Jason Bourne powraca, by kopać tyłki
Bourne to ciekawy przypadek postaci literackiej, która wyrosła poza książki i której popularność w nowym medium, filmach, przyćmiewa oryginały do tego stopnia, że pewnie ledwie garstka widzów je kojarzy. Nowy obraz w serii, „Jason Bourne”, właśnie wchodzi do kin.
Seria filmów o superszpiegu Jasonie Bournie, który zdolnościami przyćmiewa nie tylko bardziej popularnego kolegę, Jamesa Bonda, ale chyba i Chucka Norrisa, od początku raczej oszczędnie czerpała z książkowych oryginałów pióra Roberta Ludluma. Zręby historii i same postacie rzecz jasna pochodziły z książek, nie sposób jednak tych filmów określić mianem wiernych ekranizacji. Na pewno taką też nie jest „Jason Bourne”… bo też treści w nim za wiele nie uświadczymy.
Co więc złożyło się na nieco ponad dwie godziny ekranowego czasu? To, z czego filmowa seria o Bournie słynie: akcja, akcja, akcja i jeszcze więcej akcji, w postaci bijatyk, pościgów, strzelanin, pościgów (dwa razy, bo jest ich sporo i są bardzo efektowne) i bijatyk (tych jest jeszcze więcej). Grany przez Matta Damona bohater (powrót do roli po blisko dekadzie przerwy) do erudytów nie należy, chyba raczej bliżej mu do Mad Maxa z „Na drodze gniewu”, niż Sheldona Coopera z „Teorii wielkiego podrywu” – w sumie w całym filmie wymawia może ze dwadzieścia-trzydzieści kwestii. Prawda jest jednak taka, że nie licząc poleceń wydawanych przez włodarzy CIA w trakcie akcji, w „Jasonie Bournie” w ogóle niespecjalnie dużo się mówi i tak jak sceny akcji są rozbudowane i zajmują wiele ekranowego czasu, tak wszystko inne kondensuje się do minimum, a wymowne milczenie i intensywne spojrzenia więcej niż często zastępują wielu postaciom dialogi.
Taki to film, który odbierać mamy przede wszystkim oczami, próbującymi nadążyć za rozgrywającym się na ekranie chaosem, co nie jest łatwe, bo jedną z cech charakterystycznych dla tej serii jest rozedrgana kamera, trzęsąca się jakby operator siedział na mechanicznym byku. Ma to wzmacniać realizm i budować atmosferę „brudnej” przemocy, naturalistycznej, innej, niż pokazywanej choćby w filmach o Jamesie Bondzie – jeżeli porównywać, to Agent Jej Królewskiej Mości jest dżentelmenem, a Bourne szkolonym na ulicach oprychem. I to rzutuje na stronę wizualną.
Która jest efektowna, bardzo, temu nie można zaprzeczyć. Nie sposób też jednak nie zauważyć, że poza pościgiem samochodowym w Las Vegas nie ma tu scen, które – kolokwialnie mówiąc – wbijałyby widza w fotel. Pod tym względem „Jason Bourne” wypada blado na tle „Skyfall” czy „Spectre” – co dziwi, bo przecież współczesne filmy o Bondzie właśnie od Bourne’a uczyły się, jak ma wyglądać dobre kino akcji.
W nielicznych momentach, gdy coś nie wybucha albo ktoś nie zamienia czyjejś twarzy w puree, zagłębiamy się natomiast w świat politycznych intryg, z naciskiem na działania CIA i operacje powiązane z walką z terroryzmem, tą bezwzględną, realizowaną po cichu, pod osłoną cieni, z dala od oczu opinii publicznej. Bourne był jednym z elementów tej walki, bardzo skutecznym zabójcą, który jednak teraz sam stał się celem dawnych włodarzy. I ponieważ nasz bohater mierzy się z amerykańskimi agentami, „Jason Bourne” pozwala nam przyjrzeć się metodom działania CIA – zagłębiamy się w świat podsłuchów, monitoringów i hakowania, gdzie agent z ręką na spuście jest tylko jednym z trybików maszyny, której groza wynika z dostępu do olbrzymiej ilości informacji. Pod tym względem film Greengrassa nie zawodzi, w tym momentach jest najlepszy, bo i tu dbano o realizm i nie sposób nie odczuć, że oto oglądamy film akcji na miarę XXI wieku.
To też trochę dziwi, bo widz dostrzega, jak wiele wysiłku włożono w oddanie realiów akcji CIA, jak przemyślane są sekwencje wybuchów, pościgów, jak świadomie ekranowe postacie korzystają z nowoczesnej techniki – czyli ktoś nad tym pomyślał, niemało. Tak samo jak wszelkie sceny pościgów i pojedynków wręcz nie mogły odbyć się bez drobiazgowego planowania i miesięcy przygotowań. To wszystko na ekranie widać, to daje „Jasonowi Bourne’owi” siłę. Pozostaje więc pytanie – dlaczego w takim razie mamy w tym filmie tak mało treści, dlaczego gdyby wyjąć wybuchy i tym podobne, zostałoby nam fabuły na co najwyżej krótki odcinek serialu? Proporcje w tym obrazie są zdecydowanie źle wyważone.
I w sumie to dziwnie zabawne, że film, u którego genezy leży cała seria powieści, ma problemy z brakiem treści.
komentarze [5]
Witam,
Jestem świeżo po obejrzeniu Jasona Bourne'a. Moja opinia nie należeć będzie do najbardziej obiektywnych, ponieważ uwielbiam Matta Damona jako aktora i każdy film z jego udziałem, nawet jeśli nie porywa, dostaje ode mnie +10 do końcowej oceny.
W tym przypadku otrzymałem dokładnie taki film, na jaki liczyłem. Sądzę, że jest on o niebo lepszy od trylogii bondowskiej z...
"Ma to wzmacniać realizm i budować atmosferę „brudnej” przemocy, naturalistycznej, innej, niż pokazywanej choćby w filmach o Jamesie Bondzie – jeżeli porównywać, to Agent Jej Królewskiej Mości jest dżentelmenem, a Bourne szkolonym na ulicach oprychem"
Pewnie, bo każdy angielski dżentelmen topi przeciwnika w umywalce wcześniej rozwalając mu o nią ryj. Podstawy savoir...
Nie słyszałam o tej zasadzie w projekt lady 😉
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postWydaje mi się, że zamiast kalki językowej "kopać tyłki", lepiej brzmiałoby swojskie "spuszczać łomot".
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post