cytaty z książki "Kalamburka"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Drzewa odbijają się w płynącej wodzie. Twardz odbija się w lustrze. Życie odbija się w baśniach. Ale odbicie jest zawsze odwrócone, dlatego baśnie kończą się na opak, szczęśliwie. Nie tak, jak w życiu. W baśni po smutku przychodzi radość, w życiu nie zawsze. Ja najbardziej lubię baśnie Andersena. Nawet, kiedy człowiek ma w sercu okruch diabelskiego lustra, to serce żyje...
(...) obie dostały ataku śmiechu, chichotały, zakrywając dłońmi szczerbate usta, trącały się łokciami i wybuchały na nowo kaskadą chichotów, aż Stefania pomyślała: Muszę się uszczypnąć, czy ja śnię? Czy to na jawie, wśród gruzów i mogił, śmieją się dwie szczęśliwe dziewczynki, śmieją się bez powodu, po prostu z czystej radości życia?
- Na pewno będzie klepać biedę całe życie - wyrwała się głupio akuszerka...
(...) - Tego się nie boję. Niechby tylko otaczała ją miłość. I niechby umiała zachować zawsze godność. I poczucie humoru.
- I żeby była taka dobra dla innych, jak jej mamusia - wydobyło się z ust Gizeli, ku jej własnemu zakłopotaniu. Wcale nie zamierzała tego powiedzieć. Ale jakieś tamy w niej pękły dzisiejszego wieczoru i odtąd mogła już tylko zaskakiwać samą siebie. W jej ramionach z ufnością leżało lekkie ciałko, oddychało spokojnie, cichutko. Opuchnięte powieki z kłaczkami rzęs uchyliły się w wąskie szparki i ukazały opalizujące, niebieskie tęczówki. Spojrzenie ich było nieostre, jakby zamyślone, i Gizela, pragnąc przytrzymać je w swoich oczach, nagle powiedziała nieznanym sobie, pieszczotliwym głosem: - To ja.
- Zapraszam na herbatę.
Oczywiście, nie była to żadna herbata (bo skąd niby Gizela miałaby ją wziąć), tylko pyszny napar z lipowych kwiatków, pomieszanych z kawałeczkami suszonej skórki jabłka. Było to prawie słodkie i kiedy człowiek napił się takiej herbaty, robiło mu się gorąco i wesoło.
Stefania przymknęła okno i pogłaskała jasnozielone liście szkolnej paprotki, bujnie rozrosłej i zdrowej. (...) Wszystko wracało na swoje miejsce, jak po długiej pauzie, oto zaterkotał dzwonek i życie zaczyna się na nowo, w tym punkcie, w którym przerwała je apokalipsa. Tylko że to złudzenie. To już nie jest ten sam świat. Ani ta sama epoka. Paprotce udało się przetrwać wojnę, ale wielu uczniów jej nie przeżyło. Roślina wypuszcza nowe zielone liście, rozwija się, rośnie - ale w ludzkich sercach tkwią odłamki diabelskiego zwierciadła. Nic już nie będzie takie, jak było. Świat został na zawsze skażony.
Ja wam powiem swoje zdanie, to biedne dziecko się nie uchowa. Z tego dziecka nic nie będzie!
Ale Gizela, kierowana nieznaną, potężną siłą, odebrała Wojtczakowej zawiniątko i niezgrabnie, czule, objęła je znów ramionami. Całe jej ciało, jej twarz, jej uśmiech i jej oczy wyrażały przekonanie zupełnie przeciwne.
Jeżeli uczucie sięga aż do najgłębszych zakamarków duszy, ma się ochotę jakoś je osłonić, ustawić przed nim tarczę.
Świat się może najwyżej pogorszyć. Tylko, że w tym wszystkim - my mamy być dobrzy.
-Dobranoc, Milu.
-Ignaś...
-Hm?
-Było tak cudownie.
-Dziś?
-Zawsze.
Są typy pośród mężczyzn, które w podobny sposób traktują zarówno kobiety, jak i psy, a jedne i drugie odpłacają im niezrozumiałym uwielbieniem - sformułował spostrzeżenie Ignacy, oddalając się coraz bardziej.
Jeżeli uczucie sięga aż do najgłębszych zakamarków duszy, ma się ochotę jakoś je osłonić, ustawić przed nim tarczę.
Oto jeszcze jeden model poetycznej bałaganiary, gardzącej porządkiem w mieszkaniu i uważającej odkładanie każdej rzeczy na właściwe miejsce za nudny wymysł, służący utrudnianiu życia. Takie nie rozumieją, że porządkowanie otoczenia pomaga uporządkować myśli i uczucia, a nawet fakty! - i że zaprowadzanie ładu to zaprowadzanie sensu w tym całym galimatiasie, jakim jest życie na takim świecie.
Monice szczególnie się spodobał wiersz Konstantego Gaszyńskiego:
'Schowaj, matko, suknie moje,
Perły, wieńce z róż,
Jasne szaty, świetne stroje -
To nie dla mnie już!
Niegdyś jam stroje, róże lubiła,
Gdy nam nadziei wytrysknął zdrój:
Lecz gdy do grobu Polska zstąpiła,
Jeden mi tylko przystoi strój:
Czarna sukienka!
W pewnym wieku, kiedy się człowiek obejrzy za siebie, to naprawdę nie widzi wiele i musi się zastanowić, co niby zrobił w życiu takiego, żeby usprawiedliwić to, że żyje?
- Czy ja w tej grece słyszę akcent wileński? - sennie zamruczała Mila.
- W istocie. Ród mój wywodzi się spod Wilna - wyjaśnił jej mimochodem Ignacy. - Choć mamy i odnogę kiejdańską, a słynny opój Piotr Borejko, opisany przez Jędrzeja Kitowicza, był kasztelanem zawichojskim.
Biblioteka była już, na szczęście, otwarta, więc Ignaś wkroczył do niej z uczuciem człowieka, który prosto z mroźnej nocy wchodzi do jasnej, olbrzymiej i ciepłej komnaty o tysiącach lamp.
Dziadek Gizeli miał kuźnię i kiedy zatrudniał kowalczyków do pomocy, najpierw brał ich do domu, do kuchni. Babcia stawiała tam przed kandydatem miskę jedzenia, a dziadek obserwował. Jeśli chłopak jadł niedbale, gnuśnie i wybrednie - nie miał szans. Jedzący energicznie, schludnie i z apetytem dostawał pracę. Kto porządnie je, ten ładnie pracuje, mówił dziadek.
Gizela, jak się okazało, była wprost stworzona do życia nad Bałtykiem. Opaliła się natychmiast na gładki piękny brąz. Wyglądała zupełnie inaczej niż w Poznaniu! - przypominała jakąś egzotyczną Hinduskę. Jej włosy, wysmagane słonym wiatrem, zrobiły się suche i matowe, a białka piwnych oczu łypały niebieskawo z ciemnej twarzy.
Ot, mama na przykład; oczywiście, kochał ją ogromnie, lecz kiedy pomyślał o niej znienacka w ciągu dnia, wstrząsało nim poczucie dominującej presji psychicznej. Ta drobna, rudowłosa istotka o małych dłoniach i stopach numer 34 miała żelazną wolę, niezłomny charakter i instynkt moralny o sile tornada. Zawsze, ale to zawsze najlepiej wiedziała, jak należy postąpić, i jej pierwszym odruchem było - narzucić swoją opinię synom.
Dobrze się Gizeli układało życie z Kaziem. Był dobrym człowiekiem. Gizela przeczuwała to zresztą od początku, od pierwszej chwili, kiedy go poznała. Tylko spojrzała na tę jego pogodną szeroką twarz o spokojnych bystrych oczach i zrozumiała, że można na nim polegać.
Jakiś chłopak sprzedawał miejscową specjalność: papierowe koperytka zapakowane po dziesięć sztuk w malutkie kartonowe pudełeczka. Ignaś kupił jedno za śmiesznie małą kwotę, zdając zaś sobie sprawę, że jest już trochę zbyt poważny na to, by strzelać z nich na ulicy, dał nura do pobliskiej bramy, która wywiodła go na studniowate podwórko. Tam, z rozmachem rzucając koperytkami o kamienne płyty, wyprodukował serię rozkosznych, ogłuszających jak strzały z pistoletu, eksplozji.
Lonia, dotąd nieciekawa, jeśli idzie o warunki zewnętrzne, z tą swoją twarzą kościstą i haczykowatym nosem, obecnie, jako dojrzała i kwitnąca szefowa prywatnej firmy komputerowej, bardzo zyskała na urodzie.
Fruwały jej włosy, warkoczyki tańczyły w słońcu. Wszystkie dzieciaki, z którymi Mila się bawiła, zawsze jej słuchały. Tak i tym razem: ona skakała, a dziewczynki tylko się przyglądały nabożnie.
- Milaaa! - krzyknęła z dala Monika i wypuściwszy rękę cioci, rzuciła się biegiem przed siebie. (...)
Przyjaciółka zatrzymała się w pół ruchu i Monika rzuciła się jej na szyję.
- Nareszcie jestem! - krzyknęła, a Mila uściskała ją i powiedziała:
- Nareszcie jesteś!
Od razu zobaczyli, że jakoś się zmieniła. Ignacy aż podskoczył i wydał głośny okrzyk: Mila nie miała warkocza! Na jej głowie jaśniała obecnie przyjemna puszysta fryzura z grzywką i dwoma kosmykami zachodzącymi na policzki. (...)
Skinął niecierpliwie na Milę, która zaraz zeszła z estrady przed jego oskarżycielskie oblicze. Teraz odbyła się między nimi ożywiona wymiana zdań, z której wynikło, że, zdaniem Ignacego, narzeczona powinna pytać narzeczonego o zdanie, kiedy pragnie strzelić jakieś kolosalne głupstwo, na przykład pozbawić się swojej największej ozdoby przez ścięcie warkocza i naczupirzenie resztek włosów oraz zlanie ich lakierem. Mila z kolei reprezentowała pogląd, że każdy ma prawo robić ze swoją największą ozdobą, co mu się żywnie podoba.
Gizela opowiedziała, że przez całą wojnę zarabiała szyciem i przerabianiem swetrów. Nadal to robi. Klientki przynoszą jej stare sfilcowane i podarte swetry, a ona je pruje, farbuje i robi z nich zupełnie nowe rzeczy. Nicuje też stare palta, a z koców i starych narzut na tapczan szyje modne kurtki, żakiety i płaszcze. Umie nawet zrobić zgrabne pantofle na koturnach! Mila zaraz z dumą pokazała jedną parę i mama Moniki nie mogła się nadziwić: spody butów były z drewna, a wierzchy - z tkaniny albo skórzanych pasków przybitych gwoździkami.
Monika uważała, że panna Majewska jest bardzo miła i dobra, ale szczerze mówiąc, strasznie brzydka z tymi odstającymi uszami, ogoloną głową i oczami jak dwa czarne koła. Mila była innego zdania:
- Nasza pani jest piękna. Jej oczy błyszczą jak gwiazdy.
Monika niczego takiego nie zauważyła.
- Bo chyba nie patrzałaś! Nasza pani tak się uśmiecha, jakby coś dobrego wiedziała, ale nie mogła nic powiedzieć. Jakby znała jakieś piękne tajemnice. Ona wygląda jak wróżka.
Otworzył jej pan Makowski, uśmiechnięty szeroko, jak nigdy, pod tym jasnym wąsem.
(...) Ten mąż to ją kocha (aż trudno wiedzieć za co, bo ani ona piękna, ani elegancka). Nie daje poznać po sobie - cichy, zamyślony, w okularach. Ale kiedy tak się mieszka drzwi w drzwi, czasem się mimo woli coś usłyszy. Klucze zgrzytają w zamkach, klamka szczęknie - dzień dobry, moja jedyna! - jak w kinie.
Ta Makowska to romantyczna pani - wiosną siała przed oficynką słoneczniki, "żeby się śmiały", i pachnący groszek, który uwielbiała i o którym wciąż mówiła wiersze. Latem całe okno miała spowite tymi liliowymi i białymi kwiatkami, a żółte róże Marechal Niel opierały jedwabiste główki o parapet.
-...nie jestem biegły w obsypywaniu cię udanymi prezentami...
- Dlaczego po czterdziestu dwóch latach naszego pożycia zapragnąłeś mnie obsypywać udanymi prezentami? - zainteresowała się jego żona.
- Dla odmiany, Milu. Pomyślałem o tych wszystkich twoich urodzinach, których nie obeszliśmy... i o imieninach, bo jutro jest przecież (jak twierdzi Gabrysia) Melanii... i o wszystkich prezentach, jakich nie dostałaś... i zdecydowałem się na coś takiego. To mówiąc, Ignacy wyjął z kieszeni malutkie pudełeczko zawinięte w jedwabistą bibułkę, po czym wręczył je żonie. Milę zamurowało.
- Nie wierzę własnym oczom! Biżuteria?! - zdumiała się po chwili, wydobywając z pudełeczka złoty łańcuszek. Na jego końcu migotało malutkie złote serduszko.
- O, nie martw się - pospieszył z uspokojeniem Ignacy. - Zdziwiłabyś się, jakie to było niedrogie.