rozwiń zwiń

Konrad Niemira: „Bazgracz” to hybryda, książka trochę nieforemna, trudna do zdefiniowania

Anna Sierant Anna Sierant
21.07.2023

Laureatem 16. edycji Nagrody m.st. Warszawy w kategorii Książka o tematyce warszawskiej został Konrad Niemira, autor „Bazgracza. Trzech esejów o Norblinie”. Ale kim właściwie ten Norblin był? Co miał wspólnego z Polską, Warszawą, i dlaczego jego twórczość wymyka się próbom uporządkowania? O tym, ale nie tylko, rozmawiamy z autorem książki. Zapraszamy do lektury wywiadu!

Konrad Niemira: „Bazgracz” to hybryda, książka trochę nieforemna, trudna do zdefiniowania Materiały 16. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, fot. Ola Walków

[Opis – Wydawnictwo słowo/obraz terytoria„Bazgracz” reinterpretuje twórczość jednego z najbardziej zagadkowych artystów XVIII wieku – Jeana-Pierre’a Norblina. Jest opowieścią o wkraczaniu młodego adepta sztuki w dorosłość, o dostosowywaniu się do wymogów kultury elitarnej oraz o poszukiwaniu artystycznej wolności w oświeceniowej Europie.

Książka polemizuje z kliszami dotyczącymi recepcji Norblina i przenosi spojrzenie na problemy zazwyczaj z nim niekojarzone – społeczne, klasowe i tożsamościowe. Obok dzieł dobrze znanych znalazły się tu reprodukcje prac ukrywanych w muzealnych magazynach, zaginionych lub „niskich”, jak choćby rysunki przedstawiające żebraków czy karykatury innych artystów.

Anna Sierant: Jak zauważa pan w „Bazgraczu”, książka została napisana „z perspektywy dydaktyka. Adresowana jest ona przede wszystkim do studentów historii sztuki i kierunków pokrewnych, w dalszej kolejności do początkujących badaczy, pasjonatów sztuki”. Jednak dzięki nominacji do Nagrody m.st. Warszawy, a potem i wygranej w kategorii Książka o tematyce warszawskiej, „Bazgracz” ma szansę trafić do szerszego grona czytelników. I choć pisze pan również, że „Norblin uchodzi w Polsce za artystę szeroko znanego”, to pewnie osobom mniej zainteresowanym sztuką, zwykłym zjadaczom chleba, tak bardzo znany nie jest. Mój research przeprowadzony wśród znajomych przyniósł m.in. takie odpowiedzi: „Norblin? Ten od fabryki?”, „Norblin? Ta fabryka?”, „A coś słyszałam – malarz?”. Kim więc ten Norblin był i dlaczego jednak nie fabrykantem?

Konrad Niemira: Rzeczywiście tak się akurat złożyło, że Jean-Pierre Norblin de La Gourdaine, czy Jan Piotr Norblin, jakkolwiek go nie nazwiemy, żadnej fabryki w Warszawie nie założył. Fabrykę prowadził jego wnuk – Wincenty, a potem prawnuk Ludwik.

Norblin z „Bazgracza” to artysta, malarz, guwerner pochodzący z Francji. Żył w XVIII wieku i ponad dwadzieścia lat spędził nad Wisłą. Przez pewien czas był bardzo szanowany przez polskich historyków sztuki, uważano go nawet za ojca założyciela polskiej szkoły malarstwa. W ostatnich dekadach wypadł nieco ze świadomości polskich inteligentów. Dlaczego? Jakoś łatwiej było „nam, Polakom”, cenić tych, którzy mieli polski rodowód, krew naszą – Matejkę czy Malczewskiego prościej jest zaprząc w poczet narodowy niż Francuza, który najpierw nam pasował, a potem stał się po prostu zbyt mało „nasz”.

Norblin jest elementem, który spaja wszystkie eseje, ale to nie do końca książka (tylko) o nim. Jego postać stanowi tu pewien pretekst do innych rozważań.

A jakie uczucie towarzyszyło panu, gdy odbierał pan za eseje o Norblinie Nagrodę m.st. Warszawy?

Bez kokieterii powiem, że… nie wiem, co powiedzieć. Jest mi po prostu bardzo miło, że dostrzeżono młodego autora, który napisał teksty o nie wszystkim znanym Norblinie. Już samą nominację przyjąłem z dużym zaskoczeniem, tym bardziej że – jak pani wspomniała – książka jest pisana z perspektywy nauczyciela akademickiego, którym szczęśliwie już nie jestem. Ale jak „Bazgracza” pisałem, jeszcze nim byłem i bardzo chciałem być – zależało mi, by studentów tematem zaciekawić. Dzięki temu stworzyłem książkę, która – mam nadzieję – gdy teraz trafi w ręce osoby coś pewnie o sztuce i o Norblinie wiedzącej, to wzbudzę jej zainteresowanie.

W moim przypadku to się zdecydowanie udało!

Bardzo mnie to cieszy, bo przecież mało wydaje się w Polsce literatury o sztuce. Książki o historii, społeczeństwie, literaturze dla takiego, powiedzmy, uniwersalnego czytelnika czy czytelniczki zdarzają się częściej i częściej się po nie sięga. Natomiast obrazy czy sztuka płaska stanowią jednak niszowe zainteresowanie. Co innego wziąć do ręki album, pójść na wystawę czy wziąć dzieciaki do muzeum w weekend, na dwie godziny. A co innego spędzić kilka wieczorów z kilkusetstronicową książką o sztuce w ręku. Niewielu historyków sztuki przebiło się do masowego obiegu czytelniczego. Sięga się nad Wisłą po Marię Poprzęcką i Andę Rottenberg, ewentualnie po biografie artystów, takie jak książka Angeliki Kuźniak o Stryjeńskiej czy Agnieszki Daukszy o Jaremiance. Z książkami o architekturze przebili się Filip Springer i Grzegorz Piątek. Potem następuje długo-długo nic, a tematyka artystyczna masowo wraca dopiero w lżejszych, mniej wymagających czytadłach, często ujmowanych w narrację typu „znacie, to posłuchajcie”, jak np. „Rozmowy obrazów” Grażyny Bastek, „Gawędy” Bożeny Fabiani czy książki Sylwii Zientek.

Podsumowując – choć „Bazgracz” powstał z myślą przede wszystkim o osobie trochę już na temat sztuki coś tam wiedzącej, to ogromnie się cieszę, że ma szansę trafić i do szerokiej publiczności. Uważam, że dla tych lekkostrawnych „gawęd” i „rozmów” powinna być alternatywa. Ale „Bazgracz” to też pozycja, która nie zawiedzie naukowców – przeszła w końcu proces recenzji, jest oficjalnie monografią naukową, taką, którą i ministerstwo szanuje! (śmiech) A więc „Bazgracz” to pewna hybryda, dziecko o dwóch twarzach, trochę nieforemne, trudne do sklasyfikowania. Świetnie, że taka poczwarka znajduje swoje grono zainteresowanych.

A dlaczego to swoje dzieło-hybrydę postanowił pan poświęcić właśnie Norblinowi?

Nie jestem tarociarzem, naprawdę, w ogóle w to nie wierzę, w żadne magiczne kamienie, astrologię. Ale. W tym przypadku zadziałała jakaś opatrzność, siła planet, która pchnęła mnie właśnie w tym kierunku. Nie planowałem zajmować się Norblinem, a jakimś cudem za każdym razem, podczas przeprowadzania różnych kwerend w archiwach, gdzie szukałem dokumentów na zupełnie inne tematy – czy to we Francji, w Ukrainie, czy w Rosji – ten Norblin bardzo często sam się pojawiał. I to w taki sposób, że zamawiam w archiwum np. konkretny zbiór listów, wiem, czego będę tam szukał, a tu nagle znajduję coś zupełnie innego. Ten materiał sam wpadał mi w ręce, co było też o tyle fortunne, że były to materiały wcześniej nieznane, a więc nie coś, na co wpadł np. sto lat temu Zygmunt Batowski, autor monografii Norblina, tylko dokumenty, do których wcześniej nikt nie dotarł. Takie czyste smaczki, jak te dotyczące kryminalnej przeszłości ojca malarza i jego pobytu w więzieniu.

Plan był taki, żeby nie napisać żywota świętego – to klasyczny przepis na to, by zanudzić czytelnika i zabić artystę. Zawiera zawsze punkty do odhaczenia: gdzie się urodził, gdzie się uczył, ilu miał braci, kiedy umarł. To przecież w ogóle nas nie uczy o historii, serwuje za to gotowe odpowiedzi. A historia powinna pobudzać do myślenia, i to takiego o naszych własnych narracjach – nie o tym, żeby zatracić się w tym cudzym życiu, ale żeby zacząć myśleć o tym, jak my sami budujemy narrację o własnym. Książka jest więc pomyślana tak, by trochę czytelnikowi o Norblinie powiedzieć, ale i zaprezentować szeroki przekrój kultury, społeczeństwa XVIII wieku – od biedaków przez klasę średnią po arystokrację. Bo ten czas nie jest w Polsce takim częstym punktem odniesienia. Gdy „my, Polacy”, myślimy o swojej tożsamości, to najczęściej w kontekście złotego wieku i sarmatyzmu albo cierpień czasu zaborów, albo optymizmu międzywojnia, ewentualnie odnosimy się do czasów PRL-u. Wiek XVIII to w naszym odczuciu albo tzw. noc saska, albo ten problematyczny król Stanisław August, słodko-gorzka epoka, z którą trochę nie wiadomo, co zrobić.

A co właściwie ten Francuz Norblin w tej osiemnastowiecznej Polsce robił? Jak nawiązał współpracę z Czartoryskimi, jak trafił do naszego kraju? Czy można by zaryzykować stwierdzenie, że nie udało mu się we Francji, więc trafił do Warszawy? Czy wręcz przeciwnie – praca dla Czartoryskich, innych rodów, króla, była jednak nobilitacją?

I tu znowu powiem o „nas, Polakach”. „My, Polacy”, często mamy tendencję do myślenia o obcokrajowcach, którzy w dawnych wiekach do nas przyjeżdżali, jako o emisariuszach kultury. Ach, ci Włosi, Francuzi, którzy przybywali oświecać ciemny naród, uczyć go dobrych manier! To przecież dzięki królowej Bonie wiemy, że można jeść marchew i kalafior. Tymczasem w rzeczywistości do Polski przyjeżdżali bardzo różni ludzie – czasem dobrze wykształceni i wykwalifikowani, a czasem po prostu osoby łotrzykowskie, oszuści, typy spod ciemnej gwiazdy.

Wśród tych przybyszów byli i ci, którym po prostu nie udałoby się zrobić kariery w ich własnym kraju. I Norblin jest dokładnie takim przykładem – próbował odnieść sukces we Francji, nie udało mu się to. Próbował zrobić karierę poza Francją – w Wielkiej Brytanii, na terenie Belgii – też mu się to nie udało. W tym desperackim okresie poszukiwania zamożnego patrona poznał polskich magnatów, Czartoryskich, którzy zatrudnili go jako nauczyciela rysunku dla ich córeczek. I tę pracę przyjął. Więc tak naprawdę pojawia się w Polsce niejako z przypadku. Jego kariera jest „karierą pocieszenia”.

Ale jak już raz przyklei się do tej magnackiej pensji, będzie mieć opłacone mieszkanie i wyżywienie (stół), to zostanie tutaj na te dwadzieścia kilka lat, wiodąc życie może nie szalenie zamożne, ale przyzwoite. Takie na wzór Polaków w dzisiejszym Dubaju czy w Londynie – jeszcze niekoniecznie muszą mieć wszystko, ale i tak żyją dobrze. Norblin więc w to życie wszedł, po czym gdy dorobił się pieniędzy w Polsce, wydał je na farmę we Francji i tam wrócił.

No właśnie, odkrył pan, że on tutaj żył nie trzydzieści lat, a mniej.

Tak, a to pokazuje, jak mało o nim wiedziano. Myślano, że wyjechał w 1804 roku, jednak stało się to wcześniej – w 1796. To jest osiem lat przesunięcia. Co też pokazuje pewną pozorność jego zakorzenienia tutaj. Norblin miał w Polsce żonę i dzieci, ale nawet w tym XVIII wieku nie było problemu, by się w dwa miesiące spakować i wyjechać.

W niektórych artykułach o Norblinie znalazłam informację o tym, jak wielkim polskim patriotą był, jak ukochał Polskę – czy rzeczywiście? Czy większe znaczenie niż to, gdzie przebywa, miał dla niego fakt, ile w danym miejscu zarabia?

Dokładnie tak było. W niektórych narracjach artysta był na wskroś polski, a to nie do końca prawda. Tkwił tutaj, bo trzymała go praca. Pracując nad tą książką, przekonałem się, że historycy sztuki skupiali się zwykle właśnie na tym, aby udowodnić, jak bardzo polski, patriotyczny był ten artysta, czasem podczas lektury ich prac naprawdę towarzyszyło mi poczucie żenady. Norblin nie był ideałem, także w życiu prywatnym, o czym świadczą na przykład listy jego żony, która skarżyła się, że mąż zmusza ją do współżycia, chciała się z nim rozwieść. Trudno mi było zrozumieć, dlaczego te informacje, choć były przez badaczy przytaczane, nie były interpretowane, spychano je na margines. Podobnie z tym patriotyzmem – nie jest wcale tak jasne, czy „wielkim patriotą był”. Z tego, co o nim do tej pory wiemy, wyłania się bardzo złożony obraz Norblina z dominantą typu zgryźliwego zrzędy. Nie chciałaby pani mieć takiego męża, ja też nie. Ta jego trudna osobowość wydaje mi się jednak ciekawsza niż śpiewanie o nim na jednym tylko, patriotycznym akordzie.

A co nie tylko z polskością, ale i warszawskością Norblina? „Bazgracz” otrzymał przecież Nagrodę m.st. Warszawy w kategorii książka o tematyce warszawskiej. Co łączy tego artystę ze stolicą?

Norblin to twórca bardzo warszawski. Po pierwsze dlatego, że w tej Warszawie mieszkał przez dwadzieścia kilka lat – w różnych miejscach. W okolicy tzw. Pałacu Błękitnego – to ta rudera, która stoi w Parku Saskim – jeszcze później na rynku Starego Miasta. Często pracował poza domem, chodził udzielać lekcji, miał więc okazję bardzo dobrze poznać Warszawę, a potem rysował to, co podczas tych spacerów widział, ludzi i widoki.

Przy czym te widoki to nie były piękne panoramy. Raczej takie drobne pocztówki, kadry – tu jakaś rudera na dole, tam biedne polskie handlarki z brudnymi dziećmi albo wielkie targowisko i konie, bo Polacy zjechali do Warszawy, żeby kupić sobie dorodną klacz. U niego widać przede wszystkim właśnie te rozwalające się budynki, brud, krzywe deski, siano na klepisku. Taki nieheroiczny obraz stolicy. Paradoksalnie ta część jego twórczości jest bardzo słabo w Polsce znana. Gdy Warszawę odbudowano po wojnie, to co zebrano? Przede wszystkim dzieła Bellotta, a tych rozproszonych rysunków Norblina, tej drobnicy, nikt nigdy nie szukał. Był on rzeczywiście osobą zainteresowaną życiem miejskim, co też nie dziwota, bo lata spędził w Paryżu, w jednej z największych metropolii tamtych czasów, mieście świateł, hałasu, zgiełku, nocnych zabaw.

Na te wycinki z życia miejskiego był Norblin bardzo wrażliwy. To taki czuły obserwator, który widzi nie tylko splendor, ale i te podupadające budynki, widzi człowieka, widzi biedę, normalne ludzkie życia, a to często inni artyści lekceważyli. Choć i nie brakuje w jego twórczości dzieł przedstawiających zabawy elit w Warszawie i jej okolicach, widoczków Łazienek i parku w Powązkach (tam, gdzie dziś jest cmentarz, kiedyś był prywatny park).

W jednym z wywiadów wspomniał pan, że „Norblin wymaga porzucenia całej wiedzy, jaką o nim zgromadziliśmy”. Czy elementem tej zmiany może być i zmiana patrzenia na jego twórczość z perspektywy współczesnej wrażliwości? Np. motyw żebraka – widzimy go dziś jako wyczulenie na biedę, ale czy takie były też odczucia Norblina?

Nie potrafię wiążąco odpowiedzieć na to pytanie, ale też je sobie zadaję. Zważywszy na to, jak Norblin traktował tę nieszczęsną żonę i te dzieci, nie można stwierdzić, że był niczym czuły Papcio Chmiel, pełen empatii wobec świata, otwarty, ciekawy. Natomiast zdarzają mu się czasem momenty naprawdę ujmujących czułości. Czy to właśnie uwiecznienie baraków, czy to fascynacja dzieckiem, bo bardzo dużo jest dzieci w jego sztuce. Tych dzieci, które zahipnotyzowane przyglądają się światu z dystansu. Rzadko zdarzało się, aby artysta w tamtych czasach malował zwykłe, uliczne dzieci. Dzieci – i te „nasze”, i takie „dzieci sąsiadów” – w XVIII wieku po prostu często umierają i nie należy się do nich za bardzo przywiązywać. Tymczasem u niego widzimy tę fascynację małością, kruchością, wykluczeniem. A z drugiej strony pamiętajmy, że ta publiczność, do której jego prace były adresowane, często właśnie te same postacie zinterpretowała inaczej niż my dzisiaj. Żebrak na obrazie, który nas ujmuje za serce, niekoniecznie w XVIII wieku wywoływał współczucie. Znajduje się na obrazie, bo „taki po prostu jest świat”, tak jest zbudowana rzeczywistość. Nie ma co tutaj wylewać łez, nie ma co rozdawać majątków. To przecież z góry ustalony porządek świata, jak pory roku i struktura społeczna. Żebracy po prostu są na świecie. Ostatecznie nic jednak o tej wrażliwości Norblina kategorycznie stwierdzić nie możemy, nie wejdziemy do jego głowy i nie powiemy: „Sprawdzam, jak było. Współczułeś czy nie”.

Wydaje mi się, że to właśnie jest w nim bardzo ciekawe – że ma tak wiele twarzy i nie da się go zero-jedynkowo ocenić – skrajnie potępić czy wynieść na piedestał. I dlatego tak mi zależało, by po tę książkę sięgnęli studenci i studentki. Bo student często – pamiętam to z praktyki dydaktycznej – chce myśleć w takich prostych, zero-jedynkowych i czarno-białych kategoriach. Bo renesans to przecież humanizm, a średniowiecze to religia i Kościół, tylko potem się okazuje, że nie do końca i że wszystko można zniuansować. I w przypadku Norblina jest analogicznie – swoją pierwszą żonę często portretował w bardzo sugestywnych, delikatnych, intymnych sytuacjach, jak melancholijnie wpatruje się w zapaloną świeczkę albo jak pięknie wygląda z piórem wpiętym we włosy. Można by pomyśleć: „Ach, jak bardzo ją kochał”, a przecież wcale nie wiemy, czy tak było.

Spójrzmy zresztą na jego autoportret, którego fragment jest na okładce i który znajduje się i w samej książce. Widać na nim, że Norblin ma poruszony nos, jakby się fotografia rozmazała, można też dostrzec podwójną linię ust, dwie brody. Na pierwszy rzut oka tego się nie widzi, ale potem, jak się przyglądamy, pojawia się rozedrganie, rozmycie farby. Artysta powiększył sobie też w finalnej wersji obrazu twarz. I to doskonale oddaje problem z uchwyceniem istoty Norblina, z próbą określenia, kim był. On się nam wymyka nawet na autoportrecie. Jego obraz jest niewyraźny. Chybotliwy.

A czy te widoczne zmiany, poprawki – nie na pierwszy rzut oka, ale jednak – Norblin zostawił na swoich dziełach specjalnie?

To kolejne pytanie, na które trudno odpowiedzieć. Rozmawiałem kiedyś z konserwatorką z Muzeum Narodowego w Warszawie, prosząc, by wytłumaczyła mi, czemu to tak dziwnie wygląda. Część rzeczy da się wyjaśnić upływem czasu, naturalnymi procesami chemicznymi, ale część – nie do końca. Wydaje się, że Norblin zaczął coś poprawiać, potem chyba się rozmyślił. Część rzeczy zamazał solidnie, część zmian pozostawił widocznymi. Swoją drogą wiele wskazuje na to, że był osobą wiecznie niezadowoloną, która zawsze miała coś do poprawienia, zmieniała zdanie. To na pewno człowiek, który traktował swoją sztukę jako intelektualne wyzwanie.

No właśnie – Norblin czasem się poprawia, a czy i naukowiec może, powinien to robić?

Jak najbardziej naukowiec może się mylić, jednak z uniwersytetu wyniosłem zupełnie inną naukę – że badacz musi mieć autorytet, że tak jak mówi, tak jest. Przez pięć lat studiów, a potem kolejne pięć na doktoracie nie zdarzyło mi się ani razu usłyszeć od wykładowcy, jak przyznaje się, że kiedyś zmienił zdanie. A tymczasem w innych kręgach kulturowych, np. we Francji, na porządku dziennym jest to, że badacz po dwudziestu latach wprowadza korektę do tego, co pisał w młodości.

I jest to całkowicie normalne, żeby przyznać się do błędu, do pochopnych interpretacji, albo właśnie zmienić zdanie. Muszę więc przyznać, że pracując nad tą książką, przeżyłem traumę, która polega na tym, że przestałem być polskim badaczem. Zupełnie się nie utożsamiam z tą poetyką, że skoro mam przed nazwiskiem „dr”, to zawsze mam rację. Człowiek jest projektem otwartym, a przyznanie się do błędu nie powinno być żadnym heroizmem.

Z drugiej strony takie podejście podaje w wątpliwość wartość tego, co się wcześniej opublikowało. Ja mam to nieszczęście, że przed „Bazgraczem” opublikowałem artykuł właśnie o kilku nieznanych rzeczach, które dzisiaj, wydaje mi się, pochopnie zinterpretowałem. Mam jednak ogromną nadzieję, że tak jak ja zrobiłem, powiedzmy, korektę tej wspomnianej już monografii Batowskiego sprzed stu lat, tak, dalibóg, żeby za pół wieku albo i szybciej ktoś dokonał korekty mojej pracy. Bo choć często, „my, Polacy”, myślimy, że przez te nasze wszystkie klęski, cierpienia, wszystko nam najeźdźcy spalili, ukradli, to nowe-stare źródła zawsze będą się pojawiać, a wiedza o przeszłości – poszerzać.

To zresztą powinno zachęcić przyszłe pokolenia badaczy. Bo takich Norblinów, wbrew pozorom, jest bardzo dużo – ciekawych postaci z historii Polski, o których trochę wiemy, ale często banały, a kiedy się je zbada, to się okaże, że tak naprawdę te postaci są szalenie ciekawe. Niekoniecznie dlatego, że bardzo kochały Polskę, tylko być może ze względu na te właśnie ludzkie sprawy: społeczne, historyczne, kulturowe, gospodarcze. Pytanie, jakim kluczem badawczym do nich podejdziemy.

Jak pan podejrzewa, gdyby Norblin sam miał się wypowiedzieć o swojej twórczości, to co by powiedział? Że był wystarczająco utalentowany, by odnieść sukces na skalę europejską, ale mu się nie poszczęściło? A może wcale nie przeszkadzałoby mu, że musiał czasem wykonywać chałtury w ilości hurtowej? Co oznacza, że sam nazwał się „bazgraczem”?

Nie wolno oczywiście mi, jako badaczowi, oceniać profilu psychologicznego bohatera, ale czasem wydaje mi się, że w twórczości autotematycznej Norblina wszystko jest jakby dwubiegunowe. Kiedy mówi o sztuce, to jest w stanie mówić tylko skrajnościami. Jedna z nich to podejście takie: sztuka to straszne gówno, artyści źle zarabiają, są zmuszeni malować portrety zamożnych postaci, są skazani na swoich rozkapryszonych klientów, a co oni wiedzą o sztuce… Sztuka to bazgroły, śmieci. Z drugiej strony mamy rysunki, na których on pokazuje młodego chłopca samotnie malującego w pustej pracowni obraz lub rysowników pogrążonych w myślach. Sztuka jawi się tutaj jako rytuał samotności, skupienia, wrażliwości, melancholii. Albo praca intelektualna. Coś ważnego, smutnie pięknego, ale ważnego.

I te dwa obrazy wychodzą spod ręki tego samego artysty. Nie dadzą się pogodzić. Znów rodzi się więc pytanie, który z tych wizerunków jest bliższy prawdzie? Czy może to jest taka gra na wielu bębenkach, że czasem Norblin myśli o sobie: „Moje życie to porażka”, a czasem: „Wow, ale jestem super artystą”? I wydaje mi się, że znów jest to bardzo ludzkie, bo chyba większość ludzi raz myśli o sobie, że jest super, a czasem – że jest totalnie beznadziejny/a.

Myślę, że często jako biografowie chcielibyśmy zebrać materiały i ten chaos w źródłach uporządkować. Tutaj próba uporządkowania w tym zero-jedynkowym układzie zabiłaby totalnie naszego bohatera. Norblin jest ciekawy dlatego, że jest nieuporządkowany, że to są jakby dwie osobowości w jednym ciele. Przychodzi mi w tej chwili na myśl pomysł, jaki zrealizowała w „Portrecie wielokrotnym” Alina Szapocznikow – jej rzeźba przedstawia jedną szyję, z której wyrasta wiele ust, nosów. Ten koncept portretu wielokrotnego, to, że ktoś może mieć wiele osobowości, wiele twarzy, wydaje mi się bardzo atrakcyjny i pasujący do Norblina.

W tym miejscu muszę zadać ważkie pytanie: czy Norblin czesał się z przedziałkiem? I jakie to miało dla niego – czy może mieć dla nas współcześnie – znaczenie?

Rzeczywiście jest to jedno z najważniejszych pytań, jakie w książce stawiam. Dla Norblina i artystów tamtych czasów prezencja miała niemałe znaczenie. Twórca wyjechał z Paryża tuż przed tym, jak zaszła tam rewolucja w tym, jak artyści się noszą, bo za jego czasów szanujący się artysta powinien być schludny, ogolony i najlepiej chodzić w peruce. Albo chociaż z długimi włosami. On tymczasem nosił się krótko, jak lokaj.

Natomiast po tym, jak wyjechał z Paryża, młodzież już nie wytrzymała tego przymusu golenia się i poprawiania peruk, więc panowie zaczynają nosić rozczochrane grzywki, wąsy i brody, jak hipis czy bardziej dzisiejszy hipster. Oczywiście wszystko ma być teoretycznie artystyczne, niewymuszone. Twórczy nieład.

Na swoich portretach Norblin wygląda bardzo różnie. Czasem właśnie ma ten prosty przedziałek, ale niekiedy zakłada sobie nawet czapkę konfederatkę albo czapkę z futrem, żeby pokazać, kto tu jest Polakiem, że się nosi jak Polacy. W starości śmiało pokazywał swoją łysinę. W książce znajduje się wiele obrazów, które tylko reprodukuję, ale o których nie piszę, i o jednym warto przy tej okazji wspomnieć.

Zobaczmy tę pracę [otwieramy „Bazgracza” i patrzymy – przyp. red.] – to późny autoportret Norblina, już z XIX wieku. W ręku trzyma rysik, który, jak widać dopiero gdy się mu dobrze przyjrzymy, okazuje się białą kredą – starzec rysuje więc po białej kartce białym rysikiem. To już jest od razu dla widza komunikat. Ale co konkretnie oznacza? Że stary i sklerotyczny artysta nie wie, że nie będzie nic widać, a może przeciwnie – mimo wieku jest dalej mistrzem, maestrem, który potrafi białą kreskę pozostawić widoczną na białym arkuszu? Te autoportrety często są prowokacyjne, więc skoro tak mały detal jak kolor rysika ma znaczenie, jakie znaczenie mogą mieć np. jego siwe włosy? Albo kłaki wystające z uszu, które widzimy na innej jego pracy. Czy to masochizm? Niechęć wobec samego siebie? Patrzenie na te obrazy wymaga uważności, jak podczas kontaktu z drugim człowiekiem, gdy rozmawia się twarzą w twarz i przygląda się sobie nawzajem – czasem świadomie, a czasem zupełnie nie, jakby mimowolnie interpretujemy pewne rzeczy, dokonujemy oceny.

A jak przebiegał proces pracy nad książką – kto wsparł jej piękne wydanie – pełne ilustracji, z aneksami?

Pracy nad książką rzeczywiście było sporo, a publikację wsparły dwie instytucje: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasto Stołeczne Warszawa. Otrzymałem dwa stypendia – jedno na pierwszą część, drugie na drugą. Wydanie wspomógł także Maciej Radziwiłł z Fundacji Trzy Trąby, który jest dobrym duchem tej publikacji – dzięki niemu ta książka wygląda tak jak wygląda. Można więc powiedzieć, że tak jak Norblin, tak i ja miałem swoich mecenasów.

Przeczytaj fragment książki „Bagracz. Trzy eseje o Norblinie”

Laureatki i laureaci 16. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.

--
Artykuł sponsorowany, który powstał we współpracy z organizatorami nagrody


komentarze [2]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Nimbra  - awatar
Nimbra 25.07.2023 13:34
Czytelniczka

Po przeczytaniu wywiadu książka brzmi całkiem zachęcająco, choć paradoksalnie tytuł nie zachęca (mnie nie zachęca) do czytania. Może się okazać, że to kolejna cegiełka dodana do historii Polski XVIII wieku. Ciekawe ilu jeszcze takich zakurzonych jegomości płci obojga czeka w archiwach na odkrycie i opowiedzenie swojej historii. 

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Anna Sierant - awatar
Anna Sierant 21.07.2023 16:30
Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post