cytaty z książek autora "Mariusz Gładzik"
Patrzył więc i tym patrzeniem karmił się jak ciepłą kolacją. Udawał, że trawa zakrywa jego bezczelne spojrzenia, a ona udawała, że ich nie widzi. Miała inne zmartwienia i przyszła tu pilnować krów, a nie gadać z jakimiś przybłędami. Od razu pomyślał, że jej oczy są koloru niezapominajek. Bystre i jednocześnie bardzo ciepłe, nie nabrał się na jej udawany atak złości. Zgadywał, że musi pachnieć jak lawenda, którą matka sieje pod oknem. Sam nie wiedział, dlaczego tak pomyślał, mógł być nawet tego pewien, pomimo odległości, jaka ich dzieliła, i zapachu ziół wokół.
Mógł nawet wstać i krzyknąć do niej albo po prostu zapytać, czy to prawda, że pachnie lawendą, ale nie zrobił tego. Wolał tak zostać, tak siedzieć i chłonąć ją z daleka. Stać się posągiem. Ukrytą w gąszczu skałą w milczeniu przyglądającą się światu. Światu i jej. Tej małej dziewczynce, która tak nagle i tak gwałtownie pojawiła się pośród tych łąk i pól. I pomimo tego, że wydawało mu się, a nawet był pewien, że zna tu każde miejsce, każdą kępkę trawy, każdy krzew i drzewo. Każdy strumyk i kamień. I że nie ma centymetra, milimetra, na którym nie postawił bosej stopy.
Czuł, że jest bardzo łagodna i mógłby się z nią zaprzyjaźnić, jednak jej uroda zasznurowała mu usta i związała nogi. Nie mógł tak po prostu wstać i podejść bliżej. Nie był w stanie otworzyć ust, by wypluć choć jedno, jakiekolwiek słowo. Mógł tylko trwać i patrzeć. Czekać na cud, na czyjkolwiek ruch, który by to przerwał, wyrwał go z oniemienia, trzasnął w twarz, potrząsnął i postawił twardo na nogi.