-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2016-07-10
Jedną z cudownych cech każdego aktu twórczego jest swoboda wypowiedzi. Literaci cieszą się wolnością w zakresie formy i treści pod sztandarami licentia poetica. Każdy twórca ma prawo nadawać nowe znaczenia wydarzeniom, wplatać fabularne wątki w opowieści historyczne, wprowadzać fikcyjne postacie itp. Koloryt świata polega między innymi na tym, że różnie odbieramy sens meandrów historii, odmiennie przeżywamy podróże do dalekich krajów, inaczej odczytujemy treści kultur obcych, a także swojej własnej. Pisarze dają temu wyraz, a my – czytelnicy - możemy cieszyć się bogactwem ich obrazów.
Jest oczywiście i ciemna strona wolności twórczej. Papier łatwo przyjmie wszelkie łgarstwo i manipulacje. Nie interpretacje czy opinie, ale po prostu kłamstwa. Wolność słowa implikuje wolność kłamania.
Dowodem na to proste twierdzenie jest książka Beaty Pawlikowskiej „Blondynka nad Gangesem”.
Dużo podróżuję. W związku z tym moi bliscy przy wszelkich okazjach obdarowują mnie książkami podróżniczymi. Tym sposobem wszedłem w posiadanie dwóch relacji z wypraw (określenie autorki) pani Pawlikowskiej. Ponadto trafił mi się również jej podręcznik do nauki języka japońskiego. Po pierwszej lekturze (przepraszam, nie pamiętam tytułu) wyrobiłem sobie pogląd, że pani Pawlikowska na skali literatury podróżniczej zajmuje miejsce odpowiadające pozycji Paulo Coelho na skali literatury pięknej. Ani to komplement, ani kalumnia. Chyba że ktoś ma jasne zdanie, kim jest Paulo dla literatury. W moim przypadku pogląd ten zamknął portfel z gotówką i kartami płatniczymi na kolejne zakupy jej dzieł. Uznałem, że pisanie na kolanie, płytkie co do treści i banalne co do refleksyjności, ani mnie nie cieszy, ani nie uczy. Gotówki może nie żal, ale czasu już niestety tak. Rodzina nie dawała jednak za wygraną i przy kolejnej okazji pozyskałem wspomniany podręcznik języka japońskiego. Mimo obietnicy rewolucyjnej formy nauki zawarte w nim były zwykłe rozmówki. Ponadto pojawiło się znowu odczucie pisania na kolanie. Użyte frazy, jakkolwiek poprawne w większości pod względem gramatycznym, były skopiowane z rozmówek hiszpańskich (zapewne tejże autorki) i całkowicie obce kulturowo językowi japońskiemu. Padały tam dialogi o Cervantesie, o Barcelonie, o potrawach kuchni hiszpańskiej i temu podobne. Corrida po japońsku! Po tej lekturze mój portfel opakował się sam w folię z napisem „nie otwierać w kontakcie z produktami Beaty Pawlikowskiej”. Po czym zassał się próżniowo na tę ewentualność.
Co mówi życie w takich przypadkach? Nie zacietrzewiajmy się w swoich urazach. Nie ugruntowujmy zanadto swoich poglądów. Bądźmy elastyczni w swoich ocenach. Albo też – do trzech razy sztuka!
Właśnie minęły moje urodziny - sztuka znalazła swoją trzecią okazję i pod naszą strzechę kolejny raz trafiła Blondynka. Tym razem znad Gangesu. Kieszonkowe dziełko, tekst ujęty w wielgachne marginesy, mocno porozrzucany spacjami o pojemności trzech linijek tekstu, akapity krótkie, setki obrazków i zdjęć (ciekawostka – dodatkowe galerie kolorowych zdjęć dostępne po zeskanowaniu do specjalnej smartfonowej aplikacji). Mój wewnętrzny mentor powtarzał: nie zacietrzewiajmy się w swoich urazach! Mój wewnętrzny zegar mówił: czasu szkoda, ale to w końcu tylko kilka godzin. A nuż narodzi się nowa literacka przyjaźń? Zasiadłem i wyruszyłem na wyprawę (określenie autorki) nad Ganges.
„Wyprawa” składa się z kilku dni spędzonych w Kalkucie oraz pięciu czy sześciu dni w buddyjskim ośrodku odosobnienia w Varanasi. Właściwie to celem podróży autorki był Bangladesz. Autorka pisze: „Dlaczego? (Bangladesz) Bo to jest niezwykły kraj, w którym rzadko kto bywa. Prawie nic o nim nie wiadomo.” No tak, z motywacją na poziomie Bolka i Lolka, zatrzymujących globus palcem na chybił trafił oraz wiedzą, że „nic nie wiadomo”, nie dziwi fakt, że pani Pawlikowska nie potrafiła nawet wjechać do tego kraju. Po pierwszym odbiciu się od urzędniczego okienka traci zapał do zwiedzania tego tajemniczego kraju.
Autorka zapewnia, że nie boi się trudów wypraw: „Czasem utknę w dżungli albo w błocie, czasem muszę przezwyciężyć strach i przejść przez rzekę pełną krokodyli albo wspiąć się po stuletniej drabince na zboczu góry. Moknę, marznę, głoduję…” (warto zapamiętać ostatnie słowa cytatu, bo wrócą one z głośnym jękiem i tęsknotą za ciepłą i czystą pościelą w dalszej części książki). Pokonana przez jedno nieudane spotkanie z pracownikiem konsulatu postanawia wymyślić ad hoc jakiś plan turystyczny, którego historia wypełniłaby karty kolejnej z wielu pisanych na kolanie książek. Ponieważ jest poszukiwaczką Prawdy (określenie autorki), ma bliżej nieokreśloną potrzebę duchową. „Pomedytuję” – wymyśla. Gugluje ośrodki medytacyjne w Varanasi i zakochuje się, bez zrozumienia treści, w ofercie jednego z nich. Czyta pięć buddyjskich wskazań, które są regułami wspierającymi rozwój duchowy, ale nie rozumie, że pochodzą one z tradycji buddyjskiej. Czyta o technikach medytacyjnych vipassany, ale nie rozumie, że są to techniki buddyjskie. Nie chce religii („religie są niepotrzebne”), ale jak ćma do ognia pcha się do buddyjskiego ośrodka medytacji. Nie rozumie.
Ostatecznie, właściwie wbrew sobie, trafia do superascetycznej przestrzeni przeznaczonej dla osób chcących uzyskać wgląd poprzez medytację i nauki buddyjskie. Nie wie o tym, gdzie się znajduje. Za dużo przypadku i kaprysu na jej ścieżce. Koszty tej nieświadomości to pasmo narastającego niezadowolenia i nieszczęścia. Wkrótce zapomni o afirmacji wyprawy i przygody, którą uprawia na pierwszych stronach książki. Niechętnie doświadczy zimna, głodu i bezsenności, niewygody poduszek medytacyjnych i prostych pryczy, mroku sali medytacyjnej, trudu utrzymania uważności przez dziesięć godzin w ciągu dnia i dyscypliny sztywnego rozkładu zajęć. Wolałaby ciepło słońca, śpiew ptaków, przestrzeń krajobrazów, a może nawet (moja projekcja) pląsanie boso po kolorowych łąkach w pogoni za motylkami… Tylko po jaką cholerę się tu znalazła? Brak wyobraźni? Pech? Pomyłka? Wszystko to razem?
Trudno. Szkoda tego czasu i uszczerbku na tak znamienitej podróżniczce. Nie każdemu pisane uszlachetnienie duszy i hartowanie ciała przez buddyjską medytację. Buddyzm to jednak przeżyje i pani Pawlikowska też. Nie ma większej szkody dla żadnej ze stron tej nieprzemyślanej przygody. Szkoda uderza w czytelników.
Pani Pawlikowska z każdym dniem popada coraz głębiej w histerię i paranoję. Z ośrodka, w którym każdy może w dowolnym czasie zrezygnować z niewygód odosobnienia, tworzy wizję zamkniętego obozu z drutem kolczastym na całym obwodzie wysokiego muru (nie wie, że w Indiach takie „fortyfikacje” mają przeciwdziałać zagrożeniu zewnętrznemu). Według niej jest uwięziona. Z hinduskiej wolontariuszki tworzy Strażniczkę – kata śledzącego każdy ruch, aby odbierać uwięzionym najmniejsze przejawy wolności. Nauczycielka ośrodka staje się bezdusznym i wyniosłym sędzią, a może dowódcą obozu, który arbitralnie decyduje o losach więźniów. Nauki buddyjskie i śpiewy są niezrozumiałym buczeniem mającym jak w każdej religii ogłupić wiernych. Sala medytacyjna, zamiast być przystrojona w barwne girlandy i rozświetlona, staje się ciemną i zimną jaskinią pełną cierpienia i schematycznych religijnych rytuałów. Do tego dorysowuje ponurego karła oraz strażników broniących bram przed próbującymi uciec (znowu nie rozumie, że w Indiach warta ma za zadanie strzec ośrodka przed intruzami).
Nieszczęście i paranoję Pawlikowskiej przerywa jedna z towarzyszek jej niedoli. Ona również postanawia przerwać odosobnienie. Rusza więc do recepcji, odbiera zdeponowany tam sprzęt i… wychodzi przez bramę na zewnątrz. Tak po prostu. Postanowiła i wychodzi. Jak we wszystkich tego rodzaju ośrodkach na świecie. Autorka, wciąż zatopiona w paranoicznych lękach, podąża za nią i w ten sam łatwy sposób „odzyskuje wolność”.
Przy okazji wyjaśnię, że depozyt elektroniki i innych własności służy ich zabezpieczeniu, ale przede wszystkim ma wesprzeć odcięcie uczestnika od pokus kontaktu ze światem zewnętrznym jako czynnika rozpraszającego medytacje. Teza przerażonej autorki, że ma to uniemożliwić kontakt z policją, jest prześmieszna. W świecie uzależnionym od internetowej komunikacji, od zobowiązań służbowych, od pracoholizmu depozyt elektroniki nie jest wyłącznym pomysłem ośrodków medytacyjnych. Popularne stają się ośrodki wczasowe zwane wymownie „black holes”, w których turyści oddają swoje laptopy i smartfony, aby pozbyć się pokus i przymusów ciągłego kontaktu ze światem zewnętrznym. Osoba o skłonnościach do pracoholizmu, jak Pawlikowska, powinna być wdzięczna opiekunom za takie pomysły.
Już po „wyzwoleniu” Pawlikowska budzi się z radością w czystej hotelowej pościeli i… zasiada do medytacji. Pisze: „Medytacja jest dobra. Uspokaja umysł, przywraca wewnętrzną równowagę, dzięki czemu masz jasne myśli i wyraźne poczucie celu.” Zaskakujące refleksje po kubłach sarkastycznych pomyj wylanych na wcześniejszych stronach książki na techniki medytacyjne wywodzące się z tradycji buddyjskiej. Aż się prosi, żeby autorka podzieliła się z czytelnikami, czym konkretnie jest dla niej ta „dobra” medytacja, w jaki sposób ją uprawia, czy skupia swoją uważność na czymś konkretnym (fizycznym bądź wirtualnym), co robi z oddechem, czy i jak postrzega swoje myśli lub emocje. Niestety nie dowiem się tego z tej opowieści. Dowiem się jedynie, że dla Pawlikowskiej medytacja jest fajna, Budda jest fajny, wgląd w siebie jest fajny i wiele innych rzeczy jest fajnych lub niefajnych. Z jej deklaracji wynika, że jest osobą świetnie poukładaną. Dawno już wszystko przemyślała i dobrze wie, jak iść w zgodzie z sobą przez życie. Doszła do poziomu, na którym można już nauczać. Szkoda tylko, że jej recepty to ogólnikowe banały rysujące portret „fajnej” podróżniczki, mamiące wizją bogatego w przygody i szczęśliwego życia, niewiele jednak faktycznego pożytku mogące przynieść czytelnikom.
Zło, które widzę w jej historii znad Gangesu, dotyczy fałszu, którym przyprawiła opowieść o pobycie w przeciętnym ośrodku medytacyjnym prowadzącym odosobnienia (ang. retreat). Cała ta münchhauseniada służy temu, aby lepiej smakowało. Stworzyła sensacyjną fabułę, „historię całkiem kryminalną, która przydarzyła się naprawdę” - jak reklamuje książkę na ostatniej stronie okładki. Bo przecież musi z czegoś żyć. I nic mi do tego, gdyż to nie najgorszy sposób na zarabianie pieniędzy. Mój sprzeciw budzi krzywda, jaką Pawlikowska wyrządza tym fałszem wszystkim swoim czytelnikom, którzy chcieliby skosztować medytacyjnego doświadczenia u źródła jego narodzin.
Ja mam to szczęście, że również przeszedłem doświadczenie odosobnienia w tamtym rejonie świata. Było to cudowne, mistyczne przeżycie. Bardzo wymagające, ale dające pozytywnego kopa na długi czas. Spotkałem się z życzliwością, uważnością i miłością osób, które prowadziły ośrodek, w tym wolontariuszy, a także innych uczestników, z których wszakże nie wszyscy wytrzymali trudy dziennego rozkładu zajęć, zaledwie dwóch posiłków dziennie, siedmiogodzinnego snu w ascetycznych celach, bólu kręgosłupa doskwierającego w różnych pozycjach w czasie medytacji.
Zachęcam do samodzielnego spróbowania odosobnienia wszystkich zainteresowanych. Przestrzegam tylko, aby z „wyprawy” Beaty Pawlikowskiej wyciągnęli ważny wniosek - przed podjęciem podróży zastanówcie się dobrze, po co i dokąd chcecie jechać. Jak chcecie się przemieszczać, gdzie spać i co jeść. Chcecie ryzyka i eksperymentu? Wspaniale! Zważcie jednak ich rozmiary. Ponoć turysta nie wie, gdzie się znajduje, a podróżnik nie wie, dokąd zmierza. Pani Pawlikowskiej udało się spełnić oba warunki jednocześnie. Namawiam do unikania każdego z nich.
Jedną z cudownych cech każdego aktu twórczego jest swoboda wypowiedzi. Literaci cieszą się wolnością w zakresie formy i treści pod sztandarami licentia poetica. Każdy twórca ma prawo nadawać nowe znaczenia wydarzeniom, wplatać fabularne wątki w opowieści historyczne, wprowadzać fikcyjne postacie itp. Koloryt świata polega między innymi na tym, że różnie odbieramy sens...
więcej mniej Pokaż mimo to
Popkulturowy Gniot
Guillaume Musso jest z wykształcenia ekonomistą. Idąc dalej: jest również świetnym biznesmenem. Pisze z powodzeniem dla milionów. Czytelników i dolarów.
"Wrócę po ciebie" wpasowuje się zdecydowanie w nurt popkultury literackiej. Jest "harlequinem" przyprawionym odrobiną sensacji i fantastyki. Autor bez żenady korzysta z pomysłów zgranych z wcześniejszych utworów innych twórców. Nie wstydzi się powoływać wprost na stronach swojego plagiatu na niedościgniony "Dzień Świstaka". Jego prawo autorskie opiera się na wymieszaniu tych pomysłów i utkaniu z nich intrygi, która do końca ma trzymać w napięciu i zaskakiwać. Robi to jednak tak nieudolnie, że mniej więcej w połowie książki (dokładnie od momentu, w którym bohater ogląda nagrania z kamery w klubie) wiedziałem już kto (i z czyjego nadania) zabił. Nie w przenośni - dosłownie.
Prymitywny język literacki i papierowe postacie, pełne niespójnych zachowań, uwikłane w irytujące dialogi to słabe strony autora. Intryga - na poziomie Grishama trzeciej kategorii. Suspens - piąta woda po Kingowym kisielu (obaj klasycy popkultury są chętnie przywoływani przez autora). I chyba ze względu na te łatwo wyczuwalne niedostatki, autor postanowił okrasić swoją powieść niezliczoną ilością cytatów z dzieł, jak na popkulturę przystało, które wszyscy dobrze znają (lub powinni) i lubią (lub polubią). Ot, choćby zaczyna się wszystko cytatem z "Cienia Wiatru" Zafona, który nijak się ma do treści opowiadania. Ale co z tego?! Liczy się chwyt marketingowy!
I nie to, żebym miał coś przeciwko kulturze masowej! Odrzuca mnie to, że ten literacki kicz jest pełen irytujących, melodramatycznych idiotyzmów. Aż mnie kusi aby rzucić przykładami! Podam wam dwa z pośród pozostałych dziesiątków nonsensów. Co powiecie chociażby o profesjonalnym mordercy, zimnym i bezwzględnym draniu, który ma na swoim koncie wiele płatnych ofiar, a jednakże na kartach tego dzieła niespodziewanie załamuje się i popełnia samobójstwo gdyż mordując sobie pewnego gościa... postrzelił niewinną osobę?!?! A jak zareagujecie na histerycznego i spazmatycznego szczeniaka, lat kilka, który bez opamiętania i bez przerwy wydziera się, a to, że chce być indianinem, a to, że chce iPhonaaaaaa! doprowadzając swoją matkę do takiego rozstroju nerwowego, że ta prowadząc auto śmiertelnie potrąca przechodzącą przez jezdnię dziewczynę, po czym słyszy z ust nagle wydoroślałej i opanowanej latorośli: "mamusiu, to nie twoja wina, to wina tej dziewczyny, przechodziła i nawet nie popatrzyła, czy coś jedzie". Jaka niespodziewana spostrzegawczość połączona z empatią, prawda?!
Ku zaspokojeniu popkulturowych potrzeb, tekst opływa też morze popularnych marek (odzieżowych, motoryzacyjnych, etc.), miejsc, które należy znać lub w nich bywać (knajpy, kluby, etc.). Jest tu bogactwo, blichtr, sława. Jednym słowem, całe przedsięwzięcie jest cool, hip and trendy. American glamour z domieszką francuskiego snobizmu (jedna gwiazdka Michelina dla niedawno założonej knajpki). Biznes na całego. Miliony czytelników (ach, te miliony dolarów...) mają mieć wrażenie, że liznęły wielki świat i wielką literaturę.
Ja się nalizałem aż do estetycznych nudności i przekazuję do skupu makulatury.
Popkulturowy Gniot
Guillaume Musso jest z wykształcenia ekonomistą. Idąc dalej: jest również świetnym biznesmenem. Pisze z powodzeniem dla milionów. Czytelników i dolarów.
"Wrócę po ciebie" wpasowuje się zdecydowanie w nurt popkultury literackiej. Jest "harlequinem" przyprawionym odrobiną sensacji i fantastyki. Autor bez żenady korzysta z pomysłów zgranych z wcześniejszych...
2012-02-26
Ambiwalentnie o Jesieni.
Wstęp do "Niemieckiej jesieni" to absolutny falstart. Autorka wstępu - Elfriede Jelinek użyła jako wątpliwej zachęty do dalszej lektury, totalnego bełkotu, który dotknął zarówno formę jak i treść. Język jest niepotrzebnie zawiły i niezrozumiały. Treść natomiast to wydumana filozofia frazesu. Prawdy typu, że jeśli się nie rozumie świata, to nie rozumie się czym jest istnienie, które i tak jest na ogół niewiele warte (!). Pani Jelinek męczy się z materią tekstu, a jej wstęp w nieporadny, nachalny sposób stara się zaistnieć jako samodzielny, oderwany stylistycznie twór. Niewykluczone, że w kwestii zawiłości, tłumacz ma tu również coś na sumieniu.
Sam autor zaczyna swój reporterski wypad do świeżo poległej III Rzeszy od analizy przyczyn masowego poparcia dla Adolfa. Na pierwszych stronach pisze o oskarżaniu Niemców o posłuszeństwo wobec władzy "ad absurdum", czyli nawet w sytuacji, kiedy opór jest jedynym, godnym zachowaniem, po czym zaraz stawia pytanie: "Ale czy w gruncie rzeczy takie posłuszeństwo nie jest typowe dla stosunków jednostki z władzą we wszystkich krajach na świecie?"[1] i chwilę potem dochodzi do uniwersalnych historycznie wniosków: "Na dobrą sprawę istotą rzeczy jest zgoda na przymus posłuszeństwa"[2] oraz "Posłuszeństwo wobec państwa jest niepodzielne"[3]. Szokujące! Czemu ma służyć ta pochwała służalczości? Dlaczego tak bardzo stara się usprawiedliwić przeciętnego, sfaszyzowanego Niemca? Na jego tezy muszę postawić pytanie: czy autora nie należy przypadkiem zaliczyć do licznego grona użytecznych idiotów, tym razem w służbie nazistów? Czy nie słyszał o Rewolucji Francuskiej? Czy nie czytał o Wiośnie Ludów? Ileż to niezliczonych systemów politycznych, ile absolutów, ilu dyktatorów upadało w historii ludzkości właśnie dzięki nieposłuszeństwu? To właśnie nieposłuszeństwo stawiało kamienie milowe w historii cywilizacji.
Może ten wyrozumiały wobec Niemców Szwed, relatywizując winy niemieckie, prosi podświadomie o przebaczenie dla Szwecji za jej winy rasizmu (pierwszy na świecie Instytut Biologii Rasowej założono w Uppsali w Szwecji w 1922 roku), za inżynierię genetyczną w typie eugeniki negatywnej, której ofiarami były 62 tys. osób poddanych przymusowej sterylizacji (rekordowy wskaźnik ilościowy w rekordowo długim czasie - do 1976 roku!), a przede wszystkim za grzech spolegliwości wobec hitlerowskiego i stalinowskiego ekspansjonizmu. Spolegliwości, która kazała otwierać drogi lądowe, morskie i powietrzne dla armii Hitlera, która łakomie liczyła wpływy ze sprzedaży rudy żelaza hitlerowcom od początku zbrojeń aż do zakończenia wojny, i która, w imię dobrze skalkulowanej "neutralności", nakazywała odmawianie jakiejkolwiek pomocy Polakom, Finom, Duńczykom i Norwegom, kiedy ci tracili po kolei swoją niepodległość.
W kwestii będącego osią książki współczucia wobec pokonanych, mam całkowicie odmienne zdanie od autora. Według mnie mamy tu do czynienia z winą i karą. Z pewnością było tak, że w 1946 roku Niemcy cierpieli na niedostatki egzystencji na poziomie zbliżonym do Polaków, Białorusinów, Rosjan i części pozostałych Słowian, których kraje zostały niemal całkowicie unicestwione przez niemieckich bandytów i ich sojuszników przy biernym współudziale sympatyków (Szwecja). Jednakże grzech Dagermana polega na szukaniu współczującego usprawiedliwienia dla tych, którzy winni byli wyniesieniu Hitlera do nieograniczonej władzy. Winni byli entuzjastycznemu poparciu, aktywnemu współdziałaniu, akceptacji chorych idei zmierzających do eliminacji całych narodów (Polacy, Żydzi), wreszcie tchórzliwej pasywności, brakowi istotnych działań antyhitlerowskich, strachowi i apatii. Dla jasności: nie umniejsza to winy Europy i Ameryki, które obojętnie (atak na Polskę - 1939) lub aktywnie (Układ Monachijski - 1938) przyglądały się temu szaleństwu. Otóż, każdy Niemiec jest winny zbrodniom hitlerowskim, podobnie, jak każdy z nas jest winny zbrodni, która toczy się na naszych oczach, a której nie mamy odwagi przeciwdziałać. Można to nazwać "współwiną" ale wciąż, "wina" jest w tym zawarta. Ta właśnie zasada sprawiła, że nawet Sołżenicyn czuł się winny stalinowskim gułagom. Zapisał swoje poczucie winy w pięknym wierszu: "Ta mi oto przypadła kraina/I chce Bóg, bym w milczeniu tu żył/Za ten grzech, że widziałem Kaina,/Ale zabić nie miałem go sił". Czy to nie te cztery wersy powinni powtarzać sobie codziennie wszyscy Niemcy po zakończeniu piekła tej wojny?
Warto zadać sobie pytanie, co mógł wiedzieć o okrucieństwach, które miały miejsce w Europie Środkowej i Wschodniej, szwedzki dwudziestotrzylatek? Jakie doświadczenia mógł wywieźć z kraju nietkniętego nawet jedną bombą. Co ten człowiek wiedział o wojnie? Tej prawdziwej, na wschód od Odry. Kiedy pisze o zniszczonych ulicach Hamburga jawi mu się obraz "...najbardziej może przerażającego obszaru ruin w Europie..."[4]. Tu znowu odzywa się w nim użyteczny idiota. A Warszawa? A Wrocław? A Stalingrad? Można tego rodzaju niewiedzę wybaczyć młodzikowi ze Szwecji, ale wobec autora reportażu, który czytała cała Europa Zachodnia (w naszym Bloku lektura „Niemieckiej jesieni” była zakazana), taka ignorancja staje się niewybaczalna.
W wielu miejscach, jakby wchodząc w konflikt ze swoją wyrozumiałością, Dagerman daje przygnębiające świadectwo świadomości politycznej powojennych Niemiec. Resentymenty nazistowskie są odczuwalne niemal na każdym kroku. Zamiast poczucia winy, dominuje poczucie krzywdy (tak dobrze nam, współczesnym znane z wystąpień Eriki Steinbach), goryczy z niewykorzystanej szansy na dominację w Europie, niesprawiedliwości za zbyt surowe traktowanie przez aliantów. Daje się odczuć, że Niemcy, przynajmniej wtedy jeszcze, nie przeżyli wstydu za swoje zbrodnie. Nie nabrali jeszcze pokory. Esesman, który na zebraniu w Spruchkammer broni idealizmu młodych Niemców wstępujących wcześniej do SS dla "walki o nasze Niemcy" nie dostrzega prawdziwego, barbarzyńskiego charakteru tej "walki". Dr Schumacher, szef socjaldemokratów głosi na wiecu przedwyborczym populistyczno - nacjonalistyczne hasła, m. in. o zwrot zabranych Niemcom ziem. Wyalienowani antyfaszyści niemieccy, porównywani są do najpiękniejszych ruin w Niemczech. W kilku celnych zdaniach jak w soczewce opisuje opozycję antyfaszystów do reszty społeczeństwa niemieckiego i aliantów zbytnio ustępujących nazistom, a także ich niewiarę w swój udział w zwycięstwie.
Na szczęście dla książki, irytująca naiwność w poglądach autora ma swoją przeciwwagę w niezwykle poetyckim stylu. Zdania są pięknie i bogato skonstruowane. Skrzą się od perełek słownych. Co prawda, często są niemiłosiernie długie, tak, jakby w każdym z nich chciał zawrzeć jakąś złożoną ale jednocześnie kompletną prawdę. Dzięki tej lingwistycznej umiejętności oddaje bardzo sugestywny obraz rzeczywistości, zdarzeń i ludzi, których opisuje. Czuć, że dobrze sobie radzi z językiem i to zachęca mnie do sięgnięcia po jego inne książki, choćby "Wyspę skazańców". Nie bez kozery został uznany w swoim kraju za jednego z najwybitniejszych literatów. Szwedzi utworzyli stowarzyszenie Stiga Dagermana, które przyznaje nagrody literackie (m. in. dla wspomnianej wyżej Jelinek i Le Clezio). Moje pierwsze, silnie ambiwalentne spotkanie z Dagermanem, pozostawia niesmak wywołany jego poglądami i jednocześnie szacunek za umiejętności literackie. Postaram się powalczyć z tym dysonansem czytając jego inne utwory.
------
[1] Stig Dagerman "Niemiecka jesień Reportaż z podróży po Niemczech", przeł. Irena Kowadło-Przedmojska, wyd. Czarne, 2012, str. 17
[2] Tamże, str. 17
[3] Tamże, str. 17
[4] Tamże, str. 25
Ambiwalentnie o Jesieni.
Wstęp do "Niemieckiej jesieni" to absolutny falstart. Autorka wstępu - Elfriede Jelinek użyła jako wątpliwej zachęty do dalszej lektury, totalnego bełkotu, który dotknął zarówno formę jak i treść. Język jest niepotrzebnie zawiły i niezrozumiały. Treść natomiast to wydumana filozofia frazesu. Prawdy typu, że jeśli się nie rozumie świata, to nie...
Oglądałem kiedyś film dokumentalny o amerykańskim płaskoziemcu, denialiście, który ze swojej paranoi stworzył całkiem dochodową działkę (książki, odczyty, występy w mediach, spore grono akolitów, itp.). Im bardziej był aktywny, tym więcej zarabiał. Taka skuteczna forma marketingu - „moja gęba jest wszędzie”. Któregoś dnia, chcąc po raz kolejny pokazać się w mediach zaczaił się pod jakimś budynkiem publicznym na jednego z trzech pierwszych ludzi, którzy wylądowali na Księżycu (uczestników wyprawy Apollo 11). Kiedy ów się pojawił, płaskoziemiec podbiegł do niego (kamerzysta za nim) i tarasując mu przejście zaczął atakować pytaniami typu: dlaczego, od lat, bierze udział w tym wielkim kłamstwie, jakoby człowiek wyleciał kiedykolwiek w przestrzeń kosmiczną. Astronauta z Apollo 11, po krótkiej, bezskutecznej próbie ominięcia szaleńca, po prostu strzelił go w pysk. Kiedy to oglądałem, przeżyłem takie malutkie katharsis - to była, w tych okolicznościach, najlepsza odpowiedź.
Tomasz Witkowski ma więcej szczęścia. Nie dość, że nikt mu nie dał do tej pory w pysk, to jeszcze kilku desperatów z grona ludzi zajmujących się psychoterapią zgodziło się na wywiady, które w „Psychoterapii bez makijażu” stanowią komentarz do przypadków poszkodowanych klientów psychoterapii. I to jest mocna strona tej książki - będzie o tym trochę, dalej.
Czytam wszystko, co pisze Witkowski. Uważam jego książki za lekturę obowiązkową, ponieważ psychologia jest od kilku lat moją pasją (jestem również po kilku latach psychoterapii). Zdążyłem więc przyzwyczaić się, że jest tendencyjny, wybiórczy, jednostronny i totalnie manipulacyjny. Traktuję to, obok ceny za książkę, jako koszt zapoznania się z odmiennym, „mrocznym” spojrzeniem na świat psychologii i psychoterapii. Można się łatwo domyślić, że skoro ten emocjonalno-moralny koszt ponoszę, to muszą być ukryte w tym jakieś zyski. Tak, każda wyłuskana słabość psychologii jako nauki, zagrożenia wynikające z nieuregulowanej prawnie praktyki psychoterapeutycznej, to są te pigułki wiedzy, których szukam. Nawet jeśli na 93% ściemy jest 1% wiedzy (reszta to spacje i akapity), to, mimo, że boli, warto. Wybaczam. Każdy orze jak może. Witkowski zdobył łopatkę i przekopuje swoją grządkę, wchodząc rozmyślnie i cynicznie, na kolizję z etyką.
Tym razem jednak coś mnie ruszyło. Postanowiłem napisać te kilka słów. Otóż, wycierając sobie co rusz gębę etyką, Witkowski perfidnie wykorzystuje skrzywdzone i zaburzone osoby do swoich celów. Szczególnie przedostatni przypadek - Agnieszki jest porażający. Autor bierze na warsztat ewidentnie zaburzoną osobę, z silnymi cechami psychopatii, narcyzmu i zachowaniami maniakalnymi, a więc wyjątkowo wybuchową i ciężką mieszanką zaburzeń (również do leczenia). „Współpracując” z nią w wywiadzie, utwierdza ją w przekonaniu, z którym od jakiegoś czasu dys-funkcjonuje, że jakiś profesor NN wyrządził jej krzywdę, bo podjął się terapii zawierającej powrót do dzieciństwa, do molestowania seksualnego przez ojca i obojętnej przy tym postawy matki. Żeby nie było wątpliwości, podobnie jak pozostali komentujący w książce Witkowskiego, opieram się wyłącznie na tym, co przeczytałem, a autor sam wielokrotnie zachęca do takich analiz, manipulująco zostawiając wnioski „inteligencji czytelnika”. Nie mogę twierdzić, czy bolesny powrót do przeszłości Agnieszki był błędem NN (a zarazem błędem całego podejścia terapeutycznego). Według tego, jak opisuje to Agnieszka - wydaje mi się, że to nie był błąd terapeuty, ale siła jej zaburzeń (psychopatycznych, narcystycznych, maniakalnych), jej mechanizmów obronnych (głównie racjonalizowania i intelektualizowania) spowodowała odrzucenie skutków terapii i automatyczne przeniesienie na nią (i NN) całej swojej złości i żalu (to przeniesienie złości na system słychać chyba u wszystkich rozmówców-pacjentów). Jestem za to pewny, że Witkowski nie ma prawa perfidnie wykorzystywać tej nieszczęśliwej kobiety, po to tylko, aby popełniać po raz tysięczny błąd konfirmacji i sprawdzoną wcześniej metodą zarobić kolejną porcję kasy (Agnieszka i inni, jak mniemam, wystąpili pro bono). Jak złodziej, który wrzeszczy „łapać złodzieja!” aby odwrócić uwagę od swojej kradzieży, tak Witkowski obrzuca psychologię i psychoterapię etycznymi i moralnymi kalumniami, jednocześnie zachowując się niecnie wobec osób, które szukają ratunku. Pecunia not olet. Autor, który słusznie domaga się odpowiedzialności cywilnej i środowiskowej dla terapeutów krzywdzących klientów, sam powinien ponieść taką odpowiedzialność za podłość.
Jak pokonać ten dysonans, że w „Psychoterapii bez makijażu” zetknąłem się zarówno z nikczemnością autora jak i wieloma słusznymi hipotezami i wnioskami stawianymi wobec systemu-rynku psychoterapii w Polsce (nawiasem mówiąc, bardzo brakowało mi odniesień do rynków zagranicznych)? Ano, mój mechanizm wyrównawczy działa tak: tam, gdzie Witkowski uprawia łajdactwo, tam jest łajdakiem, ale gdzie ma rację, to ma rację. Życie i ludzka psychika nie dają się zamknąć w prostych wzorach, szufladkach oraz obrazach składających się z bieli i czerni. Takie sugestie wysyłane są często do autora przez rozmówców-profesjonalistów, ale spływają po nim jak woda po kaczce. To jest ten psychopatyczny rys Witkowskiego (albo cynizm związany z dochodowym poletkiem, które uprawia). I mimo, że on sam tego chyba nie rozumie, to zasada układu złożonego, dotyczy również jego samego - w swojej książce czyni i zło i dobro.
A zatem co dobrego w „Psychoterapii bez makijażu”? Mnóstwo konkretnych wniosków na temat psychologii i psychoterapii jako dziedzin nauki i jako usług działających na polskim rynku. Kiedy mierzę się z pytaniami postawionymi przez autora w ostatnim rozdziale pt. „Zamiast podsumowania” stwierdzam, że książka i jej bohaterowie dostarczyli bardzo dużo tematów do przemyślenia, do zrewidowania swoich poglądów, w których, po zakończeniu lektury jestem często jednomyślny z autorem. Kwestie istotności diagnozy (mało akcentowany wątek dynamiki diagnozy/konceptualizacji w procesie terapii - np. bez sensu jest osobie psychopatycznej oznajmić taką diagnozę na drugim spotkaniu po wstępnym wywiadzie i teście MMPI), jasnego określania celów terapii (znów - mało o dynamice celów), neutralności terapeuty (bardzo trudne, ale istotne wyzwanie dla terapeutów), uzależnienie od terapii i terapeuty (bardzo trudne, ale istotne wyzwanie dla terapeutów i zagrożenie dla klientów), wykorzystywanie siły autorytetu w złej intencji, dekompensacja (pamiętam słowa Yaloma - nie odbieraj klientowi mechanizmów obronnych, jeśli nie masz nic lepszego do zaproponowania), i wiele innych wątków z brakiem regulacji prawnych na pierwszym planie, to są te niezwykle istotne impulsy generowane przez autora i jego rozmówców i wysyłane w sieć skłóconych ze sobą koterii psychoterapeutycznych. Czy sieć to przyjmie? Czy zauważy? Oby.
To, co jest fatalne w publikacjach Witkowskiego, że próbując ruszyć „układ” uderza przede wszystkim w dobro potencjalnych klientów (poza niecnym wykorzystaniem pokrzywdzonych opisanym wyżej). Witkowski jest (bo mu to na rękę? na portfel?) czarno-biały, zero-jedynkowy, bipolarny do bólu. Czytający jego książki „przeciętny zjadacz chleba” nie dostaje ostrzeżenia przed wypaczeniami systemu i instrukcji jak sobie poradzić w tym labiryncie, jeśli poczuje potrzebę zasięgnięcia psychologicznej pomocy. Dostaje jednoznaczny komunikat - psychologia i psychoterapia to hochsztaplerka nastawiona na kasę. Lepiej naucz się żyć z tym co boli, swędzi lub uwiera, ale w żadnym wypadku nie idź do terapeuty. Tak zarabia na życie Witkowski. A, że z tego biznesu milionerem nie będzie, to jestem pewny kolejnej książki i z niecierpliwością na nią czekam.
Oglądałem kiedyś film dokumentalny o amerykańskim płaskoziemcu, denialiście, który ze swojej paranoi stworzył całkiem dochodową działkę (książki, odczyty, występy w mediach, spore grono akolitów, itp.). Im bardziej był aktywny, tym więcej zarabiał. Taka skuteczna forma marketingu - „moja gęba jest wszędzie”. Któregoś dnia, chcąc po raz kolejny pokazać się w mediach zaczaił...
więcej Pokaż mimo to