-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
Kolejna książka Ali Hazelwood za mną. Autorka zdecydowanie ma swój styl i ulubione motywy. Poza tym, że pisze książki, jest naukowcem... naukowczynią? A tę dziedzinę życia stara się przekładać na pisane przez siebie historie.
„Love theoretically” to kolejny romans, który wyszedł spod jej pióra. Czytało się go świetnie i gdybym nie poznała poprzednich jej książek, na pewno oceniłabym go wyżej. Niestety mam wrażenie, że po raz trzeci czytałam tę samą historię.
Ona — młoda naukowczyni, najczęściej z jakąś chorobą, schorzeniem — w tym przypadku z cukrzycą.
Coś idzie nie po jej myśli z pracą – tu ubiega się o stanowisko, które nie jest łatwe do zdobycia.
On – nieziemsko przystojny, umięśniony, wielki samiec alfa. Mroczny i tajemniczy. Wydaje się, że nie pała sympatią do bohaterki, która w jakimś stopniu musi na nim polegać - w tym przypadku, on jest jednym z decydujących, czy ona posadę otrzyma.
W tle – lekko szalona przyjaciółka, skomplikowane relacje rodzinne i intrygi w świecie naukowców.
Oczywiście okazuje się, że antypatię samca alfa główna bohaterka tylko sobie wmówiła, bo tak naprawdę on jest w niej nieziemsko zakochany, ale jest socjopatą i nie potrafi jej tego wyjaśnić.
Fabuła jest niemalże identyczna z „Love on the brain”, różni się tylko niewieloma szczegółami.
A wiecie, co jest w tym najgorsze?
To, że jakoś nie bardzo mi to przeszkadzało.
Choć wiedziałam, co się wydarzy i domyśliłam się intrygi ... i tak miło spędziłam czas z lekturą.
Co ja poradzę, że lubię takie klimaty?
Może zatem powinnam wymieć kilka plusów tej pozycji?
Nieodmiennie podoba mi się, że autorka wykorzystuje znane jej środowisko jako tło wydarzeń. Mimo że główną osią historii jest romans bohaterów, Ali przedstawia nam także pozycję kobiet w świecie nauki i to, z jakimi muszą mierzyć się problemami.
Normalizowanie różnych ludzkich przypadłości i chorób poprzez "obdarzanie" nimi bohaterów to również ciekawy zabieg, który przybliża czytelnikom trudności, z jakimi muszą się mierzyć osoby chore na co dzień.
Podobał mi się również motyw „Zmierzchu”, czyli ulubionego filmu bohaterki, dzięki któremu autorka pokazała, że ludzie inteligentni nie muszą zachwycać się tylko najwyższą formą sztuki, żeby udowodnić swoją wartość. Mogą czerpać przyjemność z masowej rozrywki, co w żaden sposób im nie umniejsza. Zresztą nie umniejsza zupełnie nikomu. Bo przecież nie musimy nazywać wszystkiego „guilty pleasure” – wystarczy sama przyjemność, bez poczucia winy.
I tym właśnie są dla mnie romanse. Przyjemnością i beztrosko spędzonym czasem. Choć czasem czuję się przesłodzona i muszę sięgnąć po inne gatunki, zawsze do nich wracam.
Cóż, po prostu lubię szczęśliwe zakończenia.
Kolejna książka Ali Hazelwood za mną. Autorka zdecydowanie ma swój styl i ulubione motywy. Poza tym, że pisze książki, jest naukowcem... naukowczynią? A tę dziedzinę życia stara się przekładać na pisane przez siebie historie.
„Love theoretically” to kolejny romans, który wyszedł spod jej pióra. Czytało się go świetnie i gdybym nie poznała poprzednich jej książek, na pewno...
W kwietniu postawiłam na romanse!
Tym razem zdecydowałam się sięgnąć po książkę Ali Hazelwood. Nazwisko autorki nie było mi obce, gdyż jakiś czas temu sięgnęłam po jeden z jej romansów - „The love hypothesis”, która bardzo przypadła mi do gustu.
„Love on the brain” utrzymana jest w podobnym klimacie. Bohaterowie pochodzą ze świata nauki, łączy ich wspólna praca przy poważnych projektach, a w końcu i uczucie.
Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej książki autorki, miałam problemy ze wciągnięciem się w fabułę. Ciężko jest mi jednak ocenić, czy była to wina książki, czy może mojego skupienia. Na szczęście im bardziej zagłębiałam się w historię, tym lepiej mi się ją czytało.
Bee to neurobiolożka, która jest wielką fanką Marii Skłodowskiej – Curie. Dzięki ciężkiej pracy zostaje powołana do pracy nad projektem w NASA. Tam okazuje się, że będzie musiała współpracować z Levim Wardem, którego poznała dawno temu na studiach. Wtedy była święcie przekonana, że mężczyzna jej nienawidzi. Teraz, po licznych trudnościach związanych z projektem, okazuje się, że może liczyć na pomoc mężczyzny, a niechęć, którą odczuwała, da się wytłumaczyć w inny sposób.
Levi i Bee mają przed sobą mnóstwo trudności i komplikacji związanych z pracą i wspólnie muszą stawić im czoła. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, rodzi się między nimi uczucie, ale czy ułatwi im to zadanie?
Mamy tutaj do czynienia z mnóstwem banalnych, typowych dla tego typu książek zabiegów, które w żaden sposób nie pozbawiają czytelnika przyjemności czytania. Jak już wielokrotnie wspominałam, w takiej literaturze powtarzalność schematów zupełnie mi nie przeszkadza.
Motyw enemies to lovers (choć trochę wyimaginowany przez główną bohaterkę) jest jednym z moich ulubionych, dlatego cieszę się, że znalazł się w tej historii.
Nie zamierzam przyczepiać się do drobnych niedociągnięć fabuły, czy odnosić do prawidłowości świata nauki. Wszystko to ma być w końcu zaledwie tłem powieści, a główną osią są uczucia bohaterów. Ci z kolei na szczęście dają się lubić.
Książki autorki czyta się bardzo dobrze, nie trzeba nadmiernie wysilać szarych komórek. Właśnie za to lubię romanse. Nie zawsze mam ochotę na książki, które wymagają ogromnego poziomu skupienia. Romanse to taki comfrot read, które pozwalają na chwilę zapomnieć o trudach dnia i właśnie za to je cenię.
A Wy, za co lubicie ten gatunek?
W kwietniu postawiłam na romanse!
Tym razem zdecydowałam się sięgnąć po książkę Ali Hazelwood. Nazwisko autorki nie było mi obce, gdyż jakiś czas temu sięgnęłam po jeden z jej romansów - „The love hypothesis”, która bardzo przypadła mi do gustu.
„Love on the brain” utrzymana jest w podobnym klimacie. Bohaterowie pochodzą ze świata nauki, łączy ich wspólna praca przy...
Kogo winicie za nierealne oczekiwania wobec facetów?
Disneya? Filmy? A może literaturę?
Muszę Wam zdradzić, że obiekt westchnień z tej książki zalicza się do tych idealnych, fikcyjnych facetów, do których zdarza nam się wzdychać. Choć ma jakieś tam wady, a usłyszenie wypowiadanych przez niego kwestii na żywo, wywołałoby zapewne ciarki żenady, nie zmienia to faktu, że głównej bohaterce można pozazdrościć jego zainteresowania.
„The spanish love deception” to typowa komedia romantyczna, pełna banałów. Choć jest bardzo stereotypowa, urzeka swoją prostotą. Nie wiem jak Wy, ale ja naprawdę lubię przewidywalne romansidła ze szczęśliwym zakończeniem.
Poza dość prostą fabułą, jest tu pełno wątków, za którymi romansiary przepadają: fake dating, enemies to lovers, czy dzielenie łóżka podczas podróży to tylko niektóre z nich.
Catalina to młoda kobieta, która wybiera się na wesele swojej siostry. Niestety niedawno rozstała się z facetem w bardzo nieciekawych okolicznościach. W obawie przed użalaniem się nad nią podczas uroczystości ogłasza rodzinie, że ma nowego partnera.
Jak łatwo się domyślić, jest to ściema, a kobieta nie ma kogo poprosić o pomoc. Wtem pojawia się on, cały na biało, spółpracownik - mruk, który ewidentnie jej nie lubi, ale z jakieś przyczyny proponuje pomoc.
Początkowo niechętna Lina, ostatecznie zgadza się na propozycję i razem z błękitnookim Aaronem odgrywają farsę przed rodziną.
Nie powiem Wam czy im się to udaje i jak się to wszystko kończy, ale zapewne jesteście w stanie się domyślić.
Choć książka ostatecznie mnie urzekła i czytało mi się ją naprawdę dobrze, muszę przyznać, że początek trochę mi się dłużył. Jak na tak banalną historię książka jest naprawdę obszerna. Szkoda, że przydługi wstęp sprawił, że zakończenie było, w moim odczuciu, nieco przyspieszone.
Książka oczywiście nie jest idealna - główna bohaterka była dość irytująca, co jest dość częste w tego typu historiach. Muszę jednak przyznać, że przymknęłam oko na niedociągnięcia, gdyż bawiłam się naprawdę dobrze podczas lektury.
Choć książka miała premierę stosunkowo dawno, zdecydowałam się na jej przeczytanie przez porównania do filmu „Anyone but you”, który bardzo mi się podobał. Oglądaliście?
Macie w planach „The spanish love deception”?
Kogo winicie za nierealne oczekiwania wobec facetów?
Disneya? Filmy? A może literaturę?
Muszę Wam zdradzić, że obiekt westchnień z tej książki zalicza się do tych idealnych, fikcyjnych facetów, do których zdarza nam się wzdychać. Choć ma jakieś tam wady, a usłyszenie wypowiadanych przez niego kwestii na żywo, wywołałoby zapewne ciarki żenady, nie zmienia to faktu, że...
"Strach przed niepojętym i obcym bywa większy niż przed tym, co znane”.
- Jakub Bobrowski, Mitologia słowiańska
Na książkę Marty Mrozińskiej natknęłam się przypadkiem, przeglądając nowości na legimi. Skusiła mnie najpierw okładką, a następnie ciekawym opisem. Wierzyć mi się nie chce, że jest to debiut autorki.
„Jeleni sztylet” to niesamowita książka fantastyczna, osadzona w świecie słowiańskich wierzeń. Ta świetnie napisana historia, porwała mnie już od pierwszych stron.
Cieszę się bardzo, że autorzy coraz częściej sięgają po naszą rodzimą mitologię, bo naprawdę jest z czego czerpać.
Autorka snuje opowieść o Borze, dziewczynie żyjącej na uboczu wsi wraz z bratem i wychowującą ich ciotką. Dowiadujemy się, że ojciec dziewczyny jest najemnikiem, który szkoli ją w boju i uczy przeróżnych przydatnych wojownikowi umiejętności.
Bora marzy o wstąpieniu do Włóczni – miejsca, w którym szkoli się takich jak jej ojciec. Uważa się za wyrzutka – kundla, a w przekonaniu utwierdzają ją mieszkańcy wsi, którzy traktują ją jak zło konieczne. Dzięki pracy najemnika ma nadzieję pomóc bratu dostać się na studia. Marzy o tym, aby chociaż on mógł wyrwać się z nędzy.
Po przystąpieniu do Włóczni zawiązuje pierwsze prawdziwe przyjaźnie i doskonali umiejętności potrzebne wojownikowi. Niestety, przed ukończeniem szkolenia wybucha straszna wojna, w której przychodzi jej walczyć. Właśnie wtedy dziewczyna dowiaduje się, czym jest prawdziwy strach.
Mamy tutaj do czynienia z motywem wybrańca. Rodzina Bory mieszka w pobliżu puszczy, w której żyją pradawne istoty, a ona jest jedną z nielicznych, które rozmawiają ze Starym Ludem. Mało tego, wydaje się, że ma on wobec niej pewne plany — choć zagadkowe przepowiednie początkowo niewiele dziewczynie mówią.
Autorka stworzyła naprawdę cudowną historię. Wartka akcja, charyzmatyczni bohaterowie, świetna przygoda, a do tego słowiańskie duchy i demony. Wszystko to składa się na naprawdę świetną powieść, ze świetną narracją. Ani na moment nie było nudno!
Jeżeli to za mało, żeby przekonać się do sięgnięcia po „Jeleni sztylet”, mam dla Was jeszcze jeden smaczek. W podziękowaniach dowiadujemy się, że przy kreacji głównej bohaterki autorce pomogła sama Elżbieta Cherezińska – co na pewno przemawia na jej korzyść. Silne bohaterki, dążące do swoich celów to coś, co ja sama bardzo cenię!
Ten świat porwał mnie bez reszty! Na pewno długo będę jeszcze o nim myśleć. Czytajcie koniecznie!
Chcę więcej! Nie mogę doczekać się kolejnego tomu!
"Strach przed niepojętym i obcym bywa większy niż przed tym, co znane”.
- Jakub Bobrowski, Mitologia słowiańska
Na książkę Marty Mrozińskiej natknęłam się przypadkiem, przeglądając nowości na legimi. Skusiła mnie najpierw okładką, a następnie ciekawym opisem. Wierzyć mi się nie chce, że jest to debiut autorki.
„Jeleni sztylet” to niesamowita książka fantastyczna, osadzona...
„Letni deszcz jest wart tyle, ile deszcz pocałunków”.
Bernard Dumont
Tytuł powieści nawiązuje do dzieła sztuki, o którego posiadaniu marzy bohaterka książki. Istnieje ono naprawdę — polecam je wyszukać i obejrzeć. Może zakochacie się w nim jak ona?
Mam ogromną trudność z ocenieniem tej pozycji. Z jednej strony bardzo przyjemnie mi się ją czytało, z drugiej dostrzegam wiele negatywnych, a może wręcz szkodliwych elementów w jej treści.
Skupię się zatem na plusach i minusach, zaczynając od tych pierwszych, bo jest ich, zdaje się, mniej.
Muszę przyznać, że książka Monici Murphy pt. „A million kisses in your lifetime” stanowiła idealne guilty pleasure. To nieskomplikowana, przewidywalna historia miłosna, którą czyta się niesamowicie lekko i szybko. Myślę, że gdybym miała więcej czasu, byłabym w stanie przeczytać ją w jeden dzień.
Zdecydowałam się na jej przeczytanie ze względu na jeden z moich ulubionych tropów w powieściach romantycznych, mianowicie – friends to lovers.
Bohaterowie, choć nie bardzo skomplikowani, wydali mi się autentyczni i szybko się do nich przywiązałam. Rozumiałam ich motywy i postępowanie, choć niekoniecznie się z nimi zgadzałam. Co prawda nie polubiłam ich, ale nie wszystkie postacie muszą przypadać nam do gustu.
Bohaterowie drugoplanowi, choć nie poznajemy ich zbyt dokładnie, również dobrze, moim zdaniem, uzupełniają fabułę.
Bardzo spodobało mi się, że autorka stworzyła do książki playlistę. Jest to ostatnio dość częstą praktyką i świetnie umila czytanie, a także tworzy odpowiedni do historii klimat.
Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Minusy jednak są na tyle poważne, że nie mogę ich zignorować i skupić tylko na przyjemności płynącej z czytania.
Pierwszym poważnym zarzutem jest, charakter bohaterów, bo choć, jak wspomniałam wcześniej, byli autentyczni, to jednocześnie dość problematyczni.
Crew Lancaster, to bogaty osiemnastolatek, którego rodzina jest właścicielem szkoły średniej, w której toczy się akcja. Jest zdemoralizowanym bucem, który myśli tylko o zaliczaniu panienek. Jest szowinistą i mizoginem, który kobiety traktuje jak zabawki. Jego głównym celem jest zdeprawowanie głównej bohaterki.
Wren, prawie osiemnastoletnia uczennica, słynie z tego, że jest niewinna. Niegdyś wszystkie dziewczyny ze szkoły podążały jej śladem. Z czasem jednak uległy chłopcom, za co ona mocno je potępia. Złożyła śluby czystości na dziwnej, rodzinnej uroczystości i ma nadzieję ich dotrzymać. Jest przy tym niesamowicie naiwna i dziecinna.
Kolejnym problematycznym elementem fabuły są podwaliny związku nastolatków. Crew jest zauroczony Wren, ale tylko dlatego, że jest niewinna. Chce ją zdobyć i zdemoralizować. Być pierwszym i napawać się z tego powodu dumą. Ona natomiast początkowo jest przekonana, że chłopak jej nienawidzi, bo ciągle posyła jej nieprzyjemne spojrzenia. Wszystko zmienia się, jednak gdy zostają przypisani do wspólnego projektu i spędzają ze sobą więcej czasu.
Kolejnym, największym chyba zarzutem, jaki mam do autorki, to normalizowanie mole*towania. Chłopak w pewnym momencie napastuje dziewczynę, łapiąc ją za pierś, w celu zastraszenia jej i/lub w ramach flirtu, po czym wmawia jej, że jej się to podobało. Jest to dla mnie absolutnie niedopuszczalne. Usprawiedliwianie takich zachowań jest szkodliwe i nie powinno mieć miejsca. Nawet jeśli jest to tylko fikcja literacka.
Następnym okropnym wątkiem, jest ten dotyczący nauczyciela sypiającego z uczennicami. Z historii wynika, że cała szkoła wie o poczynaniach jegomościa, ale jakoś nikt nie zgłasza tego faktu odpowiednim instytucjom.
Później jest nieco lepiej. Związek Wren i Crew rozwija się, mamy słodką (Hallmarkową wręcz) historię miłosną, przeplataną mniejszymi lub większymi trudnościami. Jednak kiedy chłopak osiąga swój pierwotny cel, zaczyna traktować dziewczynę jak swoją własność, o czym mówi jej wielokrotnie wprost. Natomiast ona jest tym absolutnie zachwycona. Związek jest totalnie toksyczny, choć doprawiony szczyptą słodyczy.
Widząc opinie młodych czytelniczek, na które się natknęłam, wiem, że są książką absolutnie zachwycone, a Crew jest jedną z ich wielkich książkowych miłości.
Z jednej strony jest to dla mnie alarmujące, z drugiej jednak, kim jestem, żeby osądzać, kiedy moją „miłością życia” jest Damon Salvatore? A mimo to, omijam „red flagi” w prawdziwym życiu i potrafię odróżnić fikcję literacką od rzeczywistości.
Jako że książka jest dedykowana czytelnikom dorosłym (18+), wierzę w ich mądrość i pozostawienie miłości do toksycznych bohaterów tylko w świecie książek i filmów.
Nie wiem, czy mogę Wam tę pozycję polecić. Mam jednak nadzieję, że wyrażając swoją opinię, ułatwię Wam podjęcie decyzji, czy chcecie ją przeczytać.
„Letni deszcz jest wart tyle, ile deszcz pocałunków”.
Bernard Dumont
Tytuł powieści nawiązuje do dzieła sztuki, o którego posiadaniu marzy bohaterka książki. Istnieje ono naprawdę — polecam je wyszukać i obejrzeć. Może zakochacie się w nim jak ona?
Mam ogromną trudność z ocenieniem tej pozycji. Z jednej strony bardzo przyjemnie mi się ją czytało, z drugiej dostrzegam...
Och, jak ja lubię ten klimat! Bieliny, słowiańskie stwory, odrobina magii i gorący (dosłownie i w przenośni) Swarny bóg.
Katarzyna Berenika Miszczuk znów nie zawodzi. Kolejny tom serii o naszej ulubionej szeptusze trzyma poziom. Wydarzenia opisane w książce, a opowiedziane przez Jagę, w dalszym ciągu dotyczą wydarzeń z jej młodości.
I choć tytułowego Mszczuja nie więcej tu niż dotychczas, przygody bohaterów trzymają mocno w napięciu.
Szczodre Gody w tym roku nieźle dadzą się we znaki mieszkańcom naszej ulubionej wioski.
Bieliny to taka miejscowość, w której nie może długo być spokojnie. Sroga zima dokucza mieszkańcom, a nic nie wskazuje na to, żeby miała niedługo ustąpić.
Weles opuszcza swoje królestwo, co skutkuje wydostaniem się z głębi puszczy strasznych potworów. Jakby tego było mało, ze wschodu przybywa tajemniczy gość, który może nieźle namieszać we wsi.
Jaga spróbuje ochronić przed nim miejscowe kobiety, ale czy da radę, skoro wciąż pilnowana jest przez Swarożyca?
Dziwny związek z Bogiem komplikuje małżeńskie relacje szeptuchy z Mszczujem, ale czy powinna się tym przejmować? Skoro z założenia mariaż miał być fikcyjny?
Czy szeptucha pokona Dziada ze wschodu? Czy spełni obietnicę daną rudobrodemu bóstwu? I co stanie się z Bielinami skoro kapłan zaczyna negować wiarę w magię?
I wreszcie, czy poczynania szeptuchy będą mieć wpływ na jej dalsze życie?
Jeśli znacie twórczość autorki, na pewno wiecie, że przez jej książki się płynie. Napisane są przystępnym językiem, a nienachalny humor poprawia nastrój nawet największym smutasom. Bohaterowie szybko zyskują sympatię, a ich przygody trzymają w napięciu.
Myślę, że fanów serii nie muszę zachęcać do sięgnięcia po „Mszczuja”. Jeśli jednak jej nie kojarzycie, koniecznie sięgnijcie po „Szeptuchę”.
Bardzo lubię świat stworzony przez Katarzynę Berenikę Miszczuk. To dzięki serii „Kwiat paproci” zainteresowałam się nieco bardziej rodzimą mitologią i myślę, że nie jestem jedyna. Po lekturze naszła mnie ogromna ochota na reread całej serii.
Och, jak ja lubię ten klimat! Bieliny, słowiańskie stwory, odrobina magii i gorący (dosłownie i w przenośni) Swarny bóg.
Katarzyna Berenika Miszczuk znów nie zawodzi. Kolejny tom serii o naszej ulubionej szeptusze trzyma poziom. Wydarzenia opisane w książce, a opowiedziane przez Jagę, w dalszym ciągu dotyczą wydarzeń z jej młodości.
I choć tytułowego Mszczuja nie więcej...
„Chcemy pamiętać, ale też pragniemy być zapamiętani. Dlatego malujemy”
-Maureen Johnson
Muzy malarzy, kobiety z obrazów ... na zawsze pozostaną zapamiętane – nieśmiertelne. Niektóre z nich stały się ikonami. Rozpoznawane przez wszystkich, nawet tych, którzy nie interesują się specjalnie sztuką.
Często były to kobiety wyrachowane, świadome swoich atutów i sposobu, w jaki działały na mężczyzn. To one trzymały ich w garści i decydowały o charakterze ich relacji. Rzadziej zdarzało się, że były ofiarami chorych wyobrażeń artystów.
Jakiś czas temu przeczytałam pierwszy tom „Kobiet z obrazów” i muszę przyznać, że wtedy pozycja ta mocno mnie zawiodła. Nie dostałam od autorki tego, czego spodziewałam się po tym tytule. Książka opowiadała bardziej o malarzach, niż ich muzach, a to właśnie losy kobiet i tego, w jaki sposób stały się inspiracją były dla mnie ciekawe.
Myślę, że w drugiej części autorka poprawiła te niedociągnięcia. Każdy rozdział poświęcony jest innej wyjątkowej kobiecie. Niektóre z nich wzbudzały inspirację w więcej niż jednym artyście, inne natomiast były żonami znanych malarzy, jeszcze inne same były artystkami. Wszystkie były na swój sposób wyjątkowe.
Kobiety przedstawione w tej części książki były mi mniej znane niż te z wcześniejszej. Nie kojarzyłam wszystkich obrazów, o których mówiła autorka. Nie zmienia to jednak faktu, że z ogromną przyjemnością je poznałam.
W dalszym ciągu brakowało mi tutaj zdjęć wszystkich malowideł, o których wspominała autorka. Zamieszczone były tylko niektóre z nich, pozostałe musiałam sama odnajdować w Internecie. Myślę, że zamieszczenie ich w książce podniosłoby jej wartość i zaspokoiło ciekawość czytelnika.
Książka Małgorzaty Czyńskiej to naprawdę fascynująca lektura, która poszerza wiedzę i sprawia, że patrząc na dany obraz, zaczynamy zastanawiać się nad okolicznościami jego powstania oraz nad losami przedstawionych na nich postaci.
Muzy słynnych malarzy żyły na przestrzeni różnych wieków, pochodziły z różnych narodów, wychowywane były w różnych rodzinach. Wszystkie jednak były wyjątkowo piękne, wyjątkowe i potrafiły przyprawić mężczyzn o zawrót głowy. Niektóre robiły to świadomie, niektóre nie. Cytując opis z okładki: „Ich wkład do światowej kultury jest nie do przecenienia”.
Kto by pomyślał, że historia sztuki może być tak interesująca?
„Chcemy pamiętać, ale też pragniemy być zapamiętani. Dlatego malujemy”
-Maureen Johnson
Muzy malarzy, kobiety z obrazów ... na zawsze pozostaną zapamiętane – nieśmiertelne. Niektóre z nich stały się ikonami. Rozpoznawane przez wszystkich, nawet tych, którzy nie interesują się specjalnie sztuką.
Często były to kobiety wyrachowane, świadome swoich atutów i sposobu, w jaki...
[Współpraca reklamowa z wydawnictwem Mando]
„Książka to najlepszy przyjaciel człowieka, a biblioteka to świątynia jego myśli”
– Cyceron
Nie mogłam doczekać się przeczytania tej książki, gdyż wydawało mi się, że znajdę w niej wszystko to, co lubię. Motyw książek, bibliotek, czytelnictwa i II wojnę światową w tle.
Niestety powieść Brianny Labuskes nie przypadła mi do gustu. Akcja rozwijała się bardzo powoli i nie mogłam wciągnąć się w fabułę. Momentami gubiłam się w wydarzeniach. Każdy rozdział dotyczył innej z trzech bohaterek, a ich losy toczyły się w różnych latach. Trudno było mi połączyć wątki, gdyż początkowo opisywane były dość chaotycznie.
Jedną z bohaterek jest Althea James, która po sukcesie swojej debiutanckiej powieści otrzymuje zaproszenie do Niemiec. Początkowo jest zafascynowana krajem i tym, co jej oferuje, dopiero później poznaje prawdę na jego temat.
Kolejną bohaterką jest Hannah, która uciekając przed nazistami, znajduje schronienie w Bibliotece Spalonych Książek.
Trzecią bohaterką jest Vivian, która dba o to, aby żołnierze na froncie mieli dostęp do literatury. Nie jest to jednak łatwe, w dobie trudnej polityki i cenzury.
Początkowo losy wszystkich trzech kobiet toczą się niezależnie od siebie, aby w końcu bohaterki mogły połączyć siły w jednej ważnej sprawie.
Książka, choć nie trafiła w moje gusta czytelnicze, ma w sobie wiele wartości. Najważniejsze, że głównymi bohaterkami są kobiety i to właśnie one dzielnie walczą o książki.
Kolejnym plusem jest fakt, że autorka tworząc powieść, zainspirowała się historią prawdziwych bibliotekarzy, autorów i wydawców z tamtych czasów, którzy wspólnymi siłami starali się walczyć z faszyzmem za pomocą kultury słowa.
Autorka porusza również kwestię homoseksualizmu i postrzegania osób homoseksualnych przez ówczesne społeczeństwo, co na pewno jest bardzo ważnym tematem, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Poza dużą dawką historii, w książce otrzymujemy również intrygi i tajemnice, okraszone romansem i zdradą.
Choć miałam ogromne trudności ze skończeniem lektury i moim zdaniem momentami było nudno i rozwlekle, wiem, że książka zbiera bardzo pozytywne opinie. Dlatego, jeśli jesteście fanami takich klimatów, dajcie jej szansę i wyróbcie sobie własną opinię. Ja niestety na pewno szybko o niej zapomnę.
[Współpraca reklamowa z wydawnictwem Mando]
„Książka to najlepszy przyjaciel człowieka, a biblioteka to świątynia jego myśli”
– Cyceron
Nie mogłam doczekać się przeczytania tej książki, gdyż wydawało mi się, że znajdę w niej wszystko to, co lubię. Motyw książek, bibliotek, czytelnictwa i II wojnę światową w tle.
Niestety powieść Brianny Labuskes nie przypadła mi do...
W grudniu miałam bardzo ambitny plan przeczytania wielu świątecznych książek. Jak to jednak z planami bywa, nie zawsze udaje się je zrealizować. Obowiązki, codzienność a w końcu zastój czytelniczy sprawiły, że ostatnią świąteczną książkę przeczytałam w styczniu.
Mało tego, była to jedyna książka, jaką w tym miesiącu przeczytałam.
„Miłość w Krainie Czarów” to bardzo urocza historia, opowiadająca losy pewnej księgarni.
Autorka bardzo sprytnie przeplata ze sobą wątek romansu, świat Bożego Narodzenia, czarnoskórej społeczności oraz miłości do książek.
Choć sama historia jest dość przewidywalna, znajdziemy w niej wszystko to, czego od takich książek oczekujemy.
Trey to popularny nastolatek, którego rodzina prowadzi księgarnię pod nazwą „Kraina Czarów”. Niestety niedaleko otworzyła się słynna sieciówka i rodzinny biznes Andersów podupada.
Ariel to artystka, która kocha malować i czytać. Chce dostać się na uczelnię artystyczną, a żeby to zrobić, musi znaleźć pracę i odłożyć pieniądze.
Tak się składa, że Ariel zatrudnia się w księgarni Treya i pomimo tego, że na początku za sobą nie przepadają, pomaga chłopakowi uratować to magiczne miejsce.
Oczywiście nie obejdzie się tutaj bez różnych komplikacji. Czas goni, wciąż pojawiają się nowe trudności, a na domiar złego dziewczyna Treya jest zazdrosna o nową pracownicę. Czy uda się uratować „Krainę Czarów”, a może cała misja skazana jest na porażkę?
Bardzo podobało mi się to, że w książce został poruszony motyw czarnoskórej społeczności, która nawzajem sobie pomaga i dba o swoich członków. Wspiera się i zrobi naprawdę wiele, aby nikt nie został pokrzywdzony.
Kolejnym plusem jest playlista świątecznych utworów stworzona przez autorkę. Każdy rozdział podpisany jest jedną z piosenek, z zaznaczeniem, do czyjej playlisty należy — Treya czy Ariel. Fabuła bowiem opowiedziana jest z perspektywy obojga bohaterów.
Niektóre sposoby ratowania księgarni, np. viralowy filmik Treya, który dociera nawet do Rihanny, wydają się mało realne. Podobnie jak fakt, że bohaterom udaje się zebrać ogromną sumę pieniędzy w bardzo krótkim czasie. Można jednak przymknąć oko na te niedociągnięcia.
Motyw księgarni i miłości do książek to jeden z tych, które bardzo lubię. Kiedy dodamy do tego świąteczną aurę i nutkę miłości mamy połączenie idealne.
Książka wpasowała się w moje czytelnicze potrzeby i milo spędziłam z nią styczniowe wieczory.
Polecam.
W grudniu miałam bardzo ambitny plan przeczytania wielu świątecznych książek. Jak to jednak z planami bywa, nie zawsze udaje się je zrealizować. Obowiązki, codzienność a w końcu zastój czytelniczy sprawiły, że ostatnią świąteczną książkę przeczytałam w styczniu.
Mało tego, była to jedyna książka, jaką w tym miesiącu przeczytałam.
„Miłość w Krainie Czarów” to bardzo urocza...
Mam wrażenie, że nie robi się już dobrych komedii romantycznych... ale na szczęście nadal się je pisze... i to świąteczne!
Po ostatnim nieudanym wyborze lektury trafiłam na perełkę. Na książkę, którą pochłonęłam w dwa wieczory i totalnie mnie urzekła. „Kierunek miłość” to świetnie napisana historia, którą musicie poznać.
Molly i Andrew, to para przyjaciół, którzy właśnie obchodzą dziesięciolecie znajomości. Ich tradycją jest wspólny lot na święta do ojczyzny – Irlandii, po całym roku spędzonym w Chicago.
Podczas tych długich lotów piją tanie wino, opowiadają sobie o podbojach miłosnych i tym, co przydarzyło się im w ciągu roku. Niestety tym razem ich plany krzyżuje śnieżyca, przez którą odwołane zostają wszystkie loty.
Molly obiecuje Andrew, że zrobi wszystko, żeby mężczyzna dotarł na święta do domu. Mimo tego, że ona sama nie jest sentymentalna i nie przepada za Bożym Narodzeniem, wie, że dla niego i jego rodziny święta są bardzo ważne.
I właśnie tu zaczyna się ich przygoda. Długa, szalona podróż taksówkami, pociągami, łodziami i wszelkimi innymi środkami lokomocji.
Dzięki tej podróży oboje uświadamiają sobie, co jest dla nich w życiu ważne i że przed przeznaczeniem nie da się uciec.
Historia Molly i Andrew, choć przewidywalna bardzo mi się spodobała. Jaką miłą odmianą było czytanie o narodzinach uczuć między dwójką ludzi, którzy w żaden sposób nie są toksyczni. Którzy rozumieją, jak ważna jest rozmowa i dzielenie się swoimi odczuciami i niepewnościami.
Bohaterowie szybko zyskali moją sympatię. Uwierzyłam w rodzące się między nimi uczucie i kibicowałam, aby szczęśliwie dotarli do docelowego miejsca swojej podróży.
„Kierunek miłość” to jedna z takich książek, którą połyka się na raz i która pozostaje w głowie czytelnika na dłużej. Czytając ją, czułam się, jakbym oglądała naprawdę dobrą komedię romantyczną, w starym stylu... taką, jakich już nie robią...
Z całego serca polecam tę książkę. Jeśli lubicie świąteczne romanse, gwarantuję, że będzie to Wasz tegoroczny ulubieniec. A może już znaleźliście idealny świąteczny romans? Jeśli tak, podzielcie się ze mną!
Mam wrażenie, że nie robi się już dobrych komedii romantycznych... ale na szczęście nadal się je pisze... i to świąteczne!
Po ostatnim nieudanym wyborze lektury trafiłam na perełkę. Na książkę, którą pochłonęłam w dwa wieczory i totalnie mnie urzekła. „Kierunek miłość” to świetnie napisana historia, którą musicie poznać.
Molly i Andrew, to para przyjaciół, którzy właśnie...
Nie wszystkie świąteczne romanse są dobre. Nie wszystkie wprowadzają w świąteczny nastrój. Nie wszystkie są dla każdego.
Tym razem jednak nie do końca trafiłam z wyborem lektury, ale sama sobie jestem winna. W końcu przeczytałam opis książki, ale chyba spodziewałam się czegoś innego, niż w efekcie otrzymałam.
Amber i Colden spędzają ze sobą upojną noc, którą każde z nich wspomina z wypiekami na twarzy. Wszystko komplikuje się, kiedy dziewczyna po przyjeździe na święta, do rodzinnego domu odkrywa, że jej tajemniczy kochanek, to narzeczony jej siostry Allison.
Oboje nie wiedzą, jak w tej sytuacji się zachować. Tłumić swoje uczucia, ponownie dać ponieść się chwili? A może wyznać wszystko Allison? Tym bardziej że wszystko wskazuje na to, że związek Coldena z dziewczyną jest tylko z rozsądku i nie ma między nimi uczucia.
Główna bohaterka nie zyskała mojej sympatii, była samolubna, zmanierowana i toksyczna. Zamiast od razu powiedzieć siostrze, że jej narzeczony jest dupkiem i ją zdradził, postanowiła zabawiać się z nim w kotka i myszkę. Kokietowanie, dziecinne zaczepki i gra pozorów stały się teraz ich codziennością.
Choć relacja sióstr nie była idealna, ze względu na różne traktowanie ich przez rodziców, myślę, że zachowanie Amber pozostawiało wiele do życzenia.
Wszystkie związki opisane w książce były toksyczne. Związek Amber z rodzicami, którzy pomimo tego, że dziewczyna prowadziła z sukcesem własny biznes w wielkim mieście, nie akceptowali jej życiowych wyborów i wciąż uważali ją za gorszą od siostry, był naprawdę okropny.
Zła relacja Amber z siostrą, która przedstawiona została jako nudna, pozbawiona ambicji sztywniara, wynikała tak naprawdę tylko z różnego traktowania ich przez rodziców.
Relacja Coldena z Allison opisana została jako związek z rozsądku. Mieli zadowolić swoje rodziny, gdyż według nich idealnie do siebie pasowali. Żadnemu z nich nie przeszkadzał brak uczucia do drugiej osoby.
Na koniec Amber i Colden. Nie jestem w stanie uznać związku opartego na kłamstwie i zdradzie za właściwy. Oboje zachowywali się okropnie wobec Allison i siebie nawzajem.
Choć koniec końców wszystko zakończyło się pomyślnie, zabrakło mi w zakończeniu większej konfrontacji kochanków z Allison. Wszystko potoczyło się szybko, bezboleśnie i cukierkowo. Może właśnie to miała być tzw. magią świąt.
Zaletą tej pozycji na pewno było to, że mimo wszystko czytało się ją niezwykle szybko. Jestem pewna, że mimo mojego rozczarowania, znajdą się osoby, którym przypadnie ona do gustu.
Sobie życzę, aby kolejne świąteczne romanse, spełniły moje oczekiwania, bo zamierzam sięgnąć po więcej 😉
Nie wszystkie świąteczne romanse są dobre. Nie wszystkie wprowadzają w świąteczny nastrój. Nie wszystkie są dla każdego.
Tym razem jednak nie do końca trafiłam z wyborem lektury, ale sama sobie jestem winna. W końcu przeczytałam opis książki, ale chyba spodziewałam się czegoś innego, niż w efekcie otrzymałam.
Amber i Colden spędzają ze sobą upojną noc, którą każde z nich...
W końcu nadszedł czas, aby zanurzyć się w świątecznych komediach romantycznych. Uwielbiam ten gatunek, choć jest niezwykle schematyczny i przewidywalny. To takie moje guilty pleasure. A Wy lubicie świąteczne książki?
Maelyn Jones, to dwudziestosześciolatka, która przez chwilowe zawirowania życiowe ponownie zamieszkuje w domu swojej matki. Ma poczucie, że zarówno jej życie miłosne, jak i kariera są zupełnie nieudane. Na domiar złego podczas świąt Bożego Narodzenia, które jak co roku spędza z najbliższymi przyjaciółmi rodziców, w odległej chatce w Utah, popełnia głupotę, która może zmienić relacje w grupie.
Podczas powrotu do domu, wypowiada życzenie, które spełnia się od razu w dość zaskakujący sposób. Mae budzi się nagle w samolocie i znów jest w drodze do Utah. Czas się cofnął, a dziewczyna ma szansę naprawić błędy i dostrzec co naprawdę jest w życiu ważne.
Oczywiście nie jest to takie proste, a każde najmniejsze potknięcie powoduje, że przygoda zaczyna się od nowa.
„Miłość na święta” to bardzo przyjemna historia, która zawiera w sobie sporo lubianych przeze mnie motywów: friends to lovers, pętla czasowa i coś na miarę trójkąta miłosnego. Na dokładkę wszystko okraszone jest niezwykłym świątecznym klimatem.
Bohaterowie szybko zyskali moją sympatię, a malownicze opisy zimowej scenerii sprawiały, że miałam wrażenie, że jestem w chatce w Utah razem nimi.
Gdybym musiała się do czegoś przyczepić, to byłyby to dwie rzeczy. Po pierwsze Mae ulokowała swoje uczucia w jednym z braci- Andrew, natomiast drugi z nich-Theo, też odgrywa dość ważną rolę w tej historii. Zabrakło mi jednak nieco rozwinięcia relacji z tym drugim. Przez co sugerowany w opisie książki trójkąt miłosny jest nie do końca kompletny.
Poza tym uważam, że powtórek dni, czyli zapętlenia było trochę za mało, Mae zaledwie trzy razy wracała do punktu wyjścia. Nie było to dla niej zbyt uciążliwe, a zdaje się, że taki powinien być sens tego motywu i mogłoby nadać nieco więcej komediowego aspektu całej historii.
Przy tego typu pozycjach jednak nigdy nie skupiam się mocno na tego typu niedociągnięciach, gdyż nie oczekuję od nich perfekcji. Ma to być lekka, niezobowiązująca lektura, przynosząca dużo frajdy.
I tak właśnie było 😊.
W końcu nadszedł czas, aby zanurzyć się w świątecznych komediach romantycznych. Uwielbiam ten gatunek, choć jest niezwykle schematyczny i przewidywalny. To takie moje guilty pleasure. A Wy lubicie świąteczne książki?
Maelyn Jones, to dwudziestosześciolatka, która przez chwilowe zawirowania życiowe ponownie zamieszkuje w domu swojej matki. Ma poczucie, że zarówno jej życie...
[Współpraca z wydawnictwem MANDO]
Przyszła zima a wraz z nią czas na zimowo świąteczne książki. Lubicie sięgać po klimatyczne, dostosowane do sezonu pozycje?
„Morderstwo w zimowy dzień” to drugi tom serii o Florze Steele, właścicielce księgarni, która przypadkiem rozwiązuje kryminalne zagadki w małym angielskim miasteczku.
Pewnego dnia , spacerując po molo, Flora odnajduje zwłoki młodej kobiety. Co gorsza, okazuje się, że ofiara jest jej dobrze znana.
Kobieta przy pomocy przyjaciela-pisarza kryminałów Jacka, postanawia przeprowadzić śledztwo, dzięki któremu uda się znaleźć sprawcę tej strasznej zbrodni. Poszlak jest wiele, jednak policja podejrzewa, że Polly targnęła się na własne życie.
Flora oczywiście w to nie wierzy, a lista podejrzanych jest bardzo długa. Co gorsza, podczas śledztwa dzieją się dziwne rzeczy, a zarówno Flora, jak i Jack znajdują się w niebezpieczeństwie – przestępca stąpa im po piętach i kilkakrotnie próbuje ich unieszkodliwić.
Historia opisana w książce, pomimo kryminalnej zagadki, jest bardzo przyjemna. Nie nazywałabym jej mianem kryminału, a raczej powieści obyczajowej z kryminalnym wątkiem.
Zarówno Flora, jak i Jack szybko zyskali moją sympatię, a ich zażyłość, która być może z czasem przemieni się w coś więcej, dodawała historii smaczku.
Spotkałam się z porównaniami stylu pisania autorki do Aghaty Christie i choć z pewnością do Królowej kryminałów jej daleko rozumiem, skąd się wzięły.
Na początku historii, poznajemy wielu bohaterów, których musimy szybko zapamiętać i zrozumieć zachodzące między nimi relacje i zażyłości. Przy rozwiązywaniu zagmatwanej zagadki jest to niezwykle istotne. Mamy tu wiele poszlak i mylnych tropów, a także „detektywa” współpracującego z przyjacielem, który rzadko kiedy myli się w swoich ostatecznych osądach.
Jako że nie czytam zbyt wielu książek z wątkami kryminalnymi, zaskoczyło mnie to, że mniej więcej w połowie zorientowałam się, kto był sprawcą. Myślę, że autorka mogła tę kwestię trochę bardziej zagmatwać. Właśnie to, że w książkach Agathy Christie jeszcze nigdy nie zdołałam trafnie wskazać mordercy, sprawia, że są tak wyjątkowe.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to fakt, że pomimo tytułu zupełnie nie odczułam tutaj zimowego klimatu. Lata 50. poza kilkoma drobnymi odniesieniami do minionej wojny, czy nieposiadania telefonów przez bohaterów również nie są odczuwalne. Choć nie przeszkadza to w odbiorze historii, nie ukrywam, że żałowałam, że ten zabieg się nie udał.
Choć nie sięgnęłam jeszcze po pierwszy tom tej serii, zupełnie nie zaburzyło to czytania. Książki co prawda można czytać oddzielnie, ale ja i tak zamierzam zapoznać się z „Morderstwem w księgarni”, bo spodobał mi się świat Flory i Jacka. Jako że ciekawi mnie również jak rozwinie się ich relacja, na pewno sięgnę po kolejne tomy.
Jeśli jesteście fanami kryminałów możliwe, że w tej książce czegoś Wam zabraknie, natomiast jeśli jak ja, sięgacie po ten gatunek stosunkowo rzadko, myślę, że miło spędzicie czas.
[Współpraca z wydawnictwem MANDO]
Przyszła zima a wraz z nią czas na zimowo świąteczne książki. Lubicie sięgać po klimatyczne, dostosowane do sezonu pozycje?
„Morderstwo w zimowy dzień” to drugi tom serii o Florze Steele, właścicielce księgarni, która przypadkiem rozwiązuje kryminalne zagadki w małym angielskim miasteczku.
Pewnego dnia , spacerując po molo, Flora...
[Współpraca z Mariką Krajniewską wyd. Papierowy Motyl]
Zaskoczyła mnie ta książka. Pozytywnie, choć dotyka trudnego tematu.
Mam wrażenie, że dopóki sama nie doświadczyłam straty bliskiej osoby, nie potrafiłam w pełni zrozumieć tego, co przechodzi osoba w żałobie. Od tego czasu, książki poruszające ten temat naprawdę głęboko mnie dotykają. Potrafię odnaleźć w nich siebie i swoje odczucia towarzyszące mi podczas tego okresu.
Choć strata, której doświadczyła bohaterka, jest zupełnie inna i nie mogę się z nią utożsamić, proces radzenia sobie z emocjami i życiem, które mimo wszystko dalej płynie jest dość podobny.
Ewa, główna bohaterka, ma prawie 40 lat, poukładane życie, kochającego partnera i dobrą pracę.
Strata dotyka jej nagle, niespodziewanie. To taki rodzaj straty, o której rzadko mówi się otwarcie. Mało kto w pełni rozumie to, co przechodzi kobieta w takiej sytuacji. Ona sama nie zawsze potrafi poradzić sobie z towarzyszącymi emocjami.
Kiedy Ewa decyduje się porzucić dotychczasową pracę, na jej drodze staje św. Mikołaj. Choć nie ten prawdziwy. To właściciel antykwariatu, w którym kobieta się zatrudnia.
Praca w tym miejscu jest dokładnie tym, czego Ewa potrzebuje. Staje się jej drugim domem, w którym może zatracić się i choć na chwilę przestać myśleć.
Pomaga jej w tym korespondencja, którą odnajduje wśród licznych dokumentów. Listy napisane przez Stasię Umińską, aktorkę z lat dwudziestych.
Ten swoistego rodzaju wehikuł czasu, przenosi Ewę w zupełnie inny świat. Zatracając się w historii kobiety, dostrzega, że listy kryją w sobie więcej, niż mogła się na początku spodziewać. Kryją w sobie tajemnicę, a być może są w stanie doprowadzić ją do prawdziwego skarbu.
W książce w piękny sposób opisane zostały etapy żałoby, które przeżywa Ewa. Pokazane jest, jak życie, pomimo tragedii, płynie dalej. Przedstawione zostało, jak trudno jest przejść do codzienności po łamiących serce doświadczeniach.
Brak zrozumienia otoczenia, brak empatii wokół, ogromny ból i pustka, to tylko niektóre z emocji, które towarzyszą kobiecie.
Poza tym głębokim studium uczuć książka oferuje czytelnikowi także ciekawy wątek tajemnicy sprzed lat i prób jej rozwiązania. Porywa on zarówno czytelnika, jak i samą bohaterkę.
Sekret nadaje jej życiu sens. Pomaga skupić uwagę na czymś innym niż trudne doświadczenie. Dzięki niemu zżywa się z poznanymi w antykwariacie ludźmi, a także przewartościowuje swoje życie.
Muszę przyznać, że naprawdę byłam zaskoczona tym, jak dobrze czytało mi się tę książkę. Czułam się, jakbym oglądała naprawdę onteresujący film obyczajowy. Polubiłam bohaterów. Zarówno Ewę, jak i pozostałych, którzy stali się jej drugą rodziną. Byłam zaintrygowana poszukiwaniami, do których doprowadziły listy Stasi, a w końcu naprawdę kibicowałam bohaterom w rozwiązaniu tej skomplikowanej sprawy.
Polecam tę historię, ponieważ mimo tego, że porusza trudny temat, wzbudza nadzieję oraz na swój sposób koi. Zmusza do refleksji, a także wzrusza. Na pewno zapewni czytelnikowi cały wachlarz emocji.
[Współpraca z Mariką Krajniewską wyd. Papierowy Motyl]
Zaskoczyła mnie ta książka. Pozytywnie, choć dotyka trudnego tematu.
Mam wrażenie, że dopóki sama nie doświadczyłam straty bliskiej osoby, nie potrafiłam w pełni zrozumieć tego, co przechodzi osoba w żałobie. Od tego czasu, książki poruszające ten temat naprawdę głęboko mnie dotykają. Potrafię odnaleźć w nich siebie i...
Zdarza Wam się sięgać po retellingi? Mnie dość rzadko, choć sama nie wiem dlaczego. Przecież bardzo lubię baśniowy klimat. A kiedy mowa o znanych i lubianych baśniach i bajkach, przedstawionych z innej perspektywy, to już w ogóle mogę się zatracić w lekturze. Chętnie skorzystam z Waszych poleceń w tym wątku!
„Piękno I bestie” to książka, w której właśnie w ten przewrotny sposób przedstawione są takie postaci jak Królewna Śnieżka, Roszpunka czy Piotruś Pan.
Autorem tego zbioru opowiadań jest doskonale Wam znany Soman Chainani, który napisał „Akademię Dobra i Zła”, gdzie udowodnił, że jego wyobraźnia nie ma ograniczeń.
Książka składa się z dwunastu rozdziałów, gdzie każdy z nich stanowi osobną historię, choć niektóre z nich delikatnie o siebie „zahaczają”.
Dopisek do tytułu „Niebezpieczne baśnie” sugeruje, że spotkamy się tutaj z nutką grozy i niepokoju. Choć do horrorów im daleko, baśnie okiem autora zdecydowanie odbiegają od norm dzisiejszego świata i wrażliwości młodszych czytelników. Dlatego też jest to książka zdecydowanie dla nieco starszych odbiorców – na pewno nie dla dzieci.
Niektóre opowiadania przypadły mi do gustu nieco bardziej od innych i gdybym miała oceniać je osobno, na pewno byłyby w tych ocenach spore rozbieżności. Nie zmienia to faktu, że zbiór jako całość warty jest poznania.
Niektórzy bohaterowie stają się tu złoczyńcami, czarne charaktery z kolei wracają na dobrą ścieżkę. Mnóstwo tu buntowników, którzy przeciwstawiają się światu.
Autor podejmuje też ważne społecznie tematy jak np. rasizm, feminizm, lgbt. Co zdecydowanie jest kolejnym walorem tej pozycji.
Na uwagę zasługują również przepiękne ilustracje, autorstwa Julii Iredale, którymi okraszona jest książka. Są przepiękne i idealnie oddają klimat poszczególnych opowiadań.
Choć baśnie zostały odświeżone i zmodernizowane, nie zostały pozbawione morałów, które mimo tego, że różnią się od tych znanych nam od lat, nadal dają czytelnikowi do myślenia i odkrywają przed nim uniwersalne prawdy.
Odważycie się sięgnąć po tę książkę?
Zdarza Wam się sięgać po retellingi? Mnie dość rzadko, choć sama nie wiem dlaczego. Przecież bardzo lubię baśniowy klimat. A kiedy mowa o znanych i lubianych baśniach i bajkach, przedstawionych z innej perspektywy, to już w ogóle mogę się zatracić w lekturze. Chętnie skorzystam z Waszych poleceń w tym wątku!
„Piękno I bestie” to książka, w której właśnie w ten przewrotny...
W trudnym momencie zdecydowałam się na przeczytanie tej książki. Z drugiej strony, nie wiem, czy gdyby nie śmierć aktora, w ogóle bym się na to zdecydowała.
Myślę, że Matthew Perry'ego nikomu nie trzeba przedstawiać. Postać Chandlera, grana przez niego w kultowym już serialu Przyjaciele przesiąknęła do popkultury, a jego teksty cytujemy na co dzień.
Wiedziałam, że aktor od lat zmagał się z uzależnieniem, ale nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie sądziłam, że choroba, bo tak należy nazwać nałóg, aż tak nim zawładnęła i aż tak go zniszczyła. Nie sądziłam, że rozpoczęła się tak wcześnie i praktycznie zawładnęła jego życiem.
Matthew Perry w brutalnie szczery sposób opisał swoje życie. W bardzo otwarty sposób podzielił się z czytelnikami bolączkami swojego dzieciństwa. Opisał podążanie za marzeniami, rozczarowania, których doświadczył i przedstawił, w jaki sposób postrzegał sam siebie.
Niezwykle trudno jest ocenić autobiografię, tym bardziej tak przejmującą i smutną. Matthew zmagał się z depresją, uzależnieniem od narkotyków i alkoholu. Do końca żałował, że nigdy nie został ojcem i mężem. Zawsze czuł się niewystarczający i słaby.
Szczerze rozprawił się w książce również z grzeszkami, których się dopuszczał. Przedmiotowe traktowanie kobiet, odtrącanie kochających go osób, obwinianie rodziców, czy rozczarowywanie współpracowników poprzez zawalanie terminów.
Opisał relacje panujące na planie Przyjaciół, przyznał, że serial wielokrotnie uratował mu życie. Choć chciał być znany nie tylko z roli Chandlera, po latach zrozumiał, jak wiele serial znaczył dla fanów.
Aktor poprzez swoje uzależnienia i wielokrotną walkę o własne zdrowie chętnie pomagał innym uzależnionym. Chciał, aby po jego śmierci, właśnie w ten sposób był zapamiętany.
Lektura książki dostarczyła mi wielu emocji. Pomimo trudnych tematów poruszanych przez Matthew, wciąż wyczuć można jego osobliwe poczucie humoru, które tak dobrze znane jest nam z serialu. Dzięki temu książkę czyta się bardzo szybko. Jest trudna, bolesna, ale warta poświęcenia jej czasu.
Nie mogę uwierzyć, że serialowego Chandlera już z nami nie ma. To jedna z tych strat, ze świata gwiazd, która naprawdę mnie dotknęła.
W trudnym momencie zdecydowałam się na przeczytanie tej książki. Z drugiej strony, nie wiem, czy gdyby nie śmierć aktora, w ogóle bym się na to zdecydowała.
Myślę, że Matthew Perry'ego nikomu nie trzeba przedstawiać. Postać Chandlera, grana przez niego w kultowym już serialu Przyjaciele przesiąknęła do popkultury, a jego teksty cytujemy na co dzień.
Wiedziałam, że aktor...
[Współpraca reklamowa z wydawnictwem Nowa Baśń]
Gdybyście nagle zaczęli otrzymywać anonimowe listy, ze wskazówkami dotyczącymi niedalekiej przyszłości, postępowalibyście zgodnie z ich treścią?
A gdyby anonimowemu nadawcy rzeczywiście kilkakrotnie udało się trafnie wskazać choćby pogodę, zaufalibyście mu?
Możliwe, że w dorosłym wieku postanowilibyście zignorować takie liściki lub wręcz zgłosić odpowiednim służbom. A jak postąpiłaby Wasza dwunastoletnia wersja?
Bohaterka „Księcia znikąd”, Roda to dwunastolatka, którą spotkała dokładnie taka sytuacja. To za poleceniem Anonima przygarnęła pod opiekę rannego kruka, którego znalazła pod drzewem, dokładnie tam, gdzie sugerował nadawca listu.
Po pewnym czasie ptak przyjął swoją prawdziwą postać, zamienił się w chłopca imieniem Ignis.
Z kolejnych wiadomości od Anonima wynika, że spotkanie Rody z młodzieńcem, nie było przypadkowe.
Dziewczyna mieszka w Aerlandii, krainie pełnej potworów. Brume, jej rodzime miasteczko, jest jednak chronione przed światem zewnętrznym, dzięki zaczarowanej mgle, która tworzy swojego rodzaju zaporę.
Dlaczego Roda stała się adresatką listów? Kim jest Ignis i jakie przygody ich czekają? Tego wszystkiego dowiecie się, sięgając po tę magiczną powieść.
Muszę przyznać, że sięgając po tę książkę, spodziewałam się młodzieżówki, pełnej magii i zwrotów akcji. W pewnym sensie to otrzymałam, aczkolwiek spodziewałam się, że bohaterowie będą nieco starsi.
Czy ujmuje to w jakiś sposób historii? Absolutnie nie. Myślę, że choć książka skierowana jest raczej do dzieci lub młodszych nastolatków, nawet dorosła osoba może się nieźle bawić podczas jej czytania.
Autorka serwuje czytelnikowi mnóstwo przygód, tajemnic i zwrotów akcji. W pewnym momencie opadła mi szczęka, gdyż zupełnie nie spodziewałam się tego, co wydarzyło się w życiu bohaterów.
Muszę przyznać, że momentami świat przedstawiony sprawiał, że nieco gubiłam się w wydarzeniach. Powstałe multiwersum trochę namieszało mi w głowie.
Motywem przewodnim są tutaj podróże w czasie, które nie należą do moich ulubionych, gdyż łatwo tutaj pogubić się w regułach rządzących życiem bohaterów.
Autorka posługuje się tutaj również innymi popularnymi motywami, typowymi dla literatury fantasy: motyw wybrańca, magii, istot zmiennokształtnych, a nawet smoków. Ta różnorodność sprawia, że każdy może znaleźć coś dla siebie.
Książka napisana jest prostym językiem, przystępnym dla młodego odbiorcy. Bohaterowie wzbudzają sympatię, a tajemnica wciąga od pierwszych stron.
Jeśli lubicie tego typu powieści lub macie w swojej okolicy dzieciaki, które lubią takie klimaty, polecam serdecznie sięgnięcie po tę powieść. Na pewno będziecie się świetnie bawić.
[Współpraca reklamowa z wydawnictwem Nowa Baśń]
Gdybyście nagle zaczęli otrzymywać anonimowe listy, ze wskazówkami dotyczącymi niedalekiej przyszłości, postępowalibyście zgodnie z ich treścią?
A gdyby anonimowemu nadawcy rzeczywiście kilkakrotnie udało się trafnie wskazać choćby pogodę, zaufalibyście mu?
Możliwe, że w dorosłym wieku postanowilibyście zignorować takie...
Po raz pierwszy zetknęłam się z piórem autorki kilka lat temu, przy fantastycznej powieści „To, co zostawiła”. Opowiadającej o prawdziwych wydarzeniach, dotyczących warunków panujących w szpitalu psychiatrycznym w dawnych czasach. Była to wstrząsająca lektura, aczkolwiek niezwykle ciekawa.
Kiedy natknęłam się na „Zaginione z Willowbrook”, wiedziałam, że i tę historię muszę poznać.
Tytułowe Willowbrook, to państwowy ośrodek dla dzieci z niepełnosprawnościami intelektualnymi w Nowym Jorku, który naprawdę istniał.
Główną bohaterką powieści jest szesnastoletnia Sage. Po śmierci matki jest wychowywana przez ojczyma, który średnio przejmuje się jej losem. Podczas podsłyszanej rozmowy telefonicznej dowiaduje się, że jej siostra bliźniaczka Rosemary, która rzekomo zmarła sześć lat wcześniej, żyje. Na dodatek do niedawna przebywała w Instytucie Willowbrook, ale zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
Sage, postanawia odwiedzić miejsce dotychczasowego pobytu siostry i pomóc w jej poszukiwaniach. Niestety personel myli ją z zaginioną i siłą zamyka ośrodku.
Willowbrook okazuje się szkołą tylko z nazwy. W rzeczywistości to piekło na ziemi, w którym pensjonariusze traktowani są gorzej niż zwierzęta. Warunki życia są okropne, administracja jest skorumpowana, a lekarze przeprowadzają eksperymenty medyczne na pacjentach.
Sage za wszelką cenę stara się dowiedzieć, co stało się z jej siostrą, jednocześnie planując jak wydostać się z koszmaru, w którym się znalazła.
Historia wciąga od pierwszych stron. Męki, przez jakie przechodzą pacjenci, opisane są bardzo obrazowo. Tajemnice kryjące się za murami ośrodka wzbudzają niesamowite emocje w czytelniku.
Trudno uwierzyć w to, co spotkało główną bohaterkę. Nikt nie wierzy dziewczynie. Na wszelkie użyte przez nią argumenty lekarze i opiekunowie od razu znajdują odpowiedź. Sytuacja wydaje się beznadziejna.
Książka nafaszerowana jest zwrotami akcji, które pojawiają się w momentach, w których najmniej się spodziewamy. Kiedy wydaje nam się, że historia już została rozwikłana, pojawiają się nowe poszlaki.
Autorka posiłkowała się nie tylko historią Willowbrook, ale także legendami miejskimi. Posłużyła się sprawą Corpseya, o którym głośno było na Staten Island w latach 70. i 80. XXw. Na tej podstawie stworzyła wątek kryminalny, który jest jednym z głównych w powieści.
Najstraszniejszą częścią tej historii jest fakt, że Willowbrook i panujące w nim warunki istniało naprawdę. Tysiące niepełnosprawnych ludzi pozbawionych było godności. Stłoczeni w budynkach, pozbawieni ubrań, przymusowo faszerowani otępiającymi lekami, gnębieni przez pracowników, cierpieli codzienne męki. Na szczęście od tamtych czasów wiele się zmieniło, samo Willowbrook zostało zamknięte, dzięki nagłośnieniu przez media.
„Zaginione z Willowbrook” to trzymająca w napięciu historia, która wstrząsa czytelnikiem na każdym kroku. Nie ma tu chwili oddechu, gdyż wciąż coś zmienia się w prowadzonym śledztwie. Momentami sama wątpiłam w główną bohaterkę i zastanawiałam się, czy za chwilę na jaw nie wyjdą kolejne skrywane od dawna tajemnice.
Choć nie jest to książka dla każdego, bo opisywane w niej makabryczne sytuacje mogą być nieodpowiednie dla niektórych czytelników, polecam tym z Was, którzy „lubią” tego typu literaturę.
Po raz pierwszy zetknęłam się z piórem autorki kilka lat temu, przy fantastycznej powieści „To, co zostawiła”. Opowiadającej o prawdziwych wydarzeniach, dotyczących warunków panujących w szpitalu psychiatrycznym w dawnych czasach. Była to wstrząsająca lektura, aczkolwiek niezwykle ciekawa.
Kiedy natknęłam się na „Zaginione z Willowbrook”, wiedziałam, że i tę historię muszę...
Zastanawialiście się kiedyś ile wspaniałych, nieprzeczytanych jeszcze przez Was historii zalega na Waszych półkach? Ile z nich ma szansę stać się tymi najukochańszymi, ale jeszcze nie przyszła na nie pora?
Mnie czasami nachodzą takie myśli i właśnie wtedy próbuje zmniejszać swój tzw. stos hańby.
Tym razem trafiłam na książkę, którą kupiłam dość dawno temu... i przepadłam. Zdecydowanie będzie to jeden z ulubieńców tego roku.
Zachwyca mnie zarówno okładką, opisem, jak i treścią. Opowiada naprawdę piękną historię, która urzekła mnie już od pierwszych stron.
Emmet Farmer to młody wieśniak, który pomaga rodzicom w gospodarstwie. Pewnego dnia otrzymuje list od Seredith, starszej kobiety, która zaprasza go do pracy, jako czeladnika w swoim warsztacie. Chłopak ma zostać oprawiaczem książek. Problem tkwi jednak w tym, że w świecie młodego mężczyzny książki są czymś złym, zakazanym, a czytanie ich nosi miano zbrodni.
To nie jedyna z niezwykłości panujących w tym świecie. Wyobraźcie sobie, że jesteście w stanie pozbyć się wspomnień. Tych, które uwierają Wasze dusze. Możecie pozbyć się bólu, ale także wszelkie zło, jakiego się dopuściliście, może zostać ukryte. Skorzystalibyście z takiej okazji?
Muszę przyznać, że opis książki nie do końca oddaje, to o czym opowiada ona tak naprawdę. W moim przypadku było to wartością dodaną, ale rozumiem czytelników, których główny wątek rozczarował. Książka opowiada bowiem przede wszystkim o zakazanej miłości między dwoma mężczyznami, a wszelkie zawiłości świata przedstawionego są zaledwie jej tłem.
Autorka miała naprawdę niesamowity pomysł, który ma wiele do zaoferowania czytelnikowi, postanowiła jednak pchnąć fabułę na dość bezpieczne tory i skupić się na relacji między bohaterami.
Książka składa się z trzech części. W pierwszej poznajemy tajniki przedstawionego świata, dowiadujemy się, czym tak naprawdę zajmują się oprawiacze i na czym polega wymazywanie pamięci. Razem z Emmetem powoli odkrywamy tajniki warsztatu Seredith. Historia owiana jest tajemnicą, którą przyjdzie nam odkryć z czasem.
Druga część natomiast opowiada o czasach sprzed podjęcia przez chłopaka pracy. Przez chwilę miałam wrażenie, jakbym czytała zupełnie inną książkę. Równie piękną, ale skupiająca się na zupełnie innych kwestiach niż początkowo się spodziewałam. Właśnie tutaj pojawia się piękny, choć dość schematyczny wątek zakazanej miłości.
Cześć trzecia łączy ze sobą miłość i magię panującą w tej rzeczywistości. Wracamy na główne tory, aby poznać dalsze losy bohaterów. Akcja rozwija się. Dowiadujemy się więcej o bohaterach, aby w końcu rozwiązać całą zagadkę.
Autorka pozostawia czytelnikowi otwarte zakończenie. Z jednej strony tajemnice zostają rozwiązane, z drugiej jednak nie wiemy, jak toczą się dalsze losy bohaterów. Jest to bardzo ciekawy zabieg, gdyż pozostawia możliwość kontynuowania historii w formie serii.
Linia czasowa sugeruje, iż wydarzenia, o których czytamy, dzieją się na przełomie XIX i XX wieku, gdzie w pańskich domach wciąż jest służba, a ludzie przemieszczają się konno. Dodaje to niesamowitego uroku historii.
„Księgi zapomnianych żyć” to książka nie tylko o zakazanej miłości, ale także o podróży w głąb siebie, o samoakceptacji, a także o mroku kryjącym się w ludziach, nawet tych, których o to nie podejrzewamy. To powieść o miłości tak silnej, że jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody.
Na uwagę zasługuje tutaj również język, którym posługuje się autorka. Jest piękny, dzięki niemu czytelnik przenosi się do cudownych miejsc, które maluje słowem Bridget Collins.
Podczas czytania, od samego początku, towarzyszyły mi silne emocje, które nie odeszły tak szybko po zakończeniu. To jedna z tych historii, które zostaną ze mną na dłużej, o której miałabym ochotę ciągle rozmyślać i opowiadać.
Polecam z całego serca!
Zastanawialiście się kiedyś ile wspaniałych, nieprzeczytanych jeszcze przez Was historii zalega na Waszych półkach? Ile z nich ma szansę stać się tymi najukochańszymi, ale jeszcze nie przyszła na nie pora?
Mnie czasami nachodzą takie myśli i właśnie wtedy próbuje zmniejszać swój tzw. stos hańby.
Tym razem trafiłam na książkę, którą kupiłam dość dawno temu... i przepadłam....
Są tu jacyś miłośnicy Enemies to Lovers? Tego motywu w romansach nigdy dość! Zgadzacie się ze mną?
„Nienawidzę, że Cię kocham” to książka Ali Hazelwood zawierająca w sobie trzy opowiadania. Wszystkie łączy wspomniany motyw, ale też postaci. Poznajemy tutaj losy trzech przyjaciółek — choć każdej z osobna.
„Pod jednym dachem” to historia Mary, która odziedziczyła w spadku połowę domu, w którym zamieszkuje gburowaty Liam. Dzielenie wspólnej przestrzeni nie jest łatwe, ale bohaterowie muszą się z tym uporać.
„Skazani na siebie” opowiada o Sadie, która utknęła w windzie z gościem, który kiedyś złamał jej serce. Choć Eryk próbuje przeprosić i wyjaśnić nieporozumienie, dziewczyna jest nieprzystępna.
„Poniżej zera” to opowieść o Hannah, która próbując wykonać misję NASA na kole podbiegunowym, ulega wypadkowi, a jej jedynym wybawicielem staje się odwieczny wróg – Ian.
Przy ostatniej książce autorki, którą recenzowałam, wspominałam o elementach, które zawsze znajdują się w jej powieściach. Tutaj również się one znalazły.
Wszystkie trzy opisywane kobiety są młodymi naukowczyniami, które pracują przy ważnych projektach. Wszystkie trzy ulegają urokowi nieziemsko przystojnych, dobrze zbudowanych, hojnie obdarzonych przez naturę samców alfa, którzy sprawiają wrażenie, że nimi gardzą.
Oczywiście jak łatwo się domyślić, wszystkie relacje opierają się na nieporozumieniu, które wynika z zerowych zdolności społecznych owych jegomościów, którzy nie potrafią oznajmić kobiecie, że darzą ją uczuciami.
Wszystkie pary ostatecznie doczekują się swojego happy endu, a całość uwieńczona jest rozdziałem dodatkowym, który informuje czytelnika o losach bohaterów „jakiś czas później”.
Choć całość jest dość sztampowa i nie różni się absolutnie niczym od poprzednich książek autorki (łapałam się na tym, że gubiłam wątki i myliłam bohaterki, z tymi z poprzednich przeczytanych przeze mnie pozycji) jest bardzo przyjemna w odbiorze.
Jest to pozycja idealna dla tych, którzy szukają czegoś lekkiego, do odstresowania się po doświadczeniu trudów tygodnia.
Są tu jacyś miłośnicy Enemies to Lovers? Tego motywu w romansach nigdy dość! Zgadzacie się ze mną?
więcej Pokaż mimo to„Nienawidzę, że Cię kocham” to książka Ali Hazelwood zawierająca w sobie trzy opowiadania. Wszystkie łączy wspomniany motyw, ale też postaci. Poznajemy tutaj losy trzech przyjaciółek — choć każdej z osobna.
„Pod jednym dachem” to historia Mary, która odziedziczyła w spadku...