cytaty z książek autora "Marian Pilot"
Każdego dnia podobno ginie jeden gatunek roślin albo zwierząt. Może nie przejąłbym się tym nazbyt, gdybym nie uświadomił sobie nagle, że z dawien dawna nigdzie nie widziałem piołunu. (…) A moje dzieciństwo przypadło na erę piołunową. (…) Ja się po prostu - w piołunach urodziłem.
Brzydoki, chachulerze, złoduchy, babroki, paproki, badoki, haderloki, łotrowiny, paskudziny; wszystkim wam na głowy z gówna knut!
Wycierucha, swoją rzycią gumna we wszystkich stodołach do czysta wytarła. Komu to jajec nie huśtała!
Zdania złożone z mnóstwa słów, osobliwie i misternie posplatanych i pozawęźlanych, zgmatwanych, niepojęcie pokłębionych, szalonych i natchnionych.
Zgroźny widok! Jak świat światem nikt tu w naszych stronach nie widział tak bogatego pogrzebu ani żałoby tak nieujętej, płaczów tak nieszlochanych (…) Wielkanocne straże tak nie czuwały przy Grobie Pańskim jak zabugorze przy mogiłce (…). Trzymali wachę, wniebogłosy krzyczeli, wołali o pomstę, przysięgali zemstę. Nie wiedział żem, gdzie się kryć.
Szmata. Tak by się o nim nie powiedziało. Z niego nawet szmata się nie ostała.(…) On był rozdeptany (…). On z dowodu osobistego tylko był człowiek. On w Auschwitz przeszedł przez piec. Ostał się żywy, ale spalony.
Pogrom. To złowieszcze słowo, ogniem przez leksykografów wypalone z naszych słowiańskich, ruskich i polskich słowników, strącone zostało na dno żydowskich encyklopedii i dykcjonarzy, gdzie poddane jest męce wiekuistej hańby.
Szpotawa noga żadną była dla niego zawadą. Odwrotnie, przynosiła mu w życiu stale powodzenie oraz szczęście. Prawda, kuśtykał ojciec, ale tylko wtedy, kiedy szedł pomału i bez celu, gonionemu ta koślawa noga służyła równie niezawodnie, co jaskółce skrzydło; w potrzebie cudem jakimś reperowała się kulawa noga.
Rzycie nasze wtedy się ozywały: hej, wy wszyscy tam na dole, smrody, gnoje, wszarze, gnidziarze, pokraki, kaliki, fajdańcy, dupograje, obesraje, kutasy, dupasy, ciule, popaprańcy, gówniarki, chuchujki, rympały, obrzympały, łysegały, łysepały!
Śmiała się jak kotki i kocice się śmieją. Cała śmiała się. Złotym swoim błyszczącym zębem, dziąsełkiem, językiem, i różowym języczkiem najpierwej. Potem oczy zaśmiały się jej. Policzki, gołe ramiona zarumieniły się od śmiechu. Cała śmiała się. Pępkiem, gołą pietą.
Miłosierny i Dobrotliwy Nad Ludem Polskim Panie prezydęcie My Biedacy Rolnicy Wypracowani u Panow kturzy Wyczerpali znas kardzą Żyłę i Kref przez takie Długie lata i zdniem Nadejścia potężnei Siły Wojska Radzieckiego i Naszych Braterskich Siył Wojska Polskiego oswobodziły nas Biednych Chłopów i Rolników Otakiei Nęndzy Jaką żeśmy Cierpieli i Wybiyła Godzina Wielkiei dlanas Uciechy Bonasz Dobrotliwy Obywatel Prezydęnt Polski Ludowej Kazał Rozdać Narodowi Ziemię (…) Zwracamy my nie świadomi biedacy Zwielką i Miłosierną proźbą do Naszego nad Nami Opiekóna Obywatela Prezydęnta iOjca nad Ludem Polskiem Bolesława Bieróta.
Każdy wiedział, że lepiej nie pisać – żeby się czasem pod czym głupim nie podpisać. Czuł każdy pismo nosem.
Nie było dla mnie wytchnienia od mordęgi literackiej, ratunku dla siebie nie widział żem znikąd i od nikogo.
Kości miałem porachowane i Haniu miał policzone kości. Gorzej niż psy my oba byli żeśmy. My żeśmy wypędki, wysrańcy, scigańcy, smrody ostatnie.
- Ta kurwiszona! – krzyczała
- Sukacicha!!!
- Gzicha!
- Ladaco!
- Jebicha!
- Puścirzyć! (...)
- Psiocha! (I tłumaczyła: – Psu by dała! Psiocha!)
- Gołarzyć!
- Kurwiżona!
- Rzyćniewyparzona!
- Kurwiżona! Jeburzyca!
- Polatucha!
- Piździucha! Rebeka!
- Kurwicyc! Kurwicha!
- Kurwacicha! Ruchawica!
- Śmierdzirzyć! Powsikurwa!
- Dajminóżka! Kurwacórka!
Złodziej patentowany, napiętnowany, ustawiczny bywalec pierdli, cham, litery ani pisma nieświadomy, z raubriterską bezczelnością, pychą pogromcy więziennych pogromców, niewzruszenie przeświadczony o prawdziwości własnego, pokrętnego i przedziwnego fantasmagoryjnego wyobrażenia o naturze i porządku rzeczy, o świecie i wszechświatach.
Ojciec prowadził wojnę totalną, opór stawiając i atakując zarówno organy państwowe i partyjne komitety, jak instytucje kościelne i ich przedstawicieli, jednym słowem wszystkich, którzy sprawowali nad Wisłą, Wartą i rzeką Prosną realną nad narodem polskim władzę.
Jego złodziejstwo stawało się coraz wątlejsze i – jeśli to możliwe – uduchowione coraz bardziej i coraz bardziej symboliczne i – jeśli rzec tak można – coraz szlachetniejsze.
Ojciec z dawien dawna uprawiał wysoce wyrafinowane, wielkopańskie złodziejstwo w tej tak ekskluzywnej i tak trudnej do umiejscowienia dziedzinie, jaką jest królestwo mowy.
Ojciec może nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że porwał gdzieś nie wiedzieć gdzie ani komu słowo i ma je za swoje; ba, być może nawet słowa do niego lgnęły i same mu się porywały i kradły.
Niech ksiądz nie mówi, że cierpienie wzbogaca. Niech ksiądz nie mówi, bo to będzie od rzeczy i śmiechu warte.
Wszystko, czego tylko się tknąć, miało wartość surowca wtórnego.
Piotruś na pytanie, kim chce zostać, odpowiadał, że chce zostać papieżem. Bardzo to denerwowało to jego ojca, który chciał, żeby synek został jak on ślusarzem albo elektrykiem jak Lech Wałęsa.
Gram konia. Boże, nie gram nawet. Bo naturszczyk – czy gra? (…) Siliłem się, chciałem sprostać. Zapominałem z wolna, jak porusza się człowiek. Szkapiałem dosłownie.
Najtrudniejsze dla mnie były przejścia. Ze stępa w kłus, z kłusa w galop.
Na pielęgnowanie swojego człowieczeństwa mało, a nawet wcale nie miałem czasu.
Bo czy ja, mając już swoje lata, liczyć mogłem jeszcze, że będę kimś więcej niż tym, czym teraz jestem, koniem. Wcale pewności takiej nie było. Nawet nadziei takiej. Ani żadnej innej.