cytaty z książek autora "Wiesław Weiss"
Miał w sobie dobroć, miał niesamowitą czułość. A wiele osób myli dobroć ze słabością. I jest wobec takich ludzi bezwzględna. Wszystkie te dziewczyny... On miał otwarte serce i dostawał prosto w to serce...
Jutro umieram. Klepsydry już w druku! W piątek ujrzą światło dzienne, a ja zamknę się w domu, nikogo nie wpuszczę, ani nie podniosę telefonu. Pogrzeb w niedzielę. Przyjdę nań!!! Hi hi hi! Babcia wie. Zaczęła szumieć, ale jakoś ją uspokoiłem. Klepsydry kosztowały mnie dwieście trzydzieści złotych. Ale ubaw! Przeżyję swój zgon!!!
Na początku maja Jones poprosił muzyków Soft Machine, aby pomogli
w nagraniach. Perkusista grupy, Robert Wyatt, opowiadał kilka lat później:
Myślałem, że uczestniczę w próbach. Pytaliśmy: „Jaka tonacja, Syd?", a on
odpowiadał: „Owszem". Mówiliśmy: „Zabawne, Syd, ale pierwszy takt jest
w metrum takim i takim, a potem następuje fragment w metrum takim i takim".
A on na to: „Och, czyżby?" Taśma kręciła się, my siedzieliśmy próbując coś
z niego wycisnąć, a on wstawał nagle i oświadczał: „No dobra, dziękuję
bardzo".
Ilość pojedynczych, detalicznych błędów w dyktandzie przestała się liczyć, bo Celina nie miała już siły pisać. A niepisanie to przecież błąd zwielokrotniony, spotęgowany, niewybaczalny. I taka musiała być tym razem kara. Nieubłagana, nieludzka, bezlitosna. I taki musiał być ból, z każdym uderzeniem potężniejący, gęstniejący, totalny...
Raczej starał się unikać poważniejszych tematów i głębszych myśli. Mówił: "Fajnie, gdy tekst jest wieloznaczny. Może wówczas zainteresować więcej osób. Ale ja najbardziej lubię proste piosenki".
Jeden z wyjątków to Chapter 24, poetycka parafraza kilku myśli z Heksagramu
24 ze słynnej księgi wyrocznej / Cing, zaliczanej do kanonu literackiej
spuścizny konfucjanizmu. Wydaje się świadczyć o tym, że Barrett już wtedy miał
świadomość zachwianej równowagi wewnętrznej i rozpaczliwie próbował
odmienić swoje życie, uwolnić się od dręczących go koszmarów, odzyskać
spokój ducha. Ale w tym czasie nikt, nawet koledzy z zespołu, nie zrozumiał
Chapter 24. A wschodni myśliciel Maharaji Charan Singh Ji, u którego Barrett
szukał odpowiedzi na pytanie, jak nadać życiu nową wartość, uraczył go jedynie
kilkoma komunałami. Syd wrócił ze spotkania z nim z poczuciem odtrącenia.
Niestety, nie do każdej lekcji można się przygotować. Szczególnie trudno ogarnąć świadomością i sercem to, że nagle przestał istnieć kawałek świata, którego wcześniej nawet nie dostrzegaliśmy, bo wiedzieliśmy, że ten świat jest, gdzieś jest, jest wokół nas, zawsze tak było. Od chwili naszych narodzin on tak właśnie wyglądał. A teraz okazuje się, że czegoś po prostu nie ma...
Barrett potrafił w chwilach otrzeźwienia spojrzeć na siebie z dystansu.
Musiał wówczas uświadamiać sobie swój destruktywny wpływ na zespół.
A ponieważ czuł się nadal odpowiedzialny za jego losy, podjął — bez
informowania o tym kolegów — rozpaczliwe poszukiwania muzyków, którzy
zapewniliby Pink Floyd stabilność. 1 na jedną z prób przyprowadził dwóch
przypadkowo poznanych instrumentalistów. Ale dla Watersa, Masona
i Wrighta było to już tylko potwierdzenie, że zwariował. Jeden z zaproszonych
muzyków grał na saksofonie, drugi na banjo (:D). Żaden nie miał
wcześniej nic wspólnego z rockiem. Obaj byli amatorami o przeciętnych
umiejętnościach. Waters kilka lat później: Nie mogliśmy oczywiście zaakceptować
tego pomysłu. Właśnie wtedy stało się dla nas oczywiste, że rozłam
jest nieunikniony.
Ponieważ w muzyce z „Ummagummy” bardzo wyraźnie zaznaczył się wpływ twórców awangardowych (śmiałe wykraczanie poza granice systemu tonalnego, stosowanie techniki kolażu dźwiękowego, posłużenie się środkami muzyki elektronicznej, rezygnacja ze stałego pulsu rytmicznego, preparacja instrumentów), znaleźli się tacy, którzy pospiesznie zaliczyli zespół do grona artystów awangardowych. Zaproszono go nawet do udziału w festiwalu muzyki współczesnej w Montreux. W Polsce ktoś zaproponował wtedy sprowadzenie
kwartetu na Warszawską Jesień, pomysłu nie potraktowano jednak z powagą, czemu trudno się dziwić. Każdy, kto naprawdę interesuje się muzyką awangardową, musiał w działalności artystycznej młodych Brytyjczyków dostrzec dużą naiwność. Nie ulega zresztą wątpliwości, że członkowie Pink Floyd zdawali sobie z tego sprawę. Wright kilka miesięcy po ukazaniu się albumu wyznał w każdym razie: Jesteśmy zwykłymi rockowymi grajkami i nie dbamy
o to, by nasza twórczość miała wymiar intelektualny.
To był facet nie na te czasy. Absolutnie. Uczciwy. Wrażliwy. I trochę, powiedziałbym, naiwny, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Otwarty na innych. Niesłychanie ufny i prawdomówny. A przecież życie nie jest takie jak w piosenkach. On nie był przygotowany na ciosy. Nie radził sobie z nimi.
Barrett był dla Amerykanów przybyszem z Marsa. Takie w każdym razie
wrażenie zrobił na muzykach grupy Alice Coopera, którzy przypadkiem zapoznali
się z pierwszą płytą Pink Floyd i na wieść, że zespół przebywa w Los
Angeles, zaprosili go na obiad.
I jeszcze jedna anegdota z pierwszej wyprawy Pink Floyd za ocean.
Podczas pobytu w San Francisco Barrett kupił różowego cadillaca. A kilka dni
później, gdy trzeba już było ruszać dalej, oddał go jakiejś przypadkowo
spotkanej osobie.
A ja czasami myślę, że on się pojawi. Że on to wszystko sfingował. Takie czasami mam wrażenie, że kiedyś przyjdzie, pokaże mi się i powie: "Ale wszystkich nabrałem!".
Jestem takim uciekinierem przed rzeczywistością w okres dorastania swojego, swojej młodości; w okres, kiedy słuchałem muzyki po raz pierwszy, różnych wykonawców, różnych zespołów i na nich uczyłem się tego, co w tej chwili wciąż we mnie jest. (...) Wielokrotnie podkreślałem, że dla mnie przynajmniej muzyka jest pewną formą zatrzymywania czasu. I zawsze, gdy wracam do nagrań, których słuchałem parę lat temu, kilkanaście lat temu czy nawet kilkadziesiąt lat temu, mam wrażenie, że jestem w tamtych czasach, przypominam sobie pewne wydarzenia, pewne zapachy, pewne kolory, wszystko, co temu towarzyszyło.
Wydawało się, że Barrett ma w nadmiarze to wszystko, czego nie zbywało
pozostałym. I bez czego marzenia o karierze są zazwyczaj mrzonką. Iskrę bożą.
Nieograniczoną fantazję. Niezłomną wiarę w siebie. Zaraźliwy entuzjazm. Odrobinę
bezczelności. Wiele wdzięku. I to coś nieuchwytnego, co nazywają charyzmą.