciętne życia, niekoniecznie szczęśliwe, ale też nie jakieś kompletnie pokręcone, jak wielu kryminalnych bohaterów. Pokazuje to też ogólnie pozytywne podejście do świata samych autorów, to bardzo pocieszające w roku, w którym jedna z popularnych autorek wypuściła książkę o szalejących pod Warszawą ludożercach, a inny popełnił panegiryk gwałtu, seksu za pieniądze, prochów i innych patologii, a to wszystko pod skrzydłami mydlącego oczy potencjalnego czytelnika zapowiedziami i blurbami wydawnictwa. Warto czasami poczytać coś normalnego, a nie zalatującego psychopatią.
Tak mam, że jak mi się coś nie podoba to o tym mówię i piszę jasno, nawet jeśli to kończy się karą w postaci skreślenia z listy recenzentów któregoś z wydawnictw. Z drugiej strony jak coś mi się podoba, to piszę to równie otwarcie. Siódmy koci żywot wart jest pieniędzy i czasu. Gwarantuje dobrą zabawę i przyjemnie spędzony czas. Polecam.
Beatę i Eugeniusza Dębskich wielu z nas zna z cyklu o Tomku Winklerze. Duet wrocławskich pisarzy robi tym razem mały skok w bok i funduje nam kryminał w dużej mierze koci, jednak po pierwsze w niemałym stopniu ze wspomnianym cyklem powiązany, po drugie zaś równie dobry, przyjemny, ciepły i zabawny, choć nie pozbawiony mocy. Jednym słowem Dębscy w stałej, dobrej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-13
2023-03-06
Przyznać muszę, że nie wiedziałem dotąd o istnieniu podgatunku literatury kryminalnej, zwanego cosy crime (definicję znajdziecie pod recenzją). Co prawda czytałem sporo książek, które można zaliczyć do tego nurtu, ale nie miałem świadomości, że ma on swoją konkretną nazwę. Gra pozorów, która miała premierę miesiąc temu, bardzo przypadła mi do gustu, z całą pewnością sięgnę jeszcze po książki Katarzyny Gacek, jak i inne książki tej marki.
Prywatne biura detektywistyczne w ostatnim czasie wśród autorów kryminałów stają się popularne. Natomiast historie, których bohaterami są autorzy kryminałów regularnie pojawiają się w nowościach, dostarczanych czytelnikom przez nie tylko polskich pisarzy. Wydawałoby się, że trudno w tych tematach wymyślić coś, co wciągnie, nie będzie odtwórcze, a zatem nie znudzi. A jednak Katarzynie Gacek udało się to całkiem zgrabnie. Pomysł na intrygę jest oryginalny i poprowadzony przez autorkę bardzo sprawnie. Wraz z bohaterkami czytelnik próbuje rozwiązać zagadkę, ale długo idzie mu to słabo. W głowie pojawiają się różne rozwiązania, by kilka stron dalej okazać się całkowicie bezsensownymi. Grono podejrzanych nie jest zbyt szerokie, więc postać winnego nie dziwi, ale finał powieści i tak zaskakuje. Podobnie jak kilka zwrotów akcji.
Jak nakazuje charakter gatunku jest to kryminał lekki, bez krwawych scen, szczegółowych opisów zbrodni, nadmiaru trupów, strzelanin, pogoni i temu podobnych. Po traumatyzujących niektórych tegorocznych premierach (wspomnę tylko nowe powieści Katarzyny Bondy i Macieja Kaźmierczaka, których przebrnięcie dla osób mniej odpornych może stanowić nie lada problem) to miła odmiana. Można napisać coś interesującego, wciągającego, bez epatowania gwałtem, morderstwem, kanibalizmem i temu podobnymi potwornościami. Mamy tu sporo dyskretnego, sympatycznego humoru - sytuacyjnego w głównej mierze. Nie jest to bynajmniej komedia kryminalna a la Olga Rudnicka (której książki skądinąd bardzo lubię), ale nie raz przy lekturze przyjdzie się uśmiechnąć.
Mocną stroną książki Gacek są z całą pewnością główne postaci powieści. To tak naprawdę druga część cyklu z Agencją Detektywistyczną Czajka, pierwsza to Pies ogrodnika, zapewne warto było ją znać przed lekturą Gry pozorów, bo osobiste wątki w życiu bohaterek są niejako kontynuacją tych z pierwszej odsłony cyklu, ale nie jest to warunek sine qua non zrozumienia większości scen. Postaci trzech głównych członkiń Agencji są bardzo wyraziste, zbudowane szczegółowo, logicznie i konsekwentnie. Reprezentują trzy kompletnie odmienne typy osobowości i charakteru, wspólnie tworzą specyficzną wybuchową mieszankę, która to jednak mieszanka potrafi poradzić sobie w każdej niemal sytuacji. Każda z pań ma inne umiejętności i odmienne niedomagania, które jednak potrafią wykorzystać w najodpowiedniejszym momencie. Każda z nich ma też pogmatwane życie osobiste, ale też zupełnie inaczej. Trzy osoby, których porozumienie zdaje się niemożliwe do realizacji, a jednak na stronach powieści Gacek się udaje i wychodzi całkiem naturalnie i wiarygodnie.
Akcja powieści umieszczona jest w Milanówku, typowej podwarszawskiej miejscowości pełnej kontrastów społecznych przede wszystkim. Autorka udanie maluje te kontrasty, świetnie przedstawia zasady funkcjonowania małych społeczności, żyjących niejako w cieniu, ale i w kontrze do wielkiej metropolii. Taka lokalizacja akcji z jednej strony to wymóg gatunku, ale z drugiej chyba kwestia wyczerpania możliwości lokalizacji kryminałów w wielkich miastach. Niemal każde wojewódzkie miasto w Polsce ma już swojego kryminalnego bohatera, a to detektywa, a to policjanta, a to byłego policjanta i aktualnie detektywa. Wielkie miasta są zajęte, czas przechodzić do miejscowości poniżej 100 tysięcy mieszkańców, co dzieje się na naszych oczach od kilkunastu miesięcy. Powoli czytanie kryminałów staje się częściowo lekturą przewodników po polskich miastach i miasteczkach.
Książka napisana przy użyciu mojej ulubionej narracji - jednorodnej, trzecioosobowej, pozbawionej niepotrzebnych ozdobników, zmian narratora, skoków w czasie i przestrzeni. Styl i język Katarzyny Gacek nie pozostawiają w zasadzie nic do życzenia. Widać, że warsztat pisarski ma autorka wyrobiony i dopieszczony. Książkę czyta się lekko, łatwo, przyjemnie także ze względu na tę warstwę.
Miło było odpocząć od nadmiaru krwi, trupów i przemocy wszelakiej. Katarzynę Gacek dopisuję do listy autorek do regularnego czytania i Wam to szczerze polecam.
Przyznać muszę, że nie wiedziałem dotąd o istnieniu podgatunku literatury kryminalnej, zwanego cosy crime (definicję znajdziecie pod recenzją). Co prawda czytałem sporo książek, które można zaliczyć do tego nurtu, ale nie miałem świadomości, że ma on swoją konkretną nazwę. Gra pozorów, która miała premierę miesiąc temu, bardzo przypadła mi do gustu, z całą pewnością sięgnę...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-26
Znany francuski autor intrygujących thrillerów rozpoczyna nowy cykl. Bernard Minier akcję Lucii umieścił w Hiszpanii i jego bohaterowie z tego kraju nawet nosa nie wyściubiają. To tak, jakby Katarzyna Puzyńska zaczęła pisać o policjantach z urokliwej wioski... pod Monachium. A jednak czyta się tę książkę znakomicie. I nie wiem czemu, w czasie lektury włączyła mi się tęsknota z pewną hiszpańską pisarką.
To chyba dobra rekomendacja, jeśli Lucia kojarzy mi się licznymi momentami z Trylogią Białego Miasta Evy Garcii Saenz de Urturi. W ostatnich latach chyba nie pojawiły się na polskim rynku bardziej hiszpańskie powieści niż te trzy z Krakenem w roli głównej. Jeśli Francuz potrafi napisać historię tak, że pojawiają się tego typu skojarzenia, znaczy, że zrobił to znakomicie i pisze o kraju, który poznał naprawdę dobrze, mimo tylko rocznego tam pobytu, nie jak Łysiak w Asfaltowym saloonie o Stanach Zjednoczonych, w których w tamtym momencie nie był nawet chwilę. Bo jest Lucia powieścią przesiąkniętą na wskroś Hiszpanią i hiszpańskością. Będąc swoistym przewodnikiem po Salamance, Segovii i kilku innych miastach wzbudza w czytelniku niemałą chęć wybrania się w te urokliwe okolice, poczucia tego specyficznego klimatu, zanurzenia się w wąskie uliczki, wejścia do jednej, drugiej, dziesiątej kafejki i restauracji, ale także do muzeum i księgarni, poczucia zapachu tamtejszej historii i kultury.
No właśnie, historii i kultury. Pełno ich w tej książce, znów podobnie ja u Urturi. Może nie są aż tak kluczowa, ale odgrywają niepoślednią rolę zarówno w kryminalnej intrydze, jak i w książce jako takiej. Ważna jest też też kulturowa i historyczna symbolika, może to nie jest poziom Dana Browna, ale jakieś tam jego smaki się przewijają. I nie chodzi nawet o ukrzyżowanie jednej z ofiar, choć to też przecież potężny symbol, ale symbole nieco bardziej zawoalowane.
Jest Hiszpania, jest historia i kultura, jest też oczywiście kluczowy wątek kryminalny, rzecz można nie jeden, a nawet trzy. Poprowadzony jest bardzo sprawnie, historia wciąga czytelnika, pochłania. Intuicja zdaje się podpowiadać dość szybko rozwiązanie (rozwiązania), potem jednak natrafiamy na wiele mylnych wątków, które nasze początkowe przekonania przewracają do góry nogami. Na koniec jest jeszcze inaczej, a może jednak tak, jak myśleliśmy na początku? Przecież zdradzać nie będę. Wątki się plączą, krzyżują i mieszają, rozplątywanie ich wraz z główną bohaterką jest bardzo interesujące.
A jest to dość szczególna postać, jak wiele innych głównych postaci kryminalnych cykli, mocno doświadczona przez życie zawodowe i osobiste, mająca bardzo silny charakter, który niekoniecznie w codziennym życiu pomaga. Chodząca własnymi ścieżkami, niekoniecznie tymi wytyczanymi przez przełożonych i ogólnie przyjęte zasady prawa. W tym wszystkim jednak skuteczna. Lubimy takie nietuzinkowe postaci, charakterne i idące czasami w poprzek. Na szczęście Minier przy okazji swojej bohaterki nie uzależnił ani od środków psychoaktywnych, czy też behawioralnie. Gdzieś tam jakieś tajemnice się kryją, niewielką (jak się zdaje) ich część poznajemy, ale wiele jeszcze przed nami, więcej o Lucii dowiemy się w kolejnych odsłonach serii.
Francuskiemu trudno jest cokolwiek zarzucić w kwestiach warsztatowych. Trudno jednak by było inaczej w przypadku mającego taką markę na całym świecie pisarza. Książka jest napisana ładnym, bogatym językiem (tradycyjny ukłon w stronę tłumaczki, Moniki Szewc-Osieckiej, wszak nawet najlepszy tekst można przy przekładzie zepsuć, a tu jest on naprawdę bardzo udany), moją ulubioną, jednolitą, trzecioosobową narracją. Materiału na retrospekcje, skoki w przestrzeni i czasie jest w tej historii wiele, połowa ze współczesnych pisarzy zrobiłaby tu totalną narracyjną sieczkę, Francuz takich skłonności na szczęście nie ma i bardzo się cieszę.
To moje drugie, po Polowaniu, spotkanie z Minierem. Utwierdza mnie ono w przekonaniu, że książki francuskiego autora można brać w ciemno. Poprzednie i następne.
Znany francuski autor intrygujących thrillerów rozpoczyna nowy cykl. Bernard Minier akcję Lucii umieścił w Hiszpanii i jego bohaterowie z tego kraju nawet nosa nie wyściubiają. To tak, jakby Katarzyna Puzyńska zaczęła pisać o policjantach z urokliwej wioski... pod Monachium. A jednak czyta się tę książkę znakomicie. I nie wiem czemu, w czasie lektury włączyła mi się...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-16
Stanę się niebawem fanem debiutanckich powieści kryminalnych wydawanych w Polsce, zwłaszcza tych napisanych przez panie. Do zacnego grona polskich kryminalistek wkracza właśnie Maria Biernacka-Drabik, której Za żywopłotem jest książką po prostu dobrą w każdym aspekcie pisarskiego rzemiosła. Wciągającą ciekawą intrygą, jednocześnie skłaniającą do wielu przemyśleń, zaskakującą pozytywnie stylem i językiem. Szkoda, że taka ona krótka, tyci ponad 300 stron, ale przecież to obecny, niestety, standard w polskiej literaturze kryminalnej.
Co ciekawe nie zawsze po świetnych debiutach autorkom udają się równie dobrze kontynuacje. Mógłbym wymienić kilka nazwisk, przy których taka tez jest prawdziwa. Tak jakby panie miały pomysł na coś naprawdę dobrego, udanie przeniesiony na papier, uwieńczony sukcesem w ocenach recenzentów, a w szczególności w liczbie sprzedanych egzemplarzy, a potem na fali tego sukcesu, za szybko chciały go powtórzyć. Pewnie jest tak, że z tym pierwszym pomysłem pracuje się w myślach i przed komputerem długo, wnikliwie, przecież trzeba wiele odwagi i samozaparcia, by wymyśloną historię ubrać w dobre słowa. A potem wydawca, czytelnicy, wszyscy dosłownie, oczekują, że zaraz będzie kolejny sukces, kolejny świetny interes. A przecież nawet najbardziej wybujała i aktywna wyobraźnia potrzebuje czasu na zbudowanie nowej historii, na reset i przestawienie. I chyba taką implikację można przeprowadzić - im szybciej powstaje druga powieść, tym jest słabsza. Ot, taki paradoks drugiej książki. Mam nadzieję, że Biernacka-Drabik nie pójdzie tym torem, że swoją drugą książkę, o ile powstanie, dopracuje i dopieści tak jak pierwszą.
Bo faktycznie Za żywopłotem jest dopieszczone. Intryga jest perfekcyjnie skonstruowana, poprowadzona logicznie, niespiesznie, ale bez przestojów. Wciąga i finalnie zaskakuje, choć uważny czytelnik celne podejrzenia co do prawidłowej odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie główny bohater, może powziąć niedługo za połową lektury. Może nie wszystkie i może nie do końca, ale jednak. Nie zabiera to jednak przyjemności czytania i składania kolejnych elementów układanki w logiczną całość. Historia ta jest taka całkiem normalna, bez trudu moglibyśmy sobie wyobrazić, że oparta jest na autentycznych zdarzeniach, notabene takich historii niemało wydarzyło się pewnie w realnym świecie. Nie ma tu zdarzeń nieprawdopodobnych, graniczących z magią, czy szarlatanerią. Nie jest to też opowieść krwista, trupów tu jak na lekarstwo, krwi też nie za dużo. Lektura była dla mnie oddechem po wyjątkowo mocnych, niesmacznych wręcz, obrzydzających i odrzucających thrillerach Katarzyny Bondy i Macieja Kaźmierczaka, które miałem ostatnio okazję dzięki współpracy z Muzą przeczytać (kto wie, czy wydawnictwo dalej będzie mi wysyłać egzemplarze nowości po tych dwóch recenzjach).
Autorka porusz w Za żywopłotem bardzo istotny problem, nieczęsto we współczesnej polskiej literaturze znajdujący swoje miejsce. Zazwyczaj mamy winę i karę, czasami winnemu się upiecze, albo kara jest nieadekwatna. Jednak co się dzieje po karze? Jak wieloletnie więzienie zmienia człowieka, zwłaszcza, jeśli kara byłą niezasłużona, a prawo, które ma dociekać prawdy, zawiodło? Jak odnaleźć się w świecie, który przez te kilkanaście lat zmienił się w sposób absolutny? Jak znaleźć miejsce w nowej rzeczywistości? Jak wrócić do normalnego życia, a nie znów trafić za kratki? Jak budować od nowa relacje z dawnymi bliskimi znajomymi? Czy można uzyskać przebaczenie? Czy wina i kara faktycznie mogą się zatrzeć wraz z upływem czasu? Takie pytania stawia autorka i nie daje na nie jednoznacznej odpowiedzi. Pokazuje, jak trudne są takie powroty, jak więzienie zmienia, choć nie resocjalizuje. W tej powieści mamy osobę, która została skazana niewinnie, tak naprawdę niesłusznie, ale jej sytuacja jest chyba jeszcze trudniejsza niż w przypadku tych, którzy pokutowali za własne grzechy.
W tych małych formach książkowych, które tak popularne ostatnio się stały (300-350 stron), zazwyczaj autorom brakuje miejsca co coś więcej, niż sama intryga kryminalna. Biernackiej-Drabik to się udaje i za to słowa uznania. Prócz wspomnianej istotnej warstwy społecznej, znalazła autorka też miejsca na podzielenie się z nami swoją (i swoich bohaterów naturalnie) miłością do Bieszczad. Uczucie to zdecydowanie podzielam, podobnie jak wrażenie, że te piękne góry przez coraz bardziej masowy napływ turystów tracą na uroku, z tym większą przyjemnością czytałem te fragmenty, które rozgrywają się między Wetliną a Ustrzykami i między Wielką Rawką a Krzemieńcem. Widać, że autorka nie tylko zna Bieszczady, ale zna i ich prawdziwego ducha, że gdzieś tam na szlaku nie raz poczuła to coś, co sprawia, że w te zielone góry, wciśnięte między Słowację a Ukrainę wraca się tak chętnie i z radością. Nadzieją na nabranie sił i energii na kolejne miesiące zmagań z codziennością. Jest i w tej książce Kraków - bardzo realny, współczesny, pełen kontrastów między nowoczesnym city, a niekiedy pozbawionymi tynku i okien starymi kamienicami Kazimierza. Niemniej to na ogół cieple i dobre miasto, w którym da się dobrze żyć.
Warsztatowo Za żywopłotem też trudno coś zarzucić. Narracja jest taka jaką lubię, trzecioosobowa, linearna, jednorodna. Narrator obserwuje i pokazuje poczynania głównego bohatera, sporadycznie i trafnie przenosząc uwagę na osoby z drugiego planu. Niepotrzebnych retrospekcji i narracyjnych ozdobników poprzedzających poszczególne rozdziały, tak obecnie powszechnych, tutaj nie ma i bardzo dobrze. Językowo i stylistycznie książka jest dopieszczona, nic dziwnego, wszak autorka jest polonistką.
Polecam tę książkę tym, którzy lubią trochę przy książce pogłówkować, podumać, niekoniecznie będąc atakowanym plastycznymi obrazami gwałtów lub innego ludożerstwa. Mimo, że to kryminał, to przy lekturze odpoczywałem, czułem się zrelaksowany, choć zaintrygowany. Pani Mario, niech tylko pani nie zmarnuje tego debiutu, niech pani nie da sobie wmówić, że następna powieść musi być już, zaraz, bo czytelnik zapomni, bo inni zajmą miejsce. Nie, tak nie jest, ktoś po sięgnie po pani debiut, chętnie powtórzy taki gest przy kolejnej okazji. Nawet, jeśli nadarzy się ona za rok, czy dopiero dwa.
Stanę się niebawem fanem debiutanckich powieści kryminalnych wydawanych w Polsce, zwłaszcza tych napisanych przez panie. Do zacnego grona polskich kryminalistek wkracza właśnie Maria Biernacka-Drabik, której Za żywopłotem jest książką po prostu dobrą w każdym aspekcie pisarskiego rzemiosła. Wciągającą ciekawą intrygą, jednocześnie skłaniającą do wielu przemyśleń,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-11
Pisarstwo Piotra Borlika po raz pierwszy poznałem przy okazji Labiryntu, wydanego przed niespełna rokiem. Książka spodobała mi się na tyle, że chętnie sięgnąłem po kolejną premierę tego pisarza. I nie zawiodłem się. Incydent to wciągający, misternie skonstruowany i zaskakujący thriller z mocną nutą politycznego i społecznego zaangażowania.
Incydent nie jest klasycznym kryminałem, gatunkowo postawiłbym książkę Borlika raczej wśród thrillerów politycznych, w których, choć są kompletnie fikcyjne, to nie można im odmówić zaangażowania społecznego i odwołań do problemów, które nękają współczesność. Historia, którą wymyślił autor wydaje się nieprawdopodobna, czytając, próbujemy wierzyć, że w Polsce takie rzeczy nie mogą się zdarzyć. Terroryzm na dużą skalę? Płatny morderca eliminujący beznamiętnie każdego, kto próbuje powstrzymać jego mocodawców, w tym policjantów, prokuratorów i innych przedstawicieli władz? Politycy skorumpowani tak głęboko, że nie wahają się ani chwili przed skrajnie przestępczymi działaniami, jeśli tylko przyniosą one wymierne korzyści, niekoniecznie nawet tylko majątkowe? W pisarskiej wyobraźni i owszem. W innych krajach, też, ale przecież nie w Polsce. Borlik gdzieś tam między wierszami zadaje pytanie, dlaczego nie bierzemy pod uwagę takiego scenariusza w naszych warunkach? Przecież jesteśmy krajem, który angażuje się mocno w wielu konfliktach po jednoznacznie określonej stronie, należymy do sojuszów gospodarczych i wojskowych, które stają się regularnie przedmiotami terrorystycznych ataków. Chyba trzeba coraz mocniej zacząć zdawać sobie sprawę, że takie rzeczy jak opisuje, są w Polsce możliwe, trzeba być psychicznie i fizycznie do takich scenariuszy gotowym.
Jest w moim odczuciu Incydent manifestem antypolitycznym autora. W książce tej mamy wielu polityków, ale żaden z nich nie jest choć odrobinę pozytywną postacią. Nie myślę, żeby Borlik chciał nam pokazać stosunek do obecnej władzy, niewiele tu wskazuje, by wykreowane postaci miały cechy, które pozwoliłyby ich zaszufladkować do jednego, czy drugiego z głównych polskich obozów politycznych. Władza demoralizuje każdego, który ją otrzyma, bez wyjątku. Książka zahacza też o wrażliwy temat stosunków polsko-ukraińskich w dobie wojny wywołanej na Ukrainie przez Putina, wielkiej ukraińskiej migracji i Polaków do niej stosunku. Nie jest to obraz ani sympatyczny, ani optymistyczny. U Borlika większość Polaków traktuje naszych wschodnich sąsiadów źle, raczej ich wykorzystuje, niż pomaga, a sprowokowani przez przewrotną narrację władzy związaną z incydentem terrorystycznym, zaczyna wykazywać jawną wrogość podszytą mocno nacjonalizmem i ksenofobią. Trochę ten obraz jest przerysowany, świadomie jak myślę, ale każe się zastanowić, czy gdzieś w nas, na razie głęboko ukryte, ta wrogość i nacjonalizm nie tkwią. Czy gdyby faktycznie stało się tak, że jakiś obywatel Ukrainy spowodował śmierć wielu naszych rodaków, czy potrafilibyśmy być nadal tak wspierający, jak dotąd? Sam łapię się na tym, rok po tym, jak wszyscy bez chwili rzuciliśmy się wspierać naszych uciśniętych sąsiadów zza południowo-wschodniej granicy, że kiedy widzę choćby małe wykroczenie na drodze, złoszczę się bardziej, kiedy widzę tablicę ukraińską.
Jest jednak przede wszystkim Incydent kawałkiem świetnej literatury sensacyjnej, utrzymanym w wysokim, równym tempie, który pochłania się wielkimi kęsami, żałując, że na czytanie wciąż za mało jest czasu. Momentami przypomina mi Borlik Grzegorza Brudnika, który kilka lat temu wypuściła na rynek dwie świetnie powieści, przy lekturze których Alistair MacLean czy Robert Ludlum nabawiliby się kompleksów (notabene wciąż czekam na kolejne powieści tego autora, niestety wygląda na to, że zapadł się on gdzieś w literacki niebyt, uznając, że z pisania nie da rady żyć, na czym skorzystał niegdyś jeden z polskich klubów ekstraklasy, a teraz nie wiem kto korzysta). Może tempo nie jest aż tak zawrotne, może rozmach działań bohaterów nie jest aż tak imponujący, ale jest doprawdy mocno, szybko, konkretnie i z sensem.
Warsztatowo Borlik nie odstaje od polskiej czołówki, używa zrozumiałego, prostego, ale nie prymitywnego języka, styl pisania jest gładki, czyta się tę książkę przyjemnie i dla formy i dla treści. Narracja jest taka jaką lubię, trzecioosobowa, prowadzona liniowo bez retrospekcji, skoków w czasie i przestrzeni. Jednak kryje się w niej pewien haczyk, swoiste zakrzywienie czasoprzestrzeni. W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, czy początek historii jest na początku książki, w środku czy na końcu. I tak naprawdę do ostatnich stron nie wiemy, co tu jest finałem. Bardzo ciekawy zabieg, który po przeczytaniu ostatniej strony pozostawia czytelnika z nieco rozdziawioną buzią.
Pisarstwo Piotra Borlika po raz pierwszy poznałem przy okazji Labiryntu, wydanego przed niespełna rokiem. Książka spodobała mi się na tyle, że chętnie sięgnąłem po kolejną premierę tego pisarza. I nie zawiodłem się. Incydent to wciągający, misternie skonstruowany i zaskakujący thriller z mocną nutą politycznego i społecznego zaangażowania.
Incydent nie jest klasycznym...
Szaleni, nieuleczalni wielbiciele czytania wszelakiego, Kuchnia książek to lektura dla Was! Nie tylko dlatego, że z istoty swej choroby czytać musicie, najlepiej nieprzerwanie, ale i dla opisu miejsca, o którym zapewne marzycie, a którego w naszym polskim kraju chyba nie ma. Hotel, w którym wszystko tonie w książkach, wszystko jest dla książek i przez książki... No pyszne to, a okraszone dodatkowo historiami najzwyklejszymi, ale przez to niebywale ważnymi.
Od wielu już lat mam w głowie taki pomysł, by pod koniec życia, no może przed emeryturą sprzedać wszystko i... kupić sobie hotel. Pewnie nie za duży, jakiś pensjonat w uroczym miejscu i zająć się jego prowadzeniem, przyjmowaniem gości, dbaniem o ich wygodę, no i oczywiście dorabianie na tym do skromnej zapewne emerytury. O konkretnym miejscu jeszcze nie myślałem, lubię zarówno góry, jak i równiny, lasy, jeziora, morze. Chciałem jednak miejsca z dala od najbardziej popularnych szlaków i turystycznych destynacji. Jestem też wielbicielem książek, czytelnicy moich recenzji wiedzą to doskonale. Czytam więc w każdej wolnej chwili i tej niekoniecznie wolnej. Bibliotekę mam naprawdę sporą, na książki w swoim domu przeznaczyłem spore pomieszczenie. I zastanawiam się jak to się stało, że nie wpadłem na genialny, choć prosty pomysł - pensjonat, w którym książki będą odgrywały najważniejszą rolę. Po lekturze powieści Kim Jee Hye już wiem - jeśli spełnię swoje marzenie, to mój pensjonat będzie kopią Soyang-ri Book's Kitchen.
Bo koreańska pisarka stworzyła miejsce dla wielbiciela książek absolutnie magiczne. I nie chodzi nawet o to tylko, że tam jest mnóstwo książek, że można je wypożyczyć, kupić, zamienić, ale też o to, że tam wszystko się dzieje wokół i dla książek. Właściciele Kuchni książek organizują przeróżne eventy, w których książki są punktem centralnym, bezapelacyjnie najważniejszym. Można tam też znaleźć miejsca idealne do książek tworzenia. Jest to powieść napisana z miłości do książek i o miłości do książek. Książki są dobre na wszystko, na wszystkie mniejsze i większe życiowe problemy i rozterki. Gospodarze pensjonatu świetnie rozpoznają jakich treści potrzebują niektórzy ich goście i ich nimi obdarowują, często odmieniając ich życie. I coś w tym naprawdę jest, mi także czytanie pomaga w trudniejszych życiowych momentach.
Może być Kuchnia książek źródłem inspiracji dla kolejnych czytelniczych inspiracji. Niespożytym źródłem, bo odwołań i odsyłaczy do najróżniejszych książek mamy tu mnóstwo. Dominuje literatura azjatycka oczywiście, w wielu przypadkach są to pozycje w Polsce niedostępne, bo nieprzetłumaczone. Jednak najwięcej jest tu Murakamiego. Autorka jest najwyraźniej wielbicielką japońskiego pisarza, a że ja to uwielbienie w pełni podzielam, lektura jest dla mnie tym bardziej przyjemna. Na marginesie zastanawiam się, kiedy wreszcie wydawnictwo Muza pokusi się o wydanie najnowszej powieści autora Norwegian wood i Kroniki ptaka nakręcacza. Od premiery japońskiej tej powieści (tytuł angielski: The City and Its Uncertain Walls) minął już rok, a o polskim tłumaczeniu nie słychać ani słowa. Skoro jednak wydawnictwo stawia na taśmowe wydawanie krymiquinów (takie połączenie kryminału i harlequina) niegdysiejszej królowej polskiego kryminału i innych równie marnych dziełek, to co się dziwić, że na ambitną i niełatwą literaturę Murakamiego czasu i przestrzeni nie ma. Liczy się kasa i ilość a nie jakość.
Wracając do Kuchni książek jest to też niejako zbiór najzwyklejszych ludzkich historii - piosenkarki, którą zmęczyła popularność i powszechna rozpoznawalność, dwojga ludzi, którzy rozstali się z niejasnych przyczyn przed wieloma laty, czwórki przyjaciół, którzy kiedyś nierozłączni w dorosłym życiu nie mogą odnaleźć drogi do siebie, zamożnego biznesmena, który czuje, że życie w pogoni za pieniądzem i sukcesem wymyka mu się spod kontroli. Nic nadzwyczajnego, tacy pogubieni ludzie nas otaczają, żyją nie tylko w Korei, ale w każdym innym kraju. Wszyscy oni w Kuchni książek znajdują odpowiedzi na nurtujące ich pytania i wątpliwości. Owe odpowiedzi bynajmniej nie są szokująco odkrywcze. Niosą te opowieści przesłania tyle uniwersalne, co zdaje się oczywiste. Nie jest to na pewno poradnik z cyklu jak żyć, ale historyjki czyta się z przyjemnością i lekkością.
Jest to też trochę książka o Korei. Taki mini przewodnik po tym specyficznym azjatyckim kraju. W dużej mierze kulinarny, bo bohaterowie dużo jedzą, głównie tradycyjne potrawy koreańskie, a tłumaczka w przypisach te wszystkie smakowitości nam objaśnia. Po części geograficzny, bo do Soyang-ri Book's Kitchen goście przybywają z różnych stron i autorka wplata do ich historii obrazki z przestrzeni, w których żyją. Wreszcie jest to przewodnik kulturalny i społeczny, o koreańskich zwyczajach i zasadach dowiadujemy się sporo. I tu znów ukłon do tłumaczki, Marty Niewiadomskiej, która książkę nie tylko przetłumaczyła, ale i opatrzyła licznymi przypisami, które rozumienie wielu treści zdecydowanie ułatwiają czytelnikowi z Polski.
Nie jest to może książka, która odmieni życie czytelnika. Może nie będzie się jej pamiętać do końca życia i u nikogo nie znajdzie się w dziesiątce najważniejszych życiowych lektur. Jednak ta niewielka powieść jest lekturą przyjemną i lekką, dobrze nastrajającą. Niewykluczone, że natchnie kogoś do wybrania się do Korei i bliższego poznania tego kraju. A może przekona kogoś do rzucenia wszystkiego i stworzenia pensjonatu z książkami w roli głównej? Tak jak mnie?
Szaleni, nieuleczalni wielbiciele czytania wszelakiego, Kuchnia książek to lektura dla Was! Nie tylko dlatego, że z istoty swej choroby czytać musicie, najlepiej nieprzerwanie, ale i dla opisu miejsca, o którym zapewne marzycie, a którego w naszym polskim kraju chyba nie ma. Hotel, w którym wszystko tonie w książkach, wszystko jest dla książek i przez książki... No pyszne...
więcej Pokaż mimo to