cytaty z książki "Przygody młodego przyrodnika"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
(...) choć King George w ograniczonym stopniu władał angielskim pidźynem, jego wyrażenia niekoniecznie dla wszystkich oznaczały to samo. "Godzina" w ustach Kinga George'a oznaczała po prostu nieokreślony czas, więc gdy pytaliśmy go, jak długo potrwa marsz od brzegu rzeki do wsi w głębi lasu, prawie zawsze odpowiadał:"Ech, człowieku! Koło godziny!". Jednostka godziny nie podlegała dzieleniu ani mnożeniu i raz "godzina" okazywała się dziesięcioma minutami, a innym razem trwała dwie i pół godziny. To oczywiście było wyłącznie naszą winą, ponieważ pytaliśmy "Jak długo?", choć nie było większych powodów, by nasze jednostki czasu miały dla Kinga George'a jakiekolwiek znaczenie.
Nieco łatwiej było uzyskać odpowiedź na pytanie "Jak daleko?". Odpowiedzi wahały się od "niedaleko" (co prawdopodobnie oznaczało godzinną drogę) do:"Człowieku, to baaardzo, bardzo daleko", co znaczyło że nie da się dotrzeć na miejsce tego samego dnia. Wkrótce jednak nauczyliśmy się, że najdokładniejszy sposób oceny odległości polega na pomiarze w "punktach". Przez "punkt" (...) rozumiał zakręt rzeki, ale przełożenie "dziewięciu punktów" na czas wymagało pewnej znajomości geografii, gdyż u ujścia rzeka płynęła prosto w dystansie kilku kilometrów, podczas gdy w górnym biegu mijało się ostre zakręty co kilka minut.
Ciało manata zwieszało się między nosidłami, płetwy zwisały bezwładnie, a spod bujnych wąsów sączyła się strużka śliny. Zwierzę wydawało się odprężone, lecz bynajmniej nie prezentowało się ponętnie.
- Jeśli jakiś żeglarz kiedykolwiek wziął ją za syrenę - stwierdził Charles - to myślę, że musiał być bardzo długo na morzu.
-Zdaje się, że zdołali dość wygodnie połączyć dawne wierzenia z nowymi, których nauczyli ich misjonarze, i zmieniają jedno na drugie, kiedy im pasuje. Na przykład adwentyści nauczają, że nie należy jeść królików. Oczywiście tu ich nie ma, ale ich przybliżonym odpowiednikiem jest duży gryzoń nazywany labba. Niestety, jego mięso zawsze było jednym z ulubionych przysmaków Indian, więc ten zakaz oznaczał dla nich spory cios. Krąży opowieść, że misjonarz natknął się kiedyś na jednego z indiańskich konwertytów piekącego nad ogniem labba. Zaczął więc mu tłumaczyć, jak wielki popełnia grzech. "Ale to nie labba-odparł Indianin. - to ryba". "Żadna ryba nie ma takich dwóch wielkich przednich zębów - odpowiedział gniewnie misjonarz - wygadujesz bzdury"."Nie, panie - rzekł Indianin - Kiedy przyszedł pan pierwszy raz do tej wioski, pan mówi, moje indiańskie imię złe imię, pan pryska na mnie wodą i mówi, że teraz moje imię to John. Dziś, panie, ja idę lasem, widzę labba i strzelam, a zanim on umiera, ja polewam go wodą i mówie:"Labba to złe imię, ty teraz ryba" Więc ja, panie, jem rybę.
Wreszcie uznaliśmy, że utrwaliliśmy cały potrzebny nam materiał filmowy, zaczęliśmy więc pakować sprzęt.
- Koniec? - zapytał jeden z Dajaków.
Skinęliśmy głowami. Niemal natychmiast za moimi plecami rozległ się ogłuszający huk; odwróciłem się i ujrzałem jednego z mężczyzn z kolbą dymiącego jeszcze karabinu przy barku. Małpa nie odniosła ciężkiej rany, bo słyszeliśmy, jak z trzaskiem zmyka w bezpieczne miejsce, ale byłem tak wściekły, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
- Dlaczego? Dlaczego?- powtarzałem z furią, bo strzelanie do stworzenia tak podobnego do ludzi wydawało mi się nieomal równoznaczne z morderstwem.
Dajak zareagował osłupieniem.
-Ale on niedobry! On jeść moje banany i kraść mój ryż. Ja strzelać.
NA to nie miałem już nic do powiedzenia. To Dajakowie musieli walczyć z lasem, żeby przeżyć, nie ja.
Padlinę pokrywała warstwa ładnych, pomarańczowożółtych motyli poruszających skrzydłami w trakcie żerowania na mięsie. Naszła mnie smutna refleksja, że przyroda często brutalnie rozprawia się z naszymi romantycznymi złudzeniami o dziko żyjących stworzeniach. Najpiękniejsze, mieniące się kolorami motyle tropikalnych lasów deszczowych nie latają w poszukiwaniu odpowiednio zachwycających kwiatów, zamiast tego szukają pożywienia w postaci padliny lub łajna.
Jednakże w Europie nie ma zwierząt cechujących się choćby odległym podobieństwem do tak niezwykłych stworzeń jak kangur, mrówkojad wielki, leniwiec albo pancernik. Zarówno pod względem ogólnego wyglądu, jak i budowy anatomicznej są całkiem niepodobne do jakichkolwiek istot zamieszkujących nasz kontynent; są ostatnimi przedstawicielami swojej grupy, którzy przetrwali od czasów minionych epok geologicznych, kiedy większość dzisiejszych zwierząt jeszcze nie występowała na Ziemi. Rzeczywiście, są naprawdę "dziwne".
Przyczyny zaś ich przetrwania (...) są fascynujące. Przodkowie kangura zasiedlali niegdyś większą część powierzchni Ziemi. W ich czasach nowo nabyta zdolność hodowania drobnych, embrionalnych młodych we wnętrzu torby czyniła z nich najbardziej zaawansowane stworzenia epoki. Jednak kiedy w toku ewolucji powstały jeszcze lepiej rozwinięte zwierzęta - należące do łożyskowców ssaki, zdolne do utrzymywania młodych wewnątrz ciała, w macicy - torbacze, stały się przeżytkami i nie były już w stanie wygrywać w walce o pokarm i przestrzeń życiową. W rezultacie większość ich wymarła. Niektóre, jak oposy, przetrwały w Ameryce Południowej, lecz niemal wszystkie dzisiejsze torbacze żyją w Australii, gdyż ten kontynent przed powstaniem nowszych grup ssaków oddzieliło od reszty świata morze. W wyniku tego przestarzałe torbacze uchroniły się od zewnętrznej konkurencji i przeżyły w wielu różnych formach do dnia dzisiejszego. Australia faktycznie stanowi muzeum żywych antyków.
Ameryka Południowa z racji swojej znacznie bardziej skomplikowanej historii geologicznej jest siedliskiem innych przedziwnych zwierzęcych antyków oprócz oposa. Przez wiele milionów lat była połączona z Ameryką Północną szerokim pomostem lądu, lecz wkrótce po pojawieniu się pierwszych łożyskowców także ona oddzieliła się od reszty świata. W tym czasie dominowały tam zwierzęta z rzędu szczerbaków, do których należą leniwce, pancerniki i mrówkojady. W okresie izolacji Ameryki Południowej, w toku ewolucji dały one początek rozlicznym, najbardziej niezwykłym stworzeniom. Po lasach przemieszczały się gigantyczne leniwce dorównujące niemal wysokością słoniowi. Na sawannach człapały ciężko gliptodonty, spokrewnione z pancernikowatymi, wyposażone w ogromne kostne skorupy, niektóre przekraczające trzy i pół metra długości, uzbrojone w potężne ogony z wielkimi kolcami na końcach, niczym u średniowiecznych halabard. Po odtworzeniu lądowego połączenia z Ameryką Północną około szesnastu milionów lat później niektóre z owych fantastycznych bestii wyemigrowały na północ. Zostawiały swoje kości w osadach lodowcowych w Ameryce Północnej, wpadały do kalifornijskich jezior asfaltowych, odciskały ślady na brzegach jeziora w krainie, która miała się stać Nevadą - odkryto je pod koniec XIX wieku, kiedy robotnicy zaczęli wydobywać piaskowce potrzebne do budowy nowego więzienia w Carson City.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, by się zastanawiać, co robi samiec, podczas gdy jego partnerka składa jajo. Wyobrażałem sobie, że większość samców w tym momencie nie jest obecna i zupełnie ich nie obchodzi, co się dzieje. Ale nie Czarnoszyjek. Kiedy samica usiadła, przechadzał się za gniazdem tam i z powrotem i sprawiał wrażenie tak zaaferowanego jak każdy ojciec przez szpitalnym oddziałem położniczym.
Małpy siedziały wśród gęstej roślinności na brzegu rzeki, nonszalancko zrywając liście oraz kwiaty i wpychając je do pysków. Stado liczyło około dwudziestu zwierząt. Przyglądały się nam poważnie, lecz bez obawy. Większość stada stanowiły młode osobniki i samice o jednolitym, rudawym zabarwieniu sierści. Wyglądały absurdalnie komicznie, gdyż ich długie nosy były zadarte ku górze jak u cyrkowych klaunów. Jednak stary samiec, przywódca stada, miał jeszcze śmieszniejszy wygląd. Siedział wysoko w rozwidleniu drzewa, a jego długi ogon zwisał niczym sznur u dzwonnicy. Ruda sierść kończyła mu się raptownie w pasie, miednicę i ogon porastało mu białe futro, a tylne łapy miał brudnoszare, więc wyglądał jak ubrany w ceglasty sweter i białe kąpielówki. Jednak najbardziej zdumiewającą cechę stanowił ogromny flakowaty nos zwisający mu na pysku niby czerwony, rozdeptany banan. Był tak dużym że wydawał się rzeczywistym ciężarem dla właściciela, gdyż przeszkadzał mu przy jedzeniu i zwierzę musiało sięgnąć łapą wokół nosa i pod nim, żeby włożyć pokarm do pyska.