cytaty z książki "Czterdzieści dni do świąt"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Rozmowa z przyjaciółką zawsze jest lekiem na całe zło, bo nawet jeśli lek działa krótko, to doraźnie bardzo pomaga.
Ale czy właśnie nie o to chodzi? Żeby wyjaśnić to, co powinno zostać wyjaśnione. Żeby spuszczone zasłony milczenia podnieść w górę i ujawnić to, co ujawnić trzeba? Z tajemnicami żyje się wygodnie tylko z pozoru. Skrywane prawdy działają podstępnie jak niebezpieczne bakterie. Mnożą się uparcie, po kryjomu, zrazu niepostrzeżenie, by w najmniej spodziewanym momencie z wielką mocą zaatakować cały organizm. Wtedy następuje sepsa duszy, która bywa śmiertelna. Wszystko wali się jak wysadzony przez saperów stary most, a spod gruzów trudno się wygrzebać. Niektórym nigdy się nie udaje.
Więc chyba dobrze się składa, że na świecie są święta, skoro w święta ludzie wreszcie zdobywają się na szczerość. Przynajmniej niektórzy. Przynajmniej wobec niektórych.
Rodzice powinni stać z boku. Kibicować, pomagać, ale raczej wyłącznie z pozycji widzów. Na tym polega ten świat. Dorosłość to trudne wybory. Kompromisy. Ustępstwa. I choćby bardzo się nie chciało, tak właśnie musi być.
Człowiek niesiony na skrzydłach miłości jest nieprzytomny. Głupi. Ślepy. Przyjmuje wszystko bez zastanowienia i karmi się romantycznymi bzdurami, które szybko rozbijają się o rzeczywistość jak nocny motyl o reflektor pędzącego auta.
Alkohol pomaga, ale także szkodzi. Bo rozkleja, bo przywołuje wspomnienia o tych, których nie ma.
Bo w życiu najlepsze, choć jednocześnie najgorsze, jest to, że codziennie trzeba żyć dalej. Pomimo wszystko.
Nie ma nic gorszego, niż pocieszać kogoś cierpiącego, podczas gdy samemu nie posiada się z radości.
- Zobaczysz, kochana. Wszystko się ułoży. - Wypowiedziała słowa, które nie niosły ze sobą sensu. Przynajmniej na pewnych życiowych zakrętach.
- Właśnie. A ten Szymon? Przecież on... Przecież wy...
Anita wzruszyła ramionami. Z bezradnością wobec zagadnienia, jakie postawiła przed nią Karolina. Trochę też ze smutkiem, że nie wie, co powiedzieć, bo nie zna go dobrze, nie zna właściwie wcale. I z jeszcze większym spowodowanym obawą, że w związku z tym, co właśnie postanowiła, może już nie poznać.
Są osoby, którym wymyślanie planu na siebie idzie jak z płatka. Błyskawicznie i bez pudła znajdują w gąszczu możliwości właściwą drogę prowadzącą do celu i nawet nie przebiega im przez myśl, że jakaś inna ścieżka byłaby odpowiedniejsza. Ci szczęściarze po prostu realizują powzięte zamierzenia i nie muszą być przez nikogo pchani, zachęcani ani zmuszani. Prą do swego z własnej woli, od początku pewni, jaki jest cel i gdzie się znajduje. Istnieją też osoby wybierające spośród wielu dostępnych dróg drogę złą (choć wybierając, właśnie tę uznają - błędnie - za najlepszą), a także osoby niepewne wyborów lub nieumiejące wybrać wcale. Niezdecydowane, a przez to tkwiące w jednym miejscu, co przecież również jest wyborem.
Cisza zadzwoniła w uszach. Karola pomyślała, że każdy niesie swój krzyż. Że każdy bez wyjątku ma utrapienie drążące wewnątrz niego czarne tunele. Że nic, co się wydaje z zewnątrz różowe i piękne, nie jest takie w środku.
Dobrze. To adekwatne słowo i... właściwie wystarczające. Może nie sposób mieć wszystkiego? Może wcale nie o to chodzi? Może to w ogóle nierealne? Nie do osiągnięcia?
- Może mam do Gawła pójść? - żachnęła się Karola. - Do tego człowieka bez serca i bez sumienia? Do tej świni?
- To świnia czy człowiek?
- Świnia!
Początki mają to do siebie. Tę fascynującą niepewność, ten dreszcz wątpliwości. Czy to jeszcze trwa, czy już się skończyło, wyparowało wraz z rozczarowaniem, które przyniosło kolejne spotkanie. To zawsze może być szczegół, wokół którego ta druga osoba zbuduje całą opowieść będącą kontropowieścią do tego, co sobie robiła, będąc na haju zauroczenia.
Niektórzy nie nadają się do ciepłych, bezpiecznych posadek, dających w życiu pewność jutra. Niektórzy wolą dreszczyk emocji. Może po prostu są stworzeni do wyższych celów. Albo do niższych, ale ich własnych, wybranych samodzielnie. Niekoniecznie oznaczających bezpieczeństwo.
Pewnych rzeczy wyobrazić sobie nie sposób. Trzeba ich doświadczyć, żeby wiedzieć, jak bardzo potrafią ucieszyć.
Szymon poruszył się na łóżku.
- Wow! Jaki widok! - usłyszała.
No cóż. Widok miał rzeczywiście niecodzienny. Na jej biały, nietknięty słońcem ani lampą solarium zimowy tyłek. Wypięty dokładnie w jego stronę. Wyskoczyła przecież z pościeli tak, jak w niej leżała, a leżała nago.
- Boże! - wrzasnęła, porywając z krzesła pierwszy lepszy ciuch, czyli nienależący do niej męski podkoszulek, na szczęście dość duży, żeby zakrył strategiczne miejsca.
- I jeszcze pobożna... - Szymon pokazał uzębienie.
- Pewnie wyglądam jak zmora... Jestem już spóźniona. Zabiją mnie tam.
Podparł się na łokciu. Popatrzył, dodając otuchy, bo w ten sposób, że natychmiast poczuła się piękna.
- Jesteś taką całkiem, całkiem zmorą, powiem ci. A co do zabijania... Zanim to uczynią, poproś o ostatni telefon. Chyba dadzą ci do tego prawo.
- Do ciebie? - Zmrużyła oczy, wciągając idiotyczne granatowe spodnie garniturowe, których szczerze nienawidziła.
- Jeśli chcesz żyć.
Chciała żyć z nim, już to wiedziała.
Magda spojrzała na matkę ze zdumioną urazą. Z taką, z jaką patrzy się w sklepie na histeryzujące, osmarkane dziecko miotające się po podłodze, ponieważ zabroniono mu czegoś, co aktualnie bardzo by chciało wrzucić do koszyka na zakupy. Nieprzyjmujące do wiadomości prostej życiowej prawdy, że jeżeli czegoś się bardzo chce, a nie można, to nie można i już.
Ale przecież ją zawiódł! W najważniejszym momencie nie stanął za nią murem! Nie wsparł dobrym słowem, za to sięgnął po kpinę. Drwił z jej marzeń, a więc drwił z niej. Wcale nie był tak nieskazitelny, jakby się mogło wydawać. Jak ona ubzdurała sobie, że jest. Poza tym uzależnił ją od siebie, doprowadził do tego, że teraz nie potrafiła zebrać się do jednego, wierzącego w siebie kawałka!
Bo złość złością, ale nadzieja nadzieją. Ta ostatnia umiera najpóźniej i podobno może wyrządzić dużo szkody człowiekowi, który nią żyje, który się jej czepia.
Z tajemnicami żyje się wygodniej tylko z pozoru. Skrywane prawdy działają podstępnie jak niebezpieczne bakterie. Mnożą się uparcie, po kryjomu, zrazu niepostrzeżenie, by w najmniej spodziewanym momencie z wielką mocą zaatakować cały organizm. Wtedy następuje sepsa duszy, która bywa śmiertelna. Wszystko wali się jak wysadzony przez saperów stary most, a spod gruzów trudno się wygrzebać. Niektórym nigdy się nie udaje.
Na nic nie jest za wcześnie. Szkoda życia na czekanie nie wiadomo na co.
Nie wierzył w przyjaźń, bo jak można wierzyć w coś bezinteresownego? W coś równie możliwego jak, dajmy na to, Yeti? Ludzie to interesy, a związki między nimi to transakcje.
To było bodaj najbardziej wzruszające. Że on już woli nie patrzeć. Woli żyć. Z brakiem, owszem, ale już tylko schowanym w sercu. Bez potykania się o ten brak. Codziennie, co godzinę, co minutę. Stale.
Luksus nie wymaga wielkiego komentarza, jest komentarzem samym w sobie.
Tej wyjątkowej, jedynej w całym roku nocy wszyscy myślą o naprawdę poważnych sprawach, a do takich śnieg bynajmniej nie należy. Myślą o życiu. Lub o śmierci. O szczęściu lub o nieszczęściu. O tym, co się udało, a co nie. O tym, co trzeba zrobić, i o tym, czego zrobić się nie uda.
Człowiek niesiony na skrzydłach miłości jest nieprzytomny. Głupi. Ślepy. Przyjmuje wszystko bez zastanowienia i karmi się romantycznym bzdurami, które szybko rozbijają się o rzeczywistość jak nocny motyl o reflektor pędzącego auta.
- Kurwa mać, Anita, jestem załamana. Jezu...
- Karola, albo wzywasz imię Pana Boga swego, albo klniesz. Zdecyduj się, bo to nie idzie w parze.
- Mnie nic nie idzie w parze. Ja nie idę w parze, co najgorsze.
- O co wam chodzi, co?
Ciotka Anna drgnęła. Ojciec westchnął ciężko. Matka zastygła z widelcem w połowie drogi do ust. Jezus tylko litościwie patrzył.