cytaty z książek autora "Dominika Horodecka"
Burze idą w szklanych kaloszach i tiulowych spódniczkach do kolan.
Tiul ma kolor granatowo-czarny, układa się na kształt rozczochranych
włosów i opada pióropuszem z kropli zimnej wody. Kiedy leją deszczem,
w końcu uchodzi z nich siła, stają się prawie bezbronne i blade,
znikają… Ale te nadchodzące głośno grzmią. Strzygi, wiedźmy, czarownice,
karty tarota, czakramy, srebrne kule, czerwone szpilki,
różowe szminki, emancypantki, sufrażystki, feministki. Gdyby religijna
próżność znalazła sposobność, już dawno zakazałaby burzom
brzmieć, uciszyłaby je i zamknęła w dzwonnicy, pokropiła wodą święconą:
Idźcie stąd precz! Nadchodzące burze są bowiem jak te wściekłe
panny na wydaniu, jak bezczelne dziewuchy, jak odważne słowa, jak
zakazane piosenki, głośne manifestacje, odsłonięte tatuaże i koronki
staników. Są elektrycznym dowodem na istnienie magicznej duszy
tego świata. Trzask! Grom!
Słabość jest pułapką. Jeśli tam wpadniesz, musisz się liczyć z tym, że zostaniesz potraktowana jak marionetka. Jak obiekt zniecierpliwienia i drwin.
Zjedź poniżej trzeciego. Tam na dole, nawet gdy się krępujesz, gdy się boisz, gdy śmiejesz się do rozpuku z policzkami pełnymi śliny i czekolady, nadal bierzesz ja, jakim jest. Nie dzielisz, nie oceniasz, lecz przeżywasz - twoje krótkie życie i twoje małe ciało. Drewniany konik na biegunach w kolorowe kwiaty buja się w rytm patataj, patataj, patataj. Masz w sobie tę dawną część, odpowiedź na wszystkie pytania, te spontaniczne pytania, których już nie zadasz, tę ekspresję, której nie zaryzykujesz publicznie. Ale dopóki żyjesz, ono też żyje. Twoje pierwotne stworzenie. Ta istota nieporadna może mieć więcej słuszności niż obliczone ja. Ja wprawdzie wjechało na wyższe piętro, ale czy aby się nie zakleszczyło między nimi? Tam, między wypada a nie wypada, między ciałem a skrępowaniem, że się je posiada, między tym, co mi o mnie powiesz, a tym, co chcę usłyszeć.
Między być a myśleć o tym, że się jest.
Czas dziecka jest czasem odmiennym, to czas porozciągany. Dziecięce sekundy są niczym dorosłe minuty, minuty jak godziny, zaś godziny jak tygodnie. Dzieci obserwują świat na zwolnionych obrotach - tu i teraz - dzięki temu są obecne, ledwie dryfują, zauważając najdrobniejsze szczegóły. Dorośli odwrotnie - dają się ponieść coraz to szybszemu nurtowi, pozbawieni jakiejkolwiek refleksji. Byle do przodu, na łeb na szyję, w przyszłość, bo tylko ona jest ważna. Co najmniej tak, jakby teraźniejszość nie istniała.
Nie mogłam zareagować, bo reakcja oznaczałaby przyznanie się do dziwnych myśli. Mogłabym na przykład odkryć, że to, co mnie drażni, jest czymś brzydkim, oślizgłym i należącym tylko i wyłącznie do mnie, że ja to stworzyłam, a bardzo tego nie chciałam.
Poniżenie może ciągnąć się latami i fermentować tak, że będziesz nim trącić przez całe życie. Będziesz się wstydzić za siebie, że dałaś się nim nakarmić, i za tych, co cię nim karmili. W przypadku poniżenia zacierają się bowiem granice tego, na ile karmiono cię siłą, a na ile sama sobie zasłużyłaś - podetknęłaś usta do karmienia, tyłek do bicia, bo niegrzeczna, bo ojciec jest zaraz po Bogu, bo ci się należało.
Rozkosz wymaga bezpieczeństwa, płynnych i nieszarpanych ruchów. Przeżycia z kolei mogą być bardzo chaotyczne i pocięte w niekoniecznie przyjemne fragmenty.
Już samo przyglądanie się słowu może wywołać onieśmielenie. Intymność. Pulsująca żyłka, gruczoł, kropla, napęczniała struktura, pędząca krew, tam pod spodem, w środku, pod podszewką, cebulka, przedsionek, głęboko, ujście. Spomiędzy. Wszyscy z niej pochodzimy. Ta prawda krępuje do żywego, to, jak bardzo jesteśmy delikatni. Że jak szypułki, jak ukwiały, jak istoty z różowych nabrzmiewających tkanek. A nie jakbyśmy sobie tego życzyli z połyskujących syntetycznych garsonek i czarnych sztywnych garniturów, ponakręcanych zegarków i śrubek. Nic tu nie jest tak skomplikowane, ale i tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Czy naprawdę nie rozumiał, że nie można wprowadzać życia do śmierci i śmierci do życia? To przecież oczywiste, świat żywy dąży do wyrzeźbienia tego, co solidne i trwałe, iluzorycznie wieczne. Zaś świat zakończony i martwy całkowicie przeczy tamtej solidności, obnaża nieuchronną kruchość tego wszystkiego, co tak bardzo pragnęłoby udowodnić, że nie ma końca. Istna tragikomedia.
W byciu ulubioną wnuczką krył się pewien przywilej, coś, co pozwalało wierzyć w siebie, tak po prostu, bez szczególnego powodu, wierzyć w siebie tylko dlatego, że się jest.
Wypełniasz się myślami. Formujesz w ciało obce z cudzych słów.
Są takie drogi, ścieżki, zakamarki tego świata, które zna się na pamięć. Nie myśli się o nich, one i tak są częścią umysłu. Elementami tak oczywistymi, jak ludzie, których nie trzeba już kochać, bo kiedyś się ich pokochało. Raz i wystarczy. Kiedy znikają, żałujemy, tracimy całe kontynenty, ale kiedy tu byli, odczuwaliśmy, że się nam należą jak chodniki i dobrze rozścielony asfalt.
Sama myśl, że pijany tata w każdej chwili może wejść do mojego pokoju, napawała mnie czymś w rodzaju obrzydzenia. Jakby coś mi zabierał i zastępował to grubiaństwem, śmierdzącymi wódką słowami, grymasem poczerwieniałej i spoconej twarzy, łypnięciem złych oczu. Ten spektakl miał w sobie coś z psychodelicznej pornografii, pokazywał te części dorosłych, których nie chciało się oglądać.
Nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy, że jest w tym coś niezwykłego. W tym kruchym i rzadkim uczuciu poddania się dorosłemu mężczyźnie, bez napinania mięśni i bez wewnętrznego sprzeciwu. Z zaufaniem.
(...) pojęłam, że auta mogą się sporo między sobą różnić i że jednak coś mówią o swoich właścicielach. Choćby miałby to być tylko popis albo snobizm czy też głośne zaprzeczenie biedy, jakiej się musiało zaznać w dzieciństwie, a dzieciństwo, jak wiadomo, pokutuje w nas całe życie.
Jesteś tylko małą dziewczynką, która wierzy w swoją dziewięćdziesięcioprocentową dorosłość.
Leżałyśmy w milczeniu, ja na wznak, mama obrócona do drzwi. Z jej bezruchu emanował jakiś chłód, jakby to nie było zasypianie, a lodowacenie. Miałam jej za złe ten zimny bezruch. Kojarzyła mi się z pustą muszlą ślimaka, ze skostniałą martwotą, z której należałoby mamę wytrząsnąć, przywrócić do porządku. Do bycia mamą obecną i ruchliwą. Czy to możliwe, że przestała nasłuchiwać? Że zostawiła mnie z pijanym tatą sam na sam? Że śpi, gdy ja nie mogę zasnąć?
Zaszkliły mi się oczy, trochę ze szczęścia i trochę ze smutku. Zrobiło mi się nas żal. Mnie i mamy. Doprawdy małe dziewczynki nie powinny mieć do czynienia z pijanymi mężczyznami.
Niektórzy stąpają po ziemi tak dosłownie, że interesują się wyłącznie konkretami.
W snach rzeczywistość wykrzywia się na wszystkie strony.
Tak jak przemoc rodzi przemoc, tak perspektywy rodzą perspektywy.
Ryczę nie tylko dlatego, że mi się dostało i że przerwano mi zabawę, ale też z powodu złości i strachu, bo nie należały do mnie, a zostały mi brutalnie wtłoczone w klapsach. Upokorzenie zawsze boli bardziej niż uderzenie.
Kuchnie są sakralne niczym bezpretensjonalne świątynie. Cokolwiek w nich robisz, każda czynność uwalnia prawdę o tobie. Nie obierzesz ogórka, nie wyciśniesz cytryny, nie zmielesz maku, nie przekroisz bochenka - fałszywie, wbrew sobie. To jest przecież niemożliwe.
Najokropniejsze było spojrzenie, przeszywające i ostre, a jednocześnie mętne, jakby zza szyby. To w oczach kryło się całe pijaństwo i głupota. I w bełkotliwy głosie.
Jeśli nigdy nie widziało się swoich rodziców w uczuciowym uniesieniu, to jak już do tego dojdzie, okazuje się, że nie można na to patrzeć. Rozbieżność pomiędzy codziennością, a tą jedną chwilą jest tak duża, że wprawia w wielkie zakłopotanie. Opowiedzianą przez nich historię zapamiętałam wtedy przez pryzmat ich szklanych oczu i swojej niepewności.
To, co czułam, mieściło się w graniach niepokoju - czegoś w rodzaju bliżej nieokreślonego strachu i robienia rzeczy całkowicie wbrew sobie.
-Jarek?! - zwykł zaczynać małą tyradę o wujku dziadek Rajmund. - Jarek, jak zaczął tu chodzić, do ty naszy dziewczyny, to w jedny parze spodni przyłaził. Gołodupiec jakich mało ten chłopak. U nich w domu była taka bieda, bo tam był tylko on, brat i samotna matka. Oni nic nie mieli. Biedni jak te myszy kościelne.
Dziadek. mówiąc w ten sposób, ani przez chwilę nie tracił szacunku do biedy, z której sam się wywodził, a jednak wypowiedź zawierała oczywistą pretensję - pretensję o to, że wujek, w przeciwieństwie do dziadka, o swojej biedzie nie tylko chciał zapomnieć, ale jeszcze chciał się jej wyprzeć przed światem w żywe oczy.
Czasem dla urody warto się poświęcić - stwierdzenie powtarzane przez mamę miało w sobie coś słodkiego. Kryła się za nim nobilitacja i przyzwolenie. Nie chodziło tylko o to, że już wiedziałam, co robić (co poświęcić), by stać się ładną kobietą, ale że traktuje się mnie poważnie, jak kandydatkę. To bardzo motywowało do wytrzymywania.
Od najmłodszych lat martwiła mnie jedna sprawa w kontekście szeroko pojmowanej biedy, czy to przedstawianej w telewizji, czy to mijanej na ulicach (cyganki w długich staromodnych spódnicach z wplątanymi w nie dziećmi, mizerne lumpy o umartwionych spojrzeniach, brodaci żebracy pod kościołem, pojedyncze pijaczki o napuchniętych twarzach, brzydszych niż ich męskie odpowiedniki), a mianowicie głód. Strasznie nie chciałam, żeby ktokolwiek chodził po tym świecie głodny i przejmowałam się tym, czy źle wyglądający lub wyciągający do nas rękę człowiek miał coś dziś w ustach. Podejrzenie, że nie miał, potrafiło wytrącić mnie z równowagi.