cytaty z książek autora "Steve Bloom"
- Idziemy dziś do kina na film o zombie - chichocze niepokojąco zadowolona. - Co faceci mają z tymi filmami o zombie?
- To samo co dziewczyny z filmami o wampirach.
,,Sukces": rzeczownik. Znaczy: "dobrze się czuć we własnej skórze".
Przycisk "wyślij" pulsuje światłem. Tępym wzrokiem wpatruję się w sumę osiemnastu lat przeżytych na Ziemi zredukowaną do liczb, listów, krótkich akapitów i pisanego w pośpiechu, dalekiego od doskonałości osobistego eseju. "Gdzie miejsce na długie lata ślęczenia nad przedmiotami, które nie mają znaczenia?", pytam samego siebie. Gdzie miejsce na opis tego, jak bardzo się starałem, pokonując piętrzące się wokół trudności? Czy da się ująć liczbami wiarę w to, co robię? Ryzykowanie, że się rozczaruję? To, że ośmielam się marzyć?
Przeklinam swoją przeciętność i katalog niedostatków. Nie ma niczego szybkiego ani łatwego dla Brooksa Rattigana. Nie, w wypadku Brooksa Rattigana wszystko będzie się ciągnąć w nieskończoność, żeby zakończyć się gorzkim rozczarowaniem. Ale dopóki jest choć cień nadziei, dopóty będę wisiał w próżni niczym pionek w ich nikczemnej grze. Piekło zaprzeczenia byłoby lepsze niż czyściec, na który właśnie mnie skazano.
Na piętrze ostrożnie odwieszam hugo bossa na wieszak w wielkopowierzchniowej garderobie. Czuję się jak bohater bajki o Kopciuszku. Tyle że nie jestem księciem, ale biedną dziewczyną.
W dzisiejszych czasach właściwie nie można popełniać żadnych błędów. Gra toczy się o stawkę wyższą niż kiedykolwiek. Bądźmy szczerzy: cała planeta schodzi na psy i liczba Świetlanych Przyszłości jest mocno ograniczona. Nigdy w historii tak wielkie rzesze ludzi nie rywalizowały o tak ograniczoną liczbę pozycji. Nie czarujmy się, dziś liczy się tylko marka. A nie ma lepszej marki niż topowa uczelnia.
Przejeżdżam szerokimi, czystymi alejami. Znajduję się na obcej ziemi, w zaczarowanej krainie wolnej od niepokojów i niedoli. W państwie szczupłych bezglutenowych ludzi z równiutkimi zębami.
Nieważne, ile razy tego doświadczę, nadal mnie to powala. Ten pierwszy przebłysk mieniącego się w oddali Nowego Jorku, gdy jadę pociągiem na północ. Wyłania się znikąd, tak nagle. Masywny łańcuch górski ze szkła i stali, symbol przedsiębiorczości górujący nad rozległymi mokradłami za rzeką Hudson. To jak scena z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, kiedy Dorotka, Trach na Wróble, Blaszany Drwal i Tchórzliwy Lew wędrują wesoło przez pole maków do Szmaragdowego Grodu, migoczącego w oddali - tyle że ja nie tracę przytomności nawalony opium. (...) w Nowym Jorku nigdy nie wiadomo, co czeka za rogiem. W Nowym Jorku wszystko jest możliwe.
Na jakimś poziomie, wbrew temu wszystkiemu, powinienem czuć ulgę. Nie czuję. Przygotowywałem się na tę chwilę, na dotarcie do tego celu, odkąd pamiętam. Ogarnia mnie poczucie bezsensowności, zagubienia, całkowitego braku kierunku i celu. Przygniata rozczarowanie.