cytaty z książek autora "Marcin Majchrzak"
Istnieją rzeczy permanentnie zepsute, na zawsze, których naprawić nikt nie zdoła.
Związani byliśmy więzami strachu, które oplotły nas ciasno niczym macki jakiejś morskiej istoty, uzależniając od siebie na dobre.
Nie wiemy, co skrada się w naszym kierunku, lecz to właśnie perspektywa rychłego poznania przeraża nas wówczas najbardziej.
Wszystko to będzie twoje, jeśli oddasz mi pokłon. Obawiam się, że jako ludzkość nie tylko oddaliśmy pokłon, lecz wręcz przyjebaliśmy czołem o ziemię.
Życie w społeczeństwie wymaga udawania, że kontrolujesz sytuację, nawet gdy jej nie kontrolujesz. Może nawet szczególnie wtedy, gdy jej nie kontrolujesz. Jeśli pozwolisz innym na poznanie prawdy, zniszczą cię, zjedzą, wyssą do kości.
Byliśmy sami, otoczeni przez ciemność i przeraźliwy ziąb; oba te żywioły napierały na nas, jak gdyby nie były po prostu brakiem światła i ciepła, lecz osobnym krwiożerczym organizmem, drapieżnikiem kąsającym nas wytrwale, aż do reszty opadniemy z sił.
Przez moment będą nas ratować jeszcze żałośnie słabe latarki telefonów, a potem i one się wyczerpią, a my zostaniemy doszczętnie pożarci przez mrok. I nie będzie już nas, jedynie czarna pustka, przeraźliwie pusty kosmos nocy.
Na początku było słowo, na końcu jest kłamstwo. Dlatego największym wrogiem człowieka zawsze będzie on sam. W ostatecznej perspektywie słowo nie prowadzi do żadnego zrozumienia; słowo staje się więzieniem. To jego jedyna niezbywalna, trwała ponad wieczność cecha, która przejawia się na równi w słowach głupca i w słowach mędrca: jest narzędziem zniewolenia, pułapką, którą zakładamy na siebie wzajemnie już od pierwszych lat życia. Dziecko poznające język jest niczym młody gladiator oswajający się z włócznią i mieczem.
Nie istnieje żaden sposób naprawy tego stanu rzeczy, żaden sposób inny niż zakrywanie prawdy kolejnymi całunami fałszu. Można mieć nadzieję, że to słuszne, że odpowiedzią jest nakładanie na zgniłą ścianę nieskończonych warstw farby. Prędzej czy później ściana musi runąć, a jeśli nie runie, to wyłącznie dlatego, że to nałożone na siebie niezliczone warstwy farby utrzymują ją w pionie. Być może jest to jakiś sposób; prędzej czy później szkielet złożony z kłamstw sam staje się rdzeniem całej tej skomplikowanej konstrukcji i nikt już nie pamięta, co było na początku.
Na początku było słowo. Na końcu jest kłamstwo. To jedyna dostępna droga ewolucji – ucieczka w nieświadomość wyrażoną fałszem. Cywilizacja to sztuka okłamywania samych siebie, sztuka niewolenia brata przez brata.
Las pytał: "Dlaczego w ogóle miałoby obchodzić cię to, co wydarzyło się tam, w dole?"
Oznajmiał: "Tu jesteś częścią czegoś większego, czegoś, co dla was, ludzi, dawno przestało być ważne".
Mówił: "Wymieniliście sobie własny świat na moje podobieństwo, z betonowymi pniami, gałęziami z metalu, plastikowymi liśćmi. Tu, pod darnią, także odbywa się handel, niesie się opowieść życia zaklęta w grzybniach i korzeniach".
Och, to oczywiste, że las nie mówił. To tylko moje myśli, próba personifikowania otaczającego mnie świata. To nie las, to ja.
Lecz...
Czy to naprawdę aż taka różnica? Czy to w ogóle jakakolwiek różnica?
Gdy jesteś najmarniejszym z robaków, bezpiecznie jest tylko pod najciemniejszym z kamieni.
Gdy nie widzą we mnie dorosłego, łatwiej im sprzątać moje fekalia. Jeśli im to pomaga, to niech tak będzie. Praca na oddziale paliatywnym to nie jest łatwy kawałek chleba.
Zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, że miejsce takie jak to może powołać do życia ludzi i nie wyposażyć ich w dodatkową parę kończyn, drugą głowę, pajęcze odnóża wyrastające z pleców. Tutaj powinny rodzić się same mutanty, potwory, skrzywione i wypaczone jeszcze w łonach matek. Powinny snuć się po ulicach tego miasta, trzymając w paralitycznie powyginanych dłoniach wyrwane z płotu sztachety, powinny rzucać się na każdego obcego i z przerażającym wyciem wydzierać mu trzewia. Wówczas i tylko wówczas krajobraz pasowałby do swoich mieszkańców.
W końcu dociera do mnie, jaka jest prawdziwa natura zła. Szkoda, że tak późno. To, wbrew pozorom, całkiem proste.
Czynisz zło, ponieważ musisz czynić zło. To jak zakaźna choroba; gdzieś i kiedyś nabawiasz się jej podczas niewinnej zabawy, a potem odkrywasz, że zostaje z tobą na zawsze. Zło jest jak smród zgniłych ubrań, którego nie usuniesz nawet setką prań. Jak uporczywy odcisk. Jak kontuzja, która nigdy już nie da ci spokoju. Zło jest jak wirus, jak blizna po wypadku. Jak sepsa. Jak nałóg silniejszy niż wola przetrwania. Czegokolwiek nie zrobisz, ono zostanie z tobą. Na wieczność, na zawsze, niczym głęboko pogrzebane w podświadomości wspomnienie, którego nie da się wyrugować z umysłu.
Czas upływa, a ta rzecz, to zło, to zasiane w tobie ziarno pierwotnej nikczemności rozwija się. Kiełkuje. Rozprzestrzenia po całym systemie, aż nie pozostanie ani jeden niezarażony organ. A wtedy wybór staje się iluzją, decyzja oszustwem, wola walki – naiwną farsą. Nie ma dla ciebie powrotu do światła, bo przynależysz już do ciemności, która staje się twoim powietrzem, twoją krwią, twoją limfą i śliną. Żadnej szansy na ratunek. Jedyne, co możesz robić, to zarażać dalej, jak żywy trup. Każda ziemia, na której staniesz, stanie się skażona. Każdy człowiek, jakiego zainfekujesz sobą, będzie dalej nieść twoje przekleństwo.
I wiem już, że stąd nie wyjadę. Nigdy nie opuszczę tego miasta, a powód jest najprostszy z możliwych, choć wcale nie odbiera mu to grozy; nie wyjadę z tego miasta, bo ono jest we mnie.
Przeszkadza mi bicie własnego serca. Staram się tak ułożyć, żeby nie słyszeć tego przerażającego dudnienia w głębi klatki piersiowej, świadectwa własnej słabości, delikatności całego tego mechanizmu. Bicie serca przypomina mi o tym, że jestem śmiertelny. Momentami zastanawiam się, czy z ludzkimi sercami nie jest trochę tak, jak ze skrzydłami trzmieli, które w ciągu całego swojego życia mogą nimi uderzyć tylko określoną liczbę razy. Liczę więc uderzenia swojej wewnętrznej pompy i wpadam w panikę, nie wiedząc, ile jeszcze zostało mi czasu. A gdy wpadam w panikę, moje serce przyśpiesza i to przeraża mnie jeszcze bardziej. Błędne koło.
Gdybym mógł wrócić do tamtego momentu, pewnie inaczej bym to rozegrał. Nie strzelasz z największego kalibru do wkurwionych dziewczyn, no chyba że jesteś idiotą. Najwyraźniej byłem idiotą.
Dziś każdy dworzec kolejowy jest dworcem z przypadku, galerią z pociągami w tle, klatką na gołębie zamkniętą na komunikację miejską, bo przecież musiały się zmieścić haendemy, kropy, zary, pizzahuty, starbaksy, makdonaldy, bez których człowiek współczesny pozostawał osamotnioną wyspą na oceanie życia.
Bezdomnych wyrzucono na mróz, by swoimi zarośniętymi mordami nie odstraszali innych ludzi, nie przypominali im, że istnieje jeszcze coś poza uśmiechniętymi modelkami na plakatach z przeceną. Bezdomność kiepsko się sprzedaje. Proza życia w swoim najsmutniejszym wydaniu nijak nie zachęca do wydawania pieniędzy na ubrania z modnych sieciówek, szyte, notabene, za miskę ryżu, za dwa dolary dziennie, za miejsce do spania, gdzieś w kraju bez nazwy.