rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

"Miasto Gwiezdnego Pyłu" to debiut autorstwa brytyjskiej pisarki, Georgii Summers. Po książkę sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze jest to fantastyka, której główna fabuła kręci się wokół tajemniczej klątwy, a po drugie: w grę wchodzi magiczny świat powiązany z gwiazdami. Jak widzicie, nie mogłam przejść obok tej historii obojętnie, z napięciem wyczekując nieoczekiwanego. :)

"Miasto Gwiezdnego Pyłu" opowiada o perypetiach Violet Everly. Czytelnik poznaje ją już jako małą dziewczynkę, którą wychowują wujowie, Ambrose oraz Gabriel, i której matka, Marianna, tajemniczo zniknęła. Niby wyruszyła w poszukiwaniu przygód, niby w celu odkrycia prawdy, niby z zamiarem przełamania klątwy od lat dotykającej rodzinę Everly. Problem pojawia się w chwili, kiedy matka Violet powinna już wrócić, bo nadszedł jej czas, a jednak ślad po niej zaginął.

Do domostwa Everlych przybywa Penelopa domagająca się spełnienia obietnicy, jednak po dłużej rozmowie dochodzi do kolejnej wymiany. Violet zostaje "sprzedana". Dziewczyna za równo dziesięć lat zostanie zabrana przez Penelopę, by się poświęcić. By umrzeć.

Lata lecą, nikt nadal nie wie, jak odczynić klątwę. Ba, wujowie nawet nie chcą wytłumaczyć Violet, na czym owa klątwa w ogóle polega. W międzyczasie Violet poznaje Aleksandra, przystojnego asystenta Penelopy, z którym nawiązuje swego rodzaju więź. Poza tym nadal ze wszystkich stron stara się poznać prawdę i odnaleźć zaginioną przed laty matkę.

Czy Violet uda się odczynić klątwę? Na czym ona właściwie polega? Kim jest Penelopa? Czy można ufać Aleksandrowi? I najważniejsze: jaki z tym wszystkim związek mają Gwiazdy?

"Miasto Gwiezdnego Pyłu" to książka, do której niestety nie jestem stuprocentowo przekonana. Już od pierwszych stron czułam swego rodzaju konsternację, ponieważ nie miałam zupełnie pojęcia, o co chodzi. Plątały mi się wydarzenia, bohaterowie wszystko gmatwali, pojawiało się pełno tajemniczych motywów, z których żaden nie był choć w minimalnym stopniu wyjaśniony. Za dużo, zbyt niepewnie. Miałam jednak nadzieję, że im dalej w las, tym kolejne puzzle historii wskoczą na swoje miejsce i coś zacznie się przejaśniać. Niestety, ciągle coś mi nie grało, a zakończenie - mimo że ostatecznie odpowiedziało na wszystkie moje pytania - kompletnie mnie nie usatysfakcjonowało.

W książce zabrakło mi lepszego poprowadzenia postaci. Przez ponad trzysta pięćdziesiąt stron nie udało mi się zżyć z żadnym bohaterem. Żadnego nie polubiłam czy nie znienawidziłam - wszyscy byli mi obojętni. Największy problem miałam jednak z Violet, która mimo że ciągle powtarzała, że musi poznać prawdę, przez prawie dziesięć lat nie porozmawiała szczerze z wujami, nie zrobiła nic, by choć odrobinę zbliżyć się do rozwiązania. Wiedziała, że jest okłamywana, że jej dni są policzone, a jednak biernie trwała. Miałam wrażenie, jakby autorka specjalnie wydłużała czas, by ostatecznie pisać o dorosłej Violet. Z jednej strony rozumiem zabieg, ale z drugiej cały ten wątek można było jakoś inaczej wytłumaczyć, bo ostatecznie stał się mocno naciągany.

Miałam nadzieję, że w "Mieście Gwiezdnego Pyłu" zagra przynajmniej system magiczny, ale szczerze? Nie zachwycił mnie. Pomysł stworzenia odrębnego świata, do którego przechodzi się wyłącznie dzięki specjalnym kluczom wykonanym z wyjątkowego, gwiezdnego materiału, brzmiał jak strzał w dziesiątkę. Jednak okazał się strzałem w kolano. Za mało magii, za dużo kręcenia się za własnym ogonem i lamentowania nad tajemniczą klątwą. Niewykorzystany potencjał.

Książka miała jednak kilka plusów. Podobała mi się relacja między Violet a Aleksandrem. Nie była oczywista. Zachowanie chłopaka oraz jego wybory życiowe potrafiły sporo namieszać, dzięki czemu historia od razu nabrała smaczku. Georgia Summers nie postawiła też na miłość od pierwszego wejrzenia; czytelnik śledził powolne, sympatyczne pogłębianie więzi między tą dwójką, budowanie zaufania, wzloty i upadki, co od razu dodało powieści realności.

Ciekawym rozwiązaniem było również wprowadzenie motywu Gwiazd jako zwyczajnych ludzi (no, powiedzmy, że zwyczajnych). Świetnym wątkiem okazał się ten poświęcony Jurijowi oraz jego uzależnieniu od reweritu, czyli gwiezdnego minerału. Nie zamierzam zbyt wiele w tej kwestii mówić, by nie spojlerować, ale uważam, że Jurij to największy atut całej powieści - szkoda, że to tylko drugoplanowa postać.

W kilku słowach podsumowania: "Miasto Gwiezdnego Pyłu" to książka z niewykorzystanym potencjałem. Zapowiadała się naprawdę wspaniale, a jednak ostatecznie trochę mnie zwiodła. Nie zżyłam się z bohaterami, nie potrafiłam się do końca odnaleźć w aż nazbyt pokomplikowanej fabule, a momentami było zbyt wiele pytań i za mało odpowiedzi. Ciągle czegoś mi brakowało, a mimo to przeczytałam do ostatniej strony ciekawa zakończenia. Nie będę pisać, czy polecam, czy nie. Najlepiej sami zdecydujcie, czy "Miasto Gwiezdnego Pyłu" to książka dla was.

"Miasto Gwiezdnego Pyłu" to debiut autorstwa brytyjskiej pisarki, Georgii Summers. Po książkę sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze jest to fantastyka, której główna fabuła kręci się wokół tajemniczej klątwy, a po drugie: w grę wchodzi magiczny świat powiązany z gwiazdami. Jak widzicie, nie mogłam przejść obok tej historii obojętnie, z napięciem wyczekując nieoczekiwanego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Enola Holmes to wyjątkowa bohaterka. Nie tylko ze względu na przynależność do znanej, szanowanej i nieco ekscentrycznej rodziny Holmesów, ale przez fakt tego, co w ciągu tych dziewięciu tomów osiągnęła. Enola towarzyszy mi już czwarty rok (pierwsza część wpadła w moje ręce pod koniec 2020 roku) i od tamtego czasu nieprzerwanie uczestniczę w jej kolejnych sprawach, patrzę, jak z pokracznego źrebaka wyrasta młoda, twardo stąpająca po ziemi kobieta. Podziwiam za brawurę, odwagę i wykraczającą poza normalną skalę zdolność logicznego myślenia oraz rozwiązywania łamigłówek. I aż łezka się w oku kręci, kiedy przychodzi czas na ostatnią przygodę.

"Sprawa znaku mangusty" rozpoczyna się od poznania przez czytelnika rodzeństwa Balestierów, Wolcotta i Caroline, młodych Amerykanów, którzy przybyli do Londynu w związku ze świetnie układającą się współpracą z Rudyardem Kiplingiem. Sęk w tym, że w trakcie pobytu niespodziewanie znika Wolcott. Mężczyzna pewnego wieczora wychodzi na spacer i nie wraca...

Tym tajemniczym zniknięciem, oczywiście, niechybnie interesuje się Enola, która jako predytorystka na co dzień zajmuje się odnajdowaniem przedmiotów i osób zaginionych. Do jej biura, a raczej biura doktora Ragostina, pod którego się podszywa, jak burza wkracza Kipling i żąda odnalezienia jego przyjaciela. Gdy mężczyzna poznaje prawdę, że to w rzeczywistości Enola jest Ragostinem, wyzywa ją od "strusiowatych wypłoszów z gębą poganiacza mułów" i opuszcza lokum.

Enola wie, że najodpowiedniejszą zemstą za chamskie zachowanie będzie ustalenie pobytu jego przyjaciela - udowodnienie, że kobieta w niczym nie urąga mężczyźnie. I w ten sposób rozpoczyna się zawiłe, niebezpieczne śledztwo, w którym często towarzyszy spostrzegawcze oko Sherlocka Holmesa.

"Sprawa znaku mangusty" była nie tylko doskonałą, wciągającą przygodą z paroma świetnymi zwrotami akcji, ale przede wszystkim idealnym zwieńczeniem cyklu. Dlaczego? Ponieważ w rzeczywistości żadna kropka nie została postawiona, a Nancy Springer zostawiła sobie furtkę, gdyby za kilka lat chciała powrócić do świata Enoli Holmes. Nie wpływa to jednak na całokształt, gdyż wszystko zostało świetnie wyjaśnione i dopięte na ostatni guzik - czytelnik nie pozostał w swego rodzaju zawiedzeniu z milionem pytań kotłujących się w głowie.

Największym atutem książki, jak i całej serii zresztą, jest kreacja Enoli. Każdy, kto śledzi poczynania dziewczyny od samego początku, doskonale widzi drogę, jaką przeszła. Jak wyrosła, jak dojrzała i - co może się wydać zaskakujące - spoważniała. Oczywiście, w głowie Enoli nadal pojawiają się szalone pomysły obfitujące często w brawurowe akcje, ale psychicznie zdaje się być poukładana, wie, czego pragnie od życia i nie boi się po to sięgać. Odniosłam również wrażenie, że Nancy Springer w każdym kolejnym tomie rzuca pod nogi Enoli coraz cięższe i większe kłody; sprawy stają się coraz bardziej niebezpieczne i zawiłe.

W "Sprawie znaku mangusty" doskonale czuć klimat XIX-wiecznego Londynu. Autorka idealnie oddała tamte czasy. Zachowanie ludzi, obowiązującą modę czy problemy dotykające ówczesne społeczeństwo. Krocząc między brudnymi, śmierdzącymi uliczkami w portowych dzielnicach albo zwiedzając wielkie dworki, miało się wrażenie, jakby rzeczywiście się tam było.

Nancy Springer w ostatniej części porusza wątek wścieklizny, znanej w tamtych czasach jako wodowstręt. Zostaje pokazany świat przed odkryciem szczepionki przeciw tej morderczej chorobie, a także sposób myślenia ludzi oraz działania w przypadku, gdy ktoś został pogryziony przez wściekłe zwierze. Dodało to sporo mroku do fabuły.

"Sprawa znaku mangusty" przeplata również wydarzenia rzeczywiste z fikcyjnymi. Autorka wplotła w historię postacie istniejące naprawdę, nakreśliła ich życie oraz puściła wodzę fantazji w związku ze zbudowaniem ich charakterów (choć w niektórych przypadkach starała się jak najlepiej oddać prawdę). Dzięki temu zabiegowi książka zdaje się być jeszcze bardziej prawdziwa.

Po powyższym pewnie nikogo nie zdziwi, że z całego serca polecę wam cykl o Enoli Holmes. "Sprawa znaku mangusty" idealnie domyka całość, a przy tym intrygująca i tajemnicza fabuła doskonale wypełni nudną, szarą rzeczywistość. Brudny Londyn, rodzina Holmesów, zagadkowe zaginięcie, zwroty akcji, wątek wścieklizny, Enola niedbająca o opinię innych tylko podążająca za własnymi pragnieniami - wszystko to sprawi, że nie dacie rady odłożyć książki nawet na sekundę. Polecam!

Enola Holmes to wyjątkowa bohaterka. Nie tylko ze względu na przynależność do znanej, szanowanej i nieco ekscentrycznej rodziny Holmesów, ale przez fakt tego, co w ciągu tych dziewięciu tomów osiągnęła. Enola towarzyszy mi już czwarty rok (pierwsza część wpadła w moje ręce pod koniec 2020 roku) i od tamtego czasu nieprzerwanie uczestniczę w jej kolejnych sprawach, patrzę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Ten, który zatopił świat" to drugi i zarazem ostatni tom dylogii Świetlisty cesarz, australijskiej autorki azjatyckiego pochodzenia, Shelley Parker-Chan. Pierwsza część wywarła na mnie spore wrażenie, więc bez wahania sięgnęłam po kontynuację. Powiedzieć, że fabuła książki mnie opętała, to jak nie powiedzieć nic. Podczas czytania czułam każdą emocję bohaterów, każdą zadaną im ranę, każdy ból, wylaną łzę czy iskrę nadziei.

Ale od początku.

Fabularnie czytelnicy przenoszą się do momentu, w którym zakończono pierwszy tom. Zhu Yuanzhang zbiera siły, by zaatakować cesarza i przejąć tron. Mimo że posiada grono zaufanych i oddanych ludzi, jest to zaledwie garstka, z którą nie uda jej się zbyt wiele. Dlatego szuka sojuszników, dzięki jakim choć trochę namiesza oraz zbuduje silną armię. Co, niestety, nie zapowiada się zbyt kolorowo...

Generał Ouyang ciągle próbuje pozbierać się po śmierci Esena. Cierpi, jego serce krwawi, a jedyne, co może przynieść ukojenie, to ból. I zemsta. Jedynie chęć zamordowania Zhu oraz aktualnie panującego cesarza trzyma go przy życiu.

W stolicy z kolei z gierkami politycznymi, knowaniami oraz ciągłym ośmieszaniem mierzy się nowy książę Henanu, Wang Baoxiang. Młodszy brat zabitego Esena. Baoxiang trafia do ministerstwa finansów, gdzie pod okiem ministra zajmuje się rachunkami. A przy okazji widzi ducha swojego zmarłego brata, jest nagminnie wyszydzany i wzgardzany.

Co łączy tę trójkę z pozoru kompletnie różnych ludzi?

"Ten, który zatopił świat" to książka, która poza epicką przygodą pełną bitew, wszechobecnego cierpienia czy intryg pałacowych łączy w sobie również wiele ważnych wartości. Autorka dokładnie ilustruje, że każdy ma prawo zasiąść na tronie, bez względu na wiek, płeć czy powiązania rodzinne. Każdy ma jednakową szansę, najważniejsze, by żył w zgodzie ze sobą, tak, jak pragnie, a nie tak, jak widzą go inni. W historii przewija się naprawdę sporo wątków dotyczących odrzucenia przez społeczeństwo, a także osobistych problemów z samoakceptacją, co wielokrotnie wywołuje ból i nienawiść napędzaną niezrozumieniem oraz strachem. Wszystko to sprawia, że książka staje się naprawdę wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju.

Największy problem z "Tym, który zatopił świat" miałam na samym początku. Po ponad rocznej przerwie od czytania pierwszego tomu nie do końca potrafiłam przypomnieć sobie kto jest kim, co się działo, a nawet jak nazywali się główni bohaterowie. Dopiero wraz z biegiem fabuły trybiki w głowie powoli zaczynały ustawiać się na swoje miejsce, aż wreszcie po prawie stu stronach zadziałały. Całość się poukładała, fabuła rozjaśniła, a bohaterowie znów zaczęli wzbudzać we mnie przeróżne emocje. I od tego czasu aż do samego końca dosłownie pożarłam książkę. Zwłaszcza ostatnie trzy rozdziały, które czytałam z wypiekami na policzkach, siedząc w łóżku w ciemnościach, w podorędziu trzymając jedynie niewielką lampkę.

Nie zamierzam ukrywać, że drugi tom podobał mi się o wiele bardziej od pierwszego. W "Tym, który zatopił świat" działo się więcej. Czytelnik otrzymał mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo zwrotów akcji, które niejednokrotnie prawie wyrwały mi serce z piersi. Zdarzały się momenty, w których chciałam krzyczeć z irytacji albo płakać z niemożliwości wpłynięcia choć w minimalnym stopniu na konkretne wydarzenie.

Największym atutem powieści nie jest intrygujący, ogarnięty wojną świat. Nie są pałacowe realia, w których każdy spiskuje z każdym. Ani też wyjątkowo obrazowe opisy z miejsc walk i bitew. Największym atutem są szarzy moralnie bohaterowie. Autorka wyzbyła się dokładnego podziału między dobrem a złem. Cała dylogia Świetlistego cesarza prowadzona jest w odcieniach szarości, dzięki czemu cykl zyskuje na autentyczności i aż tak dosadnie wpływa na emocje czytelnika.

Podsumowując, "Ten, który zatopił świat" oraz pierwszy tom, czyli "Ta, która stała się słońcem", to niezwykłe opowieści fantasy, które bez wahania polecam. Ale nie każdemu. To nie jest literatura, która spodoba się wszystkim czytelnikom. Nie. Historia jest zawiła, bohaterowie niejednorodni i szarzy moralnie, a wiele wątków łączy się z szeroko pojętą brutalnością, cierpieniem oraz brakiem akceptacji zarówno u siebie jak i u innych ludzi. Opowieść jest ciężka, momentami mroczna i pełno w niej bólu. A jednak trafiają się momenty okupione nadzieją, co ostatecznie maluje się w przepiękny obraz zagubionego człowieka.

"Ten, który zatopił świat" to drugi i zarazem ostatni tom dylogii Świetlisty cesarz, australijskiej autorki azjatyckiego pochodzenia, Shelley Parker-Chan. Pierwsza część wywarła na mnie spore wrażenie, więc bez wahania sięgnęłam po kontynuację. Powiedzieć, że fabuła książki mnie opętała, to jak nie powiedzieć nic. Podczas czytania czułam każdą emocję bohaterów, każdą zadaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cykl Lockwood & Spółka pokochałam już od pierwszego tomu, od "Krzyczących schodów". Od początku urzekł mnie ciężki i duszny klimat powieści oraz pełne niebezpiecznych duchów londyńskie uliczki, którymi nocami kroczy troje odważnych, niezwykle utalentowanych przyjaciół. Sięgając po kolejne części, jedyne, co czułam, to mocniejsze przywiązanie do ulubionych postaci, a także coraz wyraźniejsze wkręcenie w fabułę. Z niesamowitą radością wkraczałam z Lockwoodem, Lucy i George'em do nawiedzonych domów, na cmentarze albo do... centrum handlowego? Żadnym więc zaskoczeniem nie był fakt, że po czwarty tom złapałam od razu po premierze. :)

W "Poławiaczu dusz" czytelnik przeskakuje kilka miesięcy do przodu od wydarzeń z "Mrocznego sobowtóra". Lucy odłączyła się od agencji Lockwooda i pracuje teraz jako freelancerka. Odzywają się do niej inne firmy, z którymi wspólnie wykonuje kolejne misje. Radzi sobie dobrze, więcej zarabia, stać ją na własne cztery kąty... i z wszystkich sił stara się nie myśleć o przyjaciołach.

Do czasu, oczywiście. Pewnego dnia przed drzwiami mieszkania Lucy pojawia się Lockwood z niebanalną propozycją współpracy. Chodzi o pokonanie sławnego, niebezpiecznego Kanibala z Ealing - ducha, którego bardziej słychać niż widać, stąd umiejętności Lucy stają się w tym przypadku niezbędne.

Czy dziewczyna zgodzi się na propozycje dawnego przyjaciela? Czy wróci do agencji Lockwood & Spółka? I co z nawiedzoną wioską, którą nocami odwiedzają dosłownie hordy duchów?

"Poławiacz dusz" to kolejna, wspaniała kontynuacja cyklu. Jest zaskakująco, tajemniczo, mrocznie. Czasami zabawnie, zwłaszcza kiedy bohaterowie wymieniają między sobą wyjątkowe uwagi, a niekiedy smutno. W historię wsiąkłam już od pierwszej strony, tak mocno nie mogłam doczekać się ponownego wejścia w ten magiczny, upiorny świat duchów. Każda zagadka, każde zadanie, którego podejmowała się Lucy oraz załoga Lockwood & Spółka była doskonale wymyślona, logiczna i momentami wywoływała dreszcze niepokoju.

Największą zaletą powieści byli zdecydowanie wielobarwni bohaterowie. Każdy posiadał inny asortyment cech, dzięki czemu tak dobrze się uzupełniali. Nie tylko podczas walki, ale również podczas wykonywania codziennych obowiązków. Odwaga i brawura Lockwooda, spryt George'a, wybitne, paranormalne umiejętności Lucy oraz lekki pedantyzm Holly - tę unikatową mieszankę doceniła nawet Penelope Fittes, właścicielka najbardziej prestiżowej i najstarszej agencji paranormalnej. Swoją drogą, również niebanalna postać, która sporo namiesza. :)

Po czterech częściach jestem w stanie powiedzieć, że Jonathan Stroud potrafi w zakończenia. W każdym tomie było ono niezwykle dynamiczne oraz pełne zwrotów akcji czy niebezpiecznych momentów. W "Poławiaczu dusz" ostatnie kilkadziesiąt stron również czytałam z wybałuszonymi oczami i wywalonym na wierzch językiem - a przynajmniej tak to by wyglądało, gdyby uzewnętrznić targające mą wtedy emocje.

Podsumowując, "Poławiacz dusz", jak i poprzednie części, to książka zdecydowanie warta i polecenia, i przeczytania. Historia z elementami grozy wprawi niejednego czytelnika w zaskoczenie, wywoła dreszcze niepokoju oraz z umiejętnościami godnymi Lucy wciągnie w swój paranormalny świat. Genialny duszny klimat londyńskich, nawiedzonych ulic oraz charakterni bohaterowie, gadająca czaszka w słoiku czy tajemnicze sprawy morderstw sprzed lat - jak widać, tutaj nie ma innej opcji niż sięgać i czytać. :)

Cykl Lockwood & Spółka pokochałam już od pierwszego tomu, od "Krzyczących schodów". Od początku urzekł mnie ciężki i duszny klimat powieści oraz pełne niebezpiecznych duchów londyńskie uliczki, którymi nocami kroczy troje odważnych, niezwykle utalentowanych przyjaciół. Sięgając po kolejne części, jedyne, co czułam, to mocniejsze przywiązanie do ulubionych postaci, a także...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiele jest ludzi na świecie, którzy słysząc pierwsze grzmoty albo widząc pioruny rozjaśniające niebo, bezpiecznie zamykają się w swoich czterech ścianach, włączają muzykę bądź telewizor, by zagłuszyć hałasy z zewnątrz, albo przytulają się do najbliższej osoby w celu poczucia choćby namiastki bezpieczeństwa. Boją się nieprzyjemnych dźwięków, przeraża ich widok czystej energii nad głowami. A ja zupełnie się im nie dziwię, zwłaszcza jeśli burza choć w minimalnym stopniu przypomina Burzę...

Sunya Mara to amerykańska pisarka, która postawiła na sprawdzoną metodę pisania fantasy. Postanowiła odrobinę przeinaczyć znane już wszystkim zjawisko, dodać do tego potwory oraz pozwolić magii działać, co ostatecznie stworzyło niesamowicie wciągającą, wielowątkową opowieść, od jakiej nie da rady się oderwać. "Burza" to książka, którą bez dwóch zdań polecę każdemu fanowi fantastyki, a także osobie, która dopiero rozpoczyna przygodę z tym pięknym, acz wymagającym gatunkiem. Historia magicznie zaczarowuje, wręcz wsysa czytelnika w swoje momentami zawiłe, chwilami zabawne, często wzruszające i zdecydowanie bezlitosne łapska.

W Burzy do głosu dochodzi młoda Vesper - dziewczyna mieszka z ojcem w piątym kręgu, w przytułku Ammy dla Przeklętych, czyli dla osób dotkniętych Burzą. Osoby te w jakiś sposób miały dosłowny kontakt z niebezpiecznym zjawiskiem pogodowym, nawiedzającym nocą świat od dawien dawna. Burza to monstrualne zjawisko, które pożera na swojej drodze niemal wszystko i które niesie w sobie potwory oraz dziwną, zaklętą mgłę. Nikt, kto wszedł do środka Burzy, nigdy z niej nie wyszedł...

W wyniku zbiegu okoliczności Vesper poznaje Dalcę, syna Regii, czyli aktualnie panującej władczyni i jedynej osoby posiadającej moc potrafiącą powstrzymać Burzę. Dalca należy do Wardana - strażników chroniących miasto za pomocą ikonomancji. Spotkanie to przybiera dziwny charakter, zwłaszcza kiedy po kilku dniach ojciec Vesper zostaje aresztowany i zamknięty w więzieniu jako były rebeliant.

A Vesper zrobi wszystko, by uwolnić ojca. Nawet przeobrazi się w zupełnie inną osobę, wkradnie w łaski Dalci i pozna tajniki pilnie strzeżonej wiedzy o ikonomancji. A przy tym postanowi wejść w Burzę?

"Burza" to bez dwóch zdań wyśmienita fantastyka. Autorka wykreowała zawiły, magiczny i bardzo logiczny świat, stworzyła bohaterów z krwi i kości, a na dodatek opisała ich historię w zjawiskowy sposób, który porwał mnie bez reszty. Już od pierwszego rozdziału wiedziałam, że książka okaże się wspaniałym sposobem na oderwanie od burej rzeczywistości.

Na wspomnienie zasługuje świetna kreacja Vesper: jej mocny charakter, motywy nią kierujące, a także powoli budująca się relacja między nią a Dalcą. Wraz z kolejnymi wydarzeniami decyzje podejmowane przez główną bohaterkę miały sens, a co za tym idzie - ani trochę nie raziły. Wydawały się przemyślane albo wręcz spontaniczne, jednak ów spontaniczność znajdowała logiczne wyjaśnienie. Nic nie było naciągane czy tworzone na siłę. Autorka idealnie weszła w głowę Vesper, co od razu widać.

Bardzo podobał mi się wątek ikonomancji, czyli tworzenia ikon pozwalających choć przez chwilę poczuć złudne bezpieczeństwo przed Burzą oraz jej bestiami. W historii pojawił się też motyw rebeliancki, który osobiście uwielbiam, szczególnie jeśli jest on dobrze poprowadzony.

W kilku słowach podsumowania, bo trochę się rozpisałam, uważam, że "Burza" to naprawdę wspaniały kawał historii. Od książki ciężko się oderwać, ponieważ jej fabuła, bohaterowie oraz wykreowany, magiczny świat w pewnym momencie wręcz spajają się z rzeczywistością. Czytelnik w jednej chwili czyta na fotelu, by w kolejnej wpaść w wir niebezpiecznych sytuacji, mrocznych tajemnic, starć bogów oraz niespodziewanych przewrotów. Dawno żadna opowieść aż tak mnie nie porwała i nie zauroczyła. Z niecierpliwością czekam na kontynuację i mam nadzieję, że dacie się namówić i że sięgnięcie po "Burzę"! :)

Wiele jest ludzi na świecie, którzy słysząc pierwsze grzmoty albo widząc pioruny rozjaśniające niebo, bezpiecznie zamykają się w swoich czterech ścianach, włączają muzykę bądź telewizor, by zagłuszyć hałasy z zewnątrz, albo przytulają się do najbliższej osoby w celu poczucia choćby namiastki bezpieczeństwa. Boją się nieprzyjemnych dźwięków, przeraża ich widok czystej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Colorado Kid" to książka Stephena Kinga, która po raz pierwszy została wydana w 2005 roku, a w Polsce w 2006. Po ponad 18 latach fani autora otrzymali odświeżone wznowienie historii przenoszącej na wyspę Moose-Lookit w stanie Maine, gdzie na jednej z plaż wiele, wiele lat temu znaleziono zwłoki mężczyzny oznaczonego pierwotnie jako NN. W trakcie śledztwa udało ustalić się, że pochodzi on z Kolorado, stąd przewrotna nazwa trupa: Colorado Kid.

Fabularnie czytelnicy poznają dwoje starszych, wyjątkowych dziennikarzy prowadzących wyspową gazetę oraz ich najmłodszy narybek: młodą stażystkę, Stephanie. Na stronach kartek mężczyźni snują leniwą, ale jakże intrygującą opowieść o śledztwie sprzed lat. O zaniedbaniach, o zbiegach okoliczności i o niewyjaśnionych i zakrawających o niemożliwe postępowaniach zamordowanego przed śmiercią. A im dalej posuwają się we wspomnieniach, tym cała tajemnica Colorado Kida staje się bardziej... tajemnicza.

Co tak naprawdę stało się wiele lat temu? Kim był NN? Kto go zamordował i dlaczego?

"Colorado Kid" to krótka - licząca zaledwie sto pięćdziesiąt stron - i treściwa książka. Historia jest dość inna od tych zwykle wychodzących spod pióra Stephena Kinga, co nie znaczy, że gorsza. Pełno w niej niedopowiedzeń, czytelnik prawie co stronę stawia kolejne pytania, na które zdaje się brakuje odpowiedzi, a jednak mocno wciąga.

Nowe wydanie posiada dość sporej wielkości czcionkę, a i akapity nie są ściśnięte, przez co przez książkę dosłownie się płynie. Mi starczyły dwa dni spokojnego snucia się przez historię, by dotrzeć do końca, ale wydaje mi się całkowicie możliwym zakończyć czytanie po jednym dniu. Choć nie oczekujcie cudu, ponieważ mnie akurat końcówka mocno zawiodła.

W "Colorado Kidzie" pojawia się wiele intrygujących motywów. Elementy kryminalistyczne zgrabnie nachodzą i łączą się z tymi psychologicznymi. Bohaterowie ze strony na stronę coraz lepiej próbują wgłębić się w myśli zamordowanego, próbują zrozumieć jego poczynania, a także motywy zbrodni oraz ustalić dokładny przebieg ostatnich dni jego życia. Buduje to dość specyficzny, owiany niewiadomą klimat powieści.

Czy książka jest warta przeczytania? Moim zdaniem tak, chociaż z jej lektury bardziej ucieszą się fani autora niż osoby, które po raz pierwszy zamierzają zetknąć się z twórczością Stephena Kinga. "Colorado Kid" to interesująca opowieść, leniwie snuta przez starszych mieszkańców wyspy. Historia żyje swoim własnym życiem, łączy w sobie zagadkę i śmierć, co idealnie nadaje się do pobudzenia wyobraźni. Mi się podobało, choć oczekiwałam więcej.

"Colorado Kid" to książka Stephena Kinga, która po raz pierwszy została wydana w 2005 roku, a w Polsce w 2006. Po ponad 18 latach fani autora otrzymali odświeżone wznowienie historii przenoszącej na wyspę Moose-Lookit w stanie Maine, gdzie na jednej z plaż wiele, wiele lat temu znaleziono zwłoki mężczyzny oznaczonego pierwotnie jako NN. W trakcie śledztwa udało ustalić się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po zaskakujących i brutalnych wydarzeniach z tomu pierwszego, Alex Aster zabiera czytelnika na jeszcze większy, jeszcze szybszy rollercoaster. W "Nightbane"fabuła niemal gna na łeb na szyję, momentami w ogóle nie pozwalając odetchnąć i nagminnie rzucając Isli Crow, głównej bohaterce, kłody pod nogi. W kontynuacji "Lightlarku" miłość przeplata się z nienawiścią, moc rośnie, a mrzonki o nadchodzącej wojnie okazują się prawdą...

Isla jest dzielna. Odkąd poznała prawdziwe oblicze Grima, władcy Mrocznych, a także fakt, że została perfidnie oszukana i zdradzona przez najbliższych, nie potrafi się do końca pozbierać. A jednak codziennie wstaje z podniesioną głową, by choć w minimalnym stopniu ogarnąć powstały wskutek złamania klątw chaos. Nigdy nie czuła się dobrze w skórze władczyni, a teraz poza Dzikimi musi także sprawować pieczę nad garstką Gwiezdnych, co okazuje się niezwykle trudnym zadaniem. Do tego dochodzi praca nad kontrolowaniem nowo poznanych mocy oraz ciężkie próby przywrócenia sobie wymazanej pamięci.

Na szczęście towarzyszy jej Oro, król Lightlarku, którego dobre uczynki, oddanie i przyjaźń są niczym miód na jej skołatane serce. Jest on ogromną podporą Isli, zwłaszcza w chwilach zwątpienia czy bezradności.

Czy dziewczynie uda się odzyskać pamięć? Jak skończy się wojna z Mrocznymi? Czy Isla odnajdzie się w roli dobrej władczyni dwóch królestw? A co z buntownikami pragnącymi obalić monarchię?

"Nightbane" to bardzo dobra kontynuacja, a jednak nieidealna. Historia mocno wciąga w swój namiętny, magiczny i mroczny świat, a jednak po przeczytaniu połowy książki czułam się kompletnie wyczerpana. Fabuła tak pędziła, że ledwo nadążałam z ogarnianiem mających tam miejsce wydarzeń. Czasami w rozdziale, który zajmował parę stron, zdarzyło się więcej niż w pięciu rozdziałach innej książki. Trochę brakowało mi fragmentów spokojnych, odprężających i takich, by się bardziej wczuć. A przynajmniej takie odczucia trafiły mnie z początku, bo końcówka dosłownie mnie sponiewierała, więc nie mam absolutnie na co w niej narzekać. W drugiej połowie zdarzały się chwile, gdy bezwiednie otwierałam buzie w szoku albo wydawałam z siebie bliżej nieokreślone dźwięki typu: "o, aww, cooo?" i wiele, wiele innych. :)

Alex Aster bez dwóch zdań potrafi budować napięcie i zdecydowanie po mistrzowsku umie bawić się emocjami (nie tylko bohaterów, ale również czytelników). Punkty zwrotne w fabule to chleb powszedni, a są na tyle dobrze wplecione w fabułę, że się ich nie spodziewa.

W "Lightlarku" największy problem miałam z kreacją Isli Crown, osoby jawiącej się ponad miarę. W tej części autorka również nie zrezygnowała z takiego zabiegu, dając dziewczynie większą władzę, niemal niepokonane moce i umiejętności, a także sprawiając, że dla świata Isla jaśniała niczym słońce - tak mocno była potrzebna wszystkim ludziom.

"Nightbane" to magiczna opowieść, którą - mimo kilku wad - polecę bez wahania. Dynamiczna historia, niebanalni bohaterowie oraz motyw przeklętych królestw z pewnością znajdą wielu zwolenników. Podobnie jak stworzony przez Alex Aster wyjątkowy, namiętny trójkąt miłosny między Dziką, Słonecznym a Mrocznym. Ogromnie podobał mi się również wątek utraty pamięci przez Islę i trudne próby towarzyszące jej odzyskaniu - wspomnienia nawiedzające bohaterkę były napisane niemal idealnie i znajdował się w nich Grim! :)

W ogólnym podsumowaniu: świetne romantasy, od którego ciężko się oderwać i którego zakończenie sprawi, że jedyne, o czym będziecie marzyć, to trzeci tom. U mnie to właśnie one podbija ocenę w górę!

Po zaskakujących i brutalnych wydarzeniach z tomu pierwszego, Alex Aster zabiera czytelnika na jeszcze większy, jeszcze szybszy rollercoaster. W "Nightbane"fabuła niemal gna na łeb na szyję, momentami w ogóle nie pozwalając odetchnąć i nagminnie rzucając Isli Crow, głównej bohaterce, kłody pod nogi. W kontynuacji "Lightlarku" miłość przeplata się z nienawiścią, moc rośnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Strażniczka perły" to kolejny tom serii Opowieści ze świata zorzy. Po wydarzeniach z Silli mija kilka miesięcy, podczas których świat zaczyna wracać do normy. Kutik przeniosła się na Tlate Hiin, gdzie razem z Arim, jego siostrą i matką wiedzie spokojne i poukładane życie. Ma tam przyjaciół oraz kreśli szczególne plany na przyszłość, ponieważ rozpoczyna nauki na wróżbitkę u Sii.

Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie pewne tragiczne zdarzenia. Na świecie pojawiają się Ptasierze, białe ptaki niewiadomo skąd. Z początku wyłącznie przyglądają się poczynaniom ludzi oraz rozumnych zwierząt, lecz z czasem zaczynają być agresywne. Zaczynają dziobać, a każda osoba ugryziona momentalnie zapada w tajemniczą śpiączkę. Kutik musi zakasać rękawy i wyruszyć po lekarstwo aż do Aralin, miasta wróżbitów.

Czy Kutik uda się odnaleźć antidotum i uratować Uśpionych? Dlaczego Ptasierze z dnia na dzień zrobiły się agresywne? Czym jest tajemnicza, tytułowa perła?

"Strażniczka perły" to kontynuacja, która trzyma poziom. W historii zróżnicowane przygody przeplatają się z nietuzinkowymi bohaterami, dzięki czemu całość wzbudza wiele emocji. Książka raz doprowadza do śmiechu, innym razem daje ogrom nadziei, by ostatecznie zgnieść ją jak robaka, a smutek staje się jedynym towarzyszącym czytelnikowi uczuciem.

Świat zorzy to świat, w jakim mogłabym zamieszkać. Mimo notorycznego zimna i niezbyt zróżnicowanej diety, samo przebywanie wśród postaci, które pokochało się od pierwszych stron, a także rozmawianie z niedźwiedziami, wilkami czy panterą byłoby wystarczającą nagrodą. Wspólne oczekiwanie na pojawienie się Zorzy, na możliwość wywróżenia z niej dalszej przyszłości albo ciągle poczucie działającej wokół magicznej aury brzmi jak bajkowe marzenie. I tak też się czułam, wertując kolejne stronice powieści. Jak serdecznie przywitany gość zaproszony na najciekawszą zabawę wśród najbliższych.

Tak, jak w pierwszym tomie, tak tutaj też króluje niesamowity klimat. Bohaterowie pięknie go tworzą, a przy tym są tak indywidualni oraz wielobarwni jak tylko najbardziej można. Dzięki czemu "Strażniczka perły" staje się opowieścią nietuzinkową, intrygującą i po kres wciągającą.

W książce znajdzie się wiele ilustracji autorstwa Mariusza Andryszczyka, które dodatkowo wprawią czytelnika w doskonały nastrój i pozwolą poczuć wszechobecną, zimową atmosferę.

Podsumowującą, "Strażniczka perły" to interesująca książka naprawdę warta polecenia. Z pewnością zadowoli młodszego i starszego czytelnika, a czas, który poświęci on na przeczytanie, absolutnie nie uzna za zmarnowany. Główna bohaterka ma łeb na karku - choć popełnia błędy jak każdy człowiek - a do tego podczas podróży zbuduje trwałe, przepiękne relacje z innymi osobami. Sprawi to, że "Strażniczka perły" ostatecznie stanie się powieścią bardzo wartościową i poruszającą warte zapamiętania sprawy.

"Strażniczka perły" to kolejny tom serii Opowieści ze świata zorzy. Po wydarzeniach z Silli mija kilka miesięcy, podczas których świat zaczyna wracać do normy. Kutik przeniosła się na Tlate Hiin, gdzie razem z Arim, jego siostrą i matką wiedzie spokojne i poukładane życie. Ma tam przyjaciół oraz kreśli szczególne plany na przyszłość, ponieważ rozpoczyna nauki na wróżbitkę u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Grady Hendrix to amerykański pisarz, dziennikarz i autor wielu horrorów. "Jak sprzedać nawiedzony dom" to najnowsza powieść Hendrixa, która w polskim tłumaczeniu ukazała się zgoła niedawno, bo pod koniec stycznia. Sam tytuł zabrzmiał tak oryginalnie, że nie potrzebowałam więcej - bez wahania sięgnęłam po książkę. I wiecie co? Od razu przepadłam.

Fabularnie czytelnik poznaje Louise: pracowitą, zawsze poukładaną i umiejącą postawić na swoim kobietę. Wychowuje ona sama pięcioletnią córkę, Poppy, i za wszelką cenę próbuje przy tym nie popełnić identycznych błędów co jej matka. W ogóle gdyby mogła, to Louise chętnie zapomniałaby o przeszłości. A jednak nie może, ponieważ niespodziewanie dowiaduje się o tragicznej śmierci rodziców. W związku z tym zostaje zmuszona do powrotu w rodzinne strony, do miasta i domu, którego szczerze nienawidzi.

Gdy dociera na miejsce, okazuje się, że wiele spraw dość mocno się pokomplikowało. Dziwnym trafem wszystkie związane są z jej młodszym bratem, Markiem. Osobą, którą Louise wyjątkowo gardzi. Ale wystarczy tylko załatwić kilka spraw, w tym sprzedać dom, by mogła wrócić do Poppy i swojego poukładanego, doskonałego życia.

Tylko jak sprzedać dom, który okazuje się nawiedzony? Czy to w ogóle możliwe?

Zręcznie wymyślona fabuła, mistrzowsko wykreowani bohaterowie z krwi i kości oraz błyskotliwa, zabawna, ale momentami mrożąca krew w żyłach historia to zaledwie kilka powodów, dzięki którym pokochałam się z twórczością Grady'ego Hendrixa. "Jak sprzedać nawiedzony dom" już od pierwszych stron powaliło mnie swoją oryginalnością oraz wyjątkowym dopracowaniem. Podczas czytania odniosłam wrażenie, że autor stworzył plan, który skrupulatnie i bez żadnych odstępstw realizował. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Całość totalnie zagrała, a przy tym sprawiała wrażenie, jakby działa się w rzeczywistości, tak prawdziwe się wszystko wydawało.

W "Jak sprzedać nawiedzony dom" pojawiają się dwa aspekty, o których muszę wspomnieć i które kompletnie zmiotły pozostałe. W pozytywnym tego słowa znaczeniu, oczywiście. Pierwszy dotyczy stworzenia bohaterów. Louise, Mark, ich rodzice oraz inne, poboczne postacie otrzymali własny, niekwestionowany przydział cech charakteru. Posiadali zalety i mnóstwo wad, a przy tym często się gubili, popełniali błędy oraz robili wszystko, by sprawiać wrażenie jak najbardziej żywych. Autor dla każdego wymyślił realistyczną przeszłość, a także doskonale budował relacje i stwarzał konflikty. Umiejętność godna pozazdroszczenia.

Drugim aspektem była wspaniale zbudowana, gęsta atmosfera. Towarzyszyła mi ona niemal przez całą książkę, dzięki czemu czułam, że czytam horror. Czułam lęk, lekką niepewność podszytą obawą przed dalszymi wydarzeniami. Znalazło się też parę momentów, gdzie miałam ochotę uciec. Motyw nawiedzonego domu okupowanego przez opętane laleczki wywarł na mnie piorunujące, mocne wrażenie - nigdy w życiu nie kupię żadnej lalki. Serio.

Najsłabszym elementem "Jak sprzedać nawiedzony dom" było zakończenie. Po doskonałym wprowadzeniu i intrygującym środku historii oczekiwałam wielkiego bum. Czegoś, co wstrząśnie moim światem, co zmiecie mnie z podłogi. Końcówka ostatecznie okazała się tylko niezła. Zabrakło mi wszechobecnej grozy i tego upiornego uczucia, które towarzyszyło mi za każdym razem, gdy Louise przekraczała próg domu rodziców.

Podsumowując, Grady Hendrix stworzył naprawdę dobrą, wartą polecenia książkę. Już dawno nie wsiąkłam aż tak w historię jak w "Jak sprzedać nawiedzony dom". Genialni bohaterowie, gęstniejąca co stronę atmosfera i opętane laleczki to coś, w co warto iść, jeżeli lubi się horrory.

Grady Hendrix to amerykański pisarz, dziennikarz i autor wielu horrorów. "Jak sprzedać nawiedzony dom" to najnowsza powieść Hendrixa, która w polskim tłumaczeniu ukazała się zgoła niedawno, bo pod koniec stycznia. Sam tytuł zabrzmiał tak oryginalnie, że nie potrzebowałam więcej - bez wahania sięgnęłam po książkę. I wiecie co? Od razu przepadłam.

Fabularnie czytelnik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niecały miesiąc temu premierę miała kolejna książka Christiny Lauren - pisarskiego duetu przyjaciółek, których romanse obyczajowe już od kilku lat ogrzewają serca swoich czytelników. Do tej pory przeczytałam wszystkie wydane w Polsce powieści i mogę śmiało powiedzieć, że jeśli chodzi o historie romantyczne, tym dwóm kobietom zawierzam w pełni. Sięgnięcie więc po "Miłość i inne słowa" było więc wyłącznie kwestią czasu.

Fabularnie opowieść toczy się dwutorowo, w teraźniejszości i przeszłości. Główną bohaterką jest z pozoru poukładana i spokojna Macy, stażystka na oddziale pediatrii w szpitalu, która w międzyczasie udaje, że planuje ślub z mężczyzną, którego zna od... kilku miesięcy. Nie brzmi to jak dobry wybór, zwłaszcza że poza minimalnym zauroczeniem Macy nie czuje do narzeczonego zbyt wiele.

Co innego do Elliotta, przyjaciela sprzed lat. O czym Macy przypomina sobie niespodziewanie, gdy zupełnym przypadkiem wpada na niego w kawiarni. Wspomnienia wracają, powstrzymywane przez dekadę uczucia stają się dynamitem z podpalonym lontem - tylko czekać, aż wybuchną.

Czy Macy i Elliotowi pisane jest szczęśliwe zakończenie? Czy wyjaśnią sobie sytuację, przez którą stracili kontakt na jedenaście lat? Co z ich uczuciami? Czy nadal znaczą dla siebie tyle, co wtedy?

"Miłość i inne słowa" to słodko-gorzka opowieść o stracie, nadziei i niesamowitej przyjaźni, której nie jest w stanie zepsuć ani upływający czas, ani odległe kilometry. Historia poruszy nawet najbardziej zatwardziałe serca i udowodni, że pojęcie bratniej duszy istnieje.

Prowadzenie narracji w dwóch różnych czasach było doskonałym zabiegiem, ponieważ czytelnik mógł w stu procentach poczuć oraz zrozumieć więź powstałą między Elliottem a Macy. Widział ich pierwsze spotkanie, śledził kolejne rozmowy, najpierw zupełnie niewinne, a z czasem przeradzające się w prawdziwe gierki słowne, przeżywał z nimi dobre i złe chwile. Pojawiło się również wiele niewiadomych i gdzieś ciągle przewijało się wspomnienie "tej sylwestrowej nocy", co skutecznie budowało napięcie i nie pozwalało odejść od lektury nawet na sekundę. Nie zamierzam jednak ukrywać, że wydarzenia mające miejsce w przeszłości znacznie bardziej mi się podobały. Dorośli bohaterowie nie zdobyli mojej sympatii, zwłaszcza Macy. Kobieta błądziła po omacku, nie miała żadnego charakteru i momentami była nudniejsza niż flaki z olejem. To z nastoletnimi bohaterami zbudowałam więź.

Książce notorycznie towarzyszy smutek, nawet pomimo wielu zabawnych i naprawdę pozytywnych fragmentów. Śmierć matki Macy przewija się w zachowaniu dziewczyny, w jej podejściu do życia, co wcale nie jest zaskakujące - utrata rodzica w wieku dziesięciu lat to więcej niż tragedia. Dlatego relacja Macy z Elliottem naprawdę zyskuje na wyjątkowości, staje się jedyną w swoim rodzaju. Emocje wylewające się ze stron w pewnym momencie tak mnie przytłoczyły, że się popłakałam. Na serio. Nie żartuję. Moje łzy to coś bardzo niespotykanego, więc tylko możecie sobie wyobrazić jak mocno wczułam się w historię.

"Miłość i inne słowa" to książka zdecydowanie warta polecenia, ponieważ poza intrygującą fabułą wyciągniecie z niej tony najróżniejszych emocji. A to właśnie przelane tam uczucia są jej największym atutem. Pozwolą one mocno zżyć się z bohaterami (zwłaszcza tymi z młodości), zaczarują, wciągną do granic możliwości i zdecydowanie nie dadzą wam zasnąć. Kolejny świetny romans spod pióra Christiny Lauren!

Niecały miesiąc temu premierę miała kolejna książka Christiny Lauren - pisarskiego duetu przyjaciółek, których romanse obyczajowe już od kilku lat ogrzewają serca swoich czytelników. Do tej pory przeczytałam wszystkie wydane w Polsce powieści i mogę śmiało powiedzieć, że jeśli chodzi o historie romantyczne, tym dwóm kobietom zawierzam w pełni. Sięgnięcie więc po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Bogobójczyni" to debiut autorstwa nortumbryjskiej pisarki, Hannah Kaner. Książka otwiera trylogię "Upadli bogowie" i na ten moment została przetłumaczona przynajmniej na dwanaście języków. Poleca się ją fanom naszego rodzimego "Wiedźmina" oraz "Amerykańskich bogów". Osobiście raczej nigdy nie zwracam uwagi na porównania do innych powieści, podobnie i w tym przypadku - do sięgnięcia po "Bogobójczynię" przekonał mnie przede wszystkim fascynujący opis.

Zacznijmy jednak od początku.

Kissen, główną bohaterkę, poznajemy w trudnych okolicznościach. Dziewczyna budzi się otumaniona narkotykiem. Jest sparaliżowana, nie potrafi się ruszyć, jedynie z przerażeniem śledzi kolejne wydarzenia, kiedy to zostaje przywiązana do beli na stosie, gdzie razem z rodziną ma niedługo spłonąć. Na cześć bogini ognia. Ma zginąć jako ofiara wśród wrzasków jej umierających braci oraz matki. Kissen niespodziewanie ratuje ojciec, który odcina córce nogę i powierza swojemu dawnemu kochankowi, bogowi, Osidisenowi.

Bycie świadkiem tragicznej śmierci rodziny, poczucie zdrady i rosnąca nienawiść do bogów - całokształt sprawia, że wybrana przez Kissen profesja nie wydaje się niczym zaskakującym. Jest veigą, osobą, która na chleb zarabia mordowaniem bogów. W trakcie jednej z takich podróży przypadkowo poznaje Inarę. Dziewczynkę, która w niewytłumaczalny sposób związana jest z bogiem niewinnych kłamstewek...

W historii do głosu dochodzi również Elogast. Piekarz, przyjaciel króla Middrenu oraz były żołnierz. Wskutek niecodziennej prośby porzuca on dotychczasowe życie i wyrusza w świat, by ocalić Arrena.

W jaki sposób los połączy tę trójkę z pozoru kompletnie różnych osobowości? Czy nie skoczą sobie do gardeł przy pierwszym spotkaniu? Bogobójczyni, piekarz i dziewczynka - tylko bogowie raczą wiedzieć, jak zakończy się ta opowieść...

Hannah Kaner stworzyła magiczną, fascynującą oraz intrygującą opowieść. Wykreowany świat od początku wydał się niesamowicie realistyczny, a rządzące nim prawa przemyślane i logiczne. Pomysł na główną fabułę był strzałem w dziesiątkę - nie dało rady przestać podążać za bohaterami. Gdybym miała i czas, i możliwości nie oderwałabym się od książki nawet na sekundę.

Największą zaletą książki był zdecydowanie wątek bogów. Istot, które potrzebowały wiernych i świątyni, by w ogóle istnieć. Żądali darów oraz ofiar. Niektórym wystarczyły skromne podarki, jednak niektórzy wymagali krwi, śmierci oraz dużego poświęcenia. Każdy bóg był inny, zarówno z wyglądu jak i z charakteru, dzięki czemu nigdy tak naprawdę nie miało się pojęcia, na kogo się trafi.

Kreacja Kissen wypadła dobrze. Główna bohaterka posiadała cechy wykraczające poza schemat podobnych historii: kaleka niosąca śmierć. Widać, że autorka pokusiła się o oryginalność. Największy problem miałam z Inarą - nie wiem czemu, ale dziewczynka przez połowę książki okropnie mnie irytowała swoim infantylnym zachowaniem. Wiadomo, była młoda, wiele przeżyła, jednak nie potrafiłam zdzierżyć jej często występującego, bezgranicznego zaufania do obcych. Elogast to zdecydowanie mój faworyt, mimo że nierzadko bywał przewidywalny i aż do granic możliwości stawiał siebie na drugim piedestale.

Ogromnym atutem "Bogobójczyni" było również zaskakujące zakończenie. Ostatnie pięćdziesiąt stron to istna jazda bez trzymanki, sprawiająca, że serce albo zamiera zaszokowane, albo wyskakuje z piersi od nadmiaru emocji.

W kilku słowach podsumowania: Hannah Kaner wkroczyła w literacki świat ze świetnym debiutem. Historia miejscami powala na łopatki, przygniata, by za parę stron zasiać ziarno nadziei. Wywołuje wiele, często sprzecznych, uczuć, oraz zachwyca intrygująco wykreowanym światem. "Bogobójczyni" to książka zdecydowanie zasługująca na waszą uwagę, zwłaszcza jeśli lubicie motyw złych bogów oraz walki z niesprawiedliwością. Polecam i czekam na drugi tom!

"Bogobójczyni" to debiut autorstwa nortumbryjskiej pisarki, Hannah Kaner. Książka otwiera trylogię "Upadli bogowie" i na ten moment została przetłumaczona przynajmniej na dwanaście języków. Poleca się ją fanom naszego rodzimego "Wiedźmina" oraz "Amerykańskich bogów". Osobiście raczej nigdy nie zwracam uwagi na porównania do innych powieści, podobnie i w tym przypadku - do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najczęściej po książki świąteczne sięga się w okresie przedświątecznym, jednak dla twórczości Christiny Lauren byłam skłonna zrobić wyjątek. Choinka co prawda jeszcze stoi, a śnieg za oknem zakrył całą ziemię, jednak nie czuć już w powietrzu tego specyficznego klimatu oczekiwania. A mimo to zupełnie przepadłam w "Miłości na święta".

Maelyn Jones to młoda, dwudziestosześcioletnia kobieta, która aktualnie dotarła do najgorszego punktu w swoim życiu. Znowu mieszka z matką, mężczyzna, z jakim się spotykała, okazał się żonaty, a na samą myśl o swojej pracy dostaje dreszczy. Gdy nadchodzi ten moment w roku, gdzie razem z rodziną i przyjaciółmi udaje się na święta do chatki w Utah, może wreszcie odetchnąć. Albo nie, ponieważ podczas pobytu dokonuje kilku nieprzemyślanych, błędnych wyborów, skutkiem czego powrót do domu odbywa się w gorzkiej atmosferze.

Mae nie jest gotowa, by opuścić ukochaną chatkę, którą właściciele zamierzają sprzedać. Wypowiada życzenie do wszechświata, po czym... w samochód uderza ciężarówka. Kobieta niespodziewanie budzi się i ze zgrozą uświadamia sobie, że znajduje się na pokładzie samolotu zmierzającego do Utah. Cofnęła się w czasie o sześć dni, znów jedzie na święta do chatki...

Czy Mae tym razem podejmie właściwe decyzje? A jeśli nie, to co w odpowiedzi otrzyma od wszechświata?

Po przeczytaniu jestem w stanie z ręką na sercu stwierdzić, że "Miłość na święta" to moja ulubiona książka Christiny Lauren. Odnalazłam w niej wszystko to, co uwielbiam w romansach świątecznych: magiczną atmosferę, dużą dozę humoru, tonę emocji oraz dużo empatii w stosunku do głównej bohaterki. Już po dwóch rozdziałach byłam w stanie stwierdzić: to książka, do której będę wracać i która zostanie w mojej pamięci na dłużej.

Mae Jones to wyjątkowa bohaterka. Ma cięty dowcip, który potrafi rozbawić. Na zewnątrz wydaje się być poukładana od a do zet, jednak w jej wnętrzu panuje istny harmider. Lawiruje między dwoma braćmi, do jednego wzdychając w ukryciu od trzynastego roku życia, ale to z drugim najczęściej spędza czas. Boi się odrzucenia i podjęcia ostatecznej decyzji, co sprawia, że ogólnie jest nieszczęśliwa. I zdecydowanie nie da się jej nie polubić. Ja do Mae przywiązałam się niemal od razu - była jak żywa. Jakbym śledziła losy przyjaciółki. a nie wymyślonej postaci.

Bardzo podobała mi się relacja między Mae a Andrew. Obydwoje znali się od dziecka, więc wiedzieli o sobie dosłownie wszystko. Moment, w którym Andrew poznaje prawdę, że jest jej crushem od wielu, wielu lat, staje się momentem przełomowym. To, co między nimi kiełkuje, jest szczere, ani trochę nie zalatuje fałszem. I jest bardzo romantyczne, co czuć od pierwszej do ostatniej strony książki.

Na wspomnienie zasługuje jeszcze motyw magicznego życzenia. W "Miłości na święta" do głosu dochodzi ktoś (albo coś) z wyższej, nienamacalnej sfery, który postanawia umieścić Mae w zamkniętej pętli czasu. Dziewczyna co chwilę przeżywa ten sam dzień, rodem z filmu "Dzień Świstaka", czego śledzenie jest niezwykle zabawne i urocze. Nie wiem, jak wy, ale ja w świątecznych książkach uwielbiam takie nadprzyrodzone dodatki, dzięki czemu magia świąt staje się bardziej odczuwalna. Niemal namacalna.

"Miłość na święta" to niezwykle ciepła, zabawna i romantyczna opowieść o zagubionej dziewczynie, która utknęła w czasie. O złych wyborach i nieprzemyślanych decyzjach, o życiu w nieszczęściu i w strachu przed podjęciem ostatecznego kroku, o okłamywaniu własnego serca, mimo że krzyczy głośniej niż rockman na koncercie. Christina Lauren stworzyła przepiękną historię, którą będę polecać na każdym kroku i nie tylko w okresie okołoświątecznym. To książka, którą naprawdę warto poznać. Jest wyjątkowa. Polecam wszystkim i każdemu z osobna. :)

Najczęściej po książki świąteczne sięga się w okresie przedświątecznym, jednak dla twórczości Christiny Lauren byłam skłonna zrobić wyjątek. Choinka co prawda jeszcze stoi, a śnieg za oknem zakrył całą ziemię, jednak nie czuć już w powietrzu tego specyficznego klimatu oczekiwania. A mimo to zupełnie przepadłam w "Miłości na święta".

Maelyn Jones to młoda,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam thrillery, w których głównym motywem jest poszukiwanie zaginionych osób. Dlaczego? Bo to, czy ostatecznie osoba okaże się martwa czy żywa za każdym razem jest dla mnie niemałym zaskoczeniem. Lubię czuć dreszczyk emocji i tę niepewność towarzyszącą głównemu bohaterowi, który potyka się o poszlaki, lawiruje w dowodach i przeszukuje miejsca pobytu zaginionego.

Po przeczytaniu więc opisu książki Francka Thillieza, francuskiego pisarza, nie mogłam przejść obok obojętnie. Zdarzyło się dwa razy jest kontynuacją "Manuskryptu niedokończonego" - od razu zdradzę, że nie czytałam pierwszej części. I na szczęście nijak nie przeszkodziło mi to w odbiorze lektury. W ogóle mam wrażenie, że brak znajomości poprzedniego tomu sprawił, że "Zdarzyło się dwa razy" odebrałam mocniej, wyraźniej i kompletnie przepadłam w historii.

Ale po kolei.

Kiedy w 2008 roku znika siedemnastoletnia Julie, porucznik żandarmerii, Gabriel Moscato gotów jest nawet wskoczyć w ogień, by odnaleźć córkę. Wpada w wir obsesyjnych poszukiwań, które momentami zderzają się z szaleństwem. Pewnego dnia melduje się w hotelu Falaise, a po dość dziwnej nocy budzi się w nieswoim pokoju na innym piętrze. Gdy idzie do recepcji wyjaśnić sytuację okazuje się, że jest rok 2020. Od zaginięcia jego córki nie minęły miesiące, lecz lata...

W międzyczasie w Sagas, górskim miasteczku, znalezione zostają zwłoki młodej dziewczyny. Stawia to na nogi całą żandarmerię, w tym kapitana Paula Lacroixa. Czy znaleziona dziewczyna to zaginiona przed laty Julie? Skąd ten nagły zanik pamięci u Gabriela? Dokąd zaprowadzą bohaterów kolejne poszlaki? Może nad porzucony domek gdzieś w górach?

"Zdarzyło się dwa razy" to niesamowita, porywająca i trzymająca w napięciu historia. Rozdziały są dość krótkie, co przyspiesza akcję i nadaje całości specjalnego charakteru. Jest dynamicznie, mrocznie oraz zdecydowanie emocjonująco. Każdy wątek śledzi się z równie dużym zaangażowaniem, chociaż ten związany z zanikiem pamięci u Gabriela jakoś najmocniej przypadł mi do gustu. Dzięki temu zupełnie nie miałam pojęcia, co się wydarzy ani co się wydarzyło. Śledziłam więc tę opowieść na dwóch płaszczyznach czasowych, w obu czując się jak zagubiona, smarkata nastolatka.

Franck Thilliez cudownie poradził sobie z kreacją bohaterów. Byli realistyczni. Wady zderzały się z kilkoma zaletami, a brudne, ciężkie życie niemal przygniatało ich do ziemi. Po wydarzeniach, jakie autor im zaserwował, ja z pewnością bym się już nie podniosła.

Podobało mi się, że w "Zdarzyło się dwa razy" każdy wątek został doskonale przemyślany. Nie znalazłam ani jednego braku, ani jednego niedopowiedzenia. Wszystko ostatecznie ułożyło się w jasną całość, po której nie mogłam się przez kilka godzin pozbierać. Zakończenie mną wstrząsnęło. Zupełnie nie spodziewałam się, że historia potoczy się w takim kierunku.

W książce zaledwie jeden moment nie do końca mnie urzekł. Mowa o Louise (córce Paula) i jej chłopaku - przeczuwałam taki rozwój wydarzeń. Poza tym Louise momentami przypominała Julie, jakby autor na siłę próbował stworzyć analogię: ojciec, który nie zna własnej córki.

Podsumowując, "Zdarzyło się dwa razy" to majstersztyk. Książka pochłania od pierwszej do ostatniej strony. Wzbudza emocje na potęgę, wciąga w wir zaskakujących i mocnych wydarzeń, a dodatkowo pobudza wyobraźnię do maksimum. Nie trzeba czytać pierwszej części, by nadążyć, co jest moim zdaniem dużym plusem. Franck Thilliez stworzył wspaniałą historię, o której szybko nie zapomnę. Polecam.

Uwielbiam thrillery, w których głównym motywem jest poszukiwanie zaginionych osób. Dlaczego? Bo to, czy ostatecznie osoba okaże się martwa czy żywa za każdym razem jest dla mnie niemałym zaskoczeniem. Lubię czuć dreszczyk emocji i tę niepewność towarzyszącą głównemu bohaterowi, który potyka się o poszlaki, lawiruje w dowodach i przeszukuje miejsca pobytu zaginionego.

Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Mallaroy" to historia, o której po raz pierwszy usłyszałam gdzieś w roku 2016/2017. Namiętnie poczytywałam wówczas Wattpada, gdzie natrafiłam właśnie na tę opowieść. Opis i okładka bardzo mi się spodobały, ale nie zdążyłam jej przeczytać, ponieważ pochłonęły mnie najpierw inne "książki", a potem przeniosłam się w stu procentach na te wydane.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy w maju 2023 śmignęła mi wieść o nadchodzącej premierze "Mallaroy" w wersji papierowej za pośrednictwem wydawnictwa seeYA (imprint Czarnej Owcy). Bez wahania sięgnęłam i oto jestem. Zwarta i gotowa, by opowiedzieć wam co nieco o tej historii. A gwarantuję, że będzie co opowiadać. :)

Zacznijmy od tego, że "Mallaroy" to pierwszy tom trylogii o tejże nazwie, autorstwa A. M. Juny. Jest to fantastyka młodzieżowa, która opowiada o losach dwóch sióstr bliźniaczek: Alei i Erin Lanford. Pewnego dnia Alea niespodziewanie poznaje swoją ukrytą moc; staje się zmiennokształtną. Wskutek zrządzenia losu oraz kilku dziwnych akcji do magicznej szkoły udaje się jednak jej zwyczajna, człowiecza siostra, Erin.

Dziewczyny po raz pierwszy od lat zostają rozdzielone. Alea mierzy się ze sprawami wagi światowej (a przynajmniej bezpośrednio związanych ze światem magicznym). A jedyne, co pozostało Erin, to udawanie siostry oraz niedanie się zabić uczniom takim jak: wampiry, wilkołaki, zmiennokształtni, magowie czy łowcy.

Jedno jest pewne: obie mają pełne ręce roboty.

"Mallaroy" to jedna z tych książek, które bardzo łatwo wciąga w swoje przygody. Tu z początku miałam lekki problem, lecz kiedy siostry zajęły już przykazane im miejsca, od razu poleciałam z fabułą do przodu. Historia jest kolorowa, pełna zabawnych momentów oraz bogata w magiczne motywy - upodobałam sobie zwłaszcza ten związany ze szkołą, do której uczęszczają nadnaturalni nastolatkowie.

Pomysł podmiany sióstr zdecydowanie wyszedł, a ja ani przez chwilę nie czułam rażącego naciągania faktów, byleby popchnąć akcję. Wszystkie wątki poprowadzono bardzo dobrze, choć nie zamierzam ukrywać, że te dotyczące Erin mocniej chwyciły mnie za serce. Momentami odnosiłam wrażenie, że Alea znikała gdzieś na drugi plan, ale rozumiem, że w pierwszym tomie chodziło raczej o przedstawienie świata i rządzących nim prawami.

Podobało mi się stworzenie różnych rodzajów nadnaturalnych oraz podzielenie ich na klasy. Każda rasa miała również indywidualny system rządzenia społeczeństwem, co mi się spodobało. Monarchia u wampirów, demokracja u reszty - ciekawy zabieg, który ostatecznie sprawił wiele kłopotów bohaterom. Moment zderzenia Erin ze światem magicznym wydawał mi się najlepszy, najbardziej zabawny i najmniej oczywisty. Nie zliczę, ile razy podczas czytania wykwitł mi na twarzy szeroki uśmiech. A i może jakieś parsknięcie śmiechem się wyrwało z krtani.

"Mallaroy" A. M. Juny to zdecydowanie książka warta polecenia. Jest to debiut autorki, który uznałam za najlepszy w 2023 roku. Historia porywa, bawi i niesamowicie wciąga, a do tego jest spójna, a wydarzenia logiczne i dynamiczne. Nie zraźcie się dość miałkim początkiem, bo im dalej w las tym lepiej. Obiecuję. Dobrze, że drugi tom już czeka na mojej półce, nie będę musiała wyć jak wilkołak z niecierpliwości. :)

"Mallaroy" to historia, o której po raz pierwszy usłyszałam gdzieś w roku 2016/2017. Namiętnie poczytywałam wówczas Wattpada, gdzie natrafiłam właśnie na tę opowieść. Opis i okładka bardzo mi się spodobały, ale nie zdążyłam jej przeczytać, ponieważ pochłonęły mnie najpierw inne "książki", a potem przeniosłam się w stu procentach na te wydane.

Jakie było moje zdziwienie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie wiem, jak wygląda to u was, ale żeby sięgnąć po historię o seryjnych mordercach, muszę mieć specjalny nastrój. Zwykle są to ciężkie, wyniszczające psychicznie książki, dlatego idealnym tłem zwykle jest nocna, deszczowa pora. Mam wrażenie, że wtedy całą treść odbiera się z podwójną mocą, a ostateczne wrażenia stają się pełniejsze.

I tak też stało się tym razem.

"La Bestia" to reportaż napisany przez znanego i cenionego autora powieści kryminalnych, Przemysława Piotrowskiego. Akcja ma miejsce w Kolumbii, kraju położonym w północno-zachodniej części Ameryki Północnej, znanym przede wszystkim z produkcji kawy i bananów. Kolumbia jest miejscem barwnym, bogatym kulturowo oraz pełnym najróżniejszych zabytków rozpoznawanych na całym świecie. Niestety, zdecydowanie nie należy do krajów bezpiecznych. Porwania, kradzieże czy napady z bronią w ręku stoją tam na porządku dziennym, zwłaszcza w wielkich miastach takich jak Bogota czy Medellin.

I to właśnie z Kolumbii pochodzi Luis Alberto Garavito Cubillos. Bestia, bo tak nazwało go społeczeństwo, to jeden z najokrutniejszych, najbrutalniejszych seryjnych morderców chodzących po tym świecie. Został skazany za zabójstwo 138 dzieci, chociaż ostateczną ilość ofiar szacuje się na ok. 600 (szczątki nadal są znajdowane na terenie Kolumbii, Ekwadoru i Wenezueli).

"La Bestia" to reportaż całkowicie poświęcony postaci Cubillosa. Przemysław Piotrowski specjalnie wyruszył na niebezpieczną wyprawę do Kolumbii, by dokładnie zbadać temat, by podążyć śladem seryjnego mordercy. Książka kolejno przedstawia życie Bestii, lecz robi to w sposób fabularny. Nie skupia się na samych suchych faktach. Do każdego rozdziału dołączono również posłowie w postaci migawek z podróży, w których autor dokładnie opisał wydarzenia mające miejsce po przekroczeniu kolumbijskiej granicy.

Przemysław Piotrowski wykonał kawał dobrej roboty, tworząc tę książkę. Historia jest rzetelna i rzeczowa. W żadnym momencie nie poczułam znudzenia, ba! z wielkim rozemocjonowaniem śledziłam kolejne losy seryjnego mordercy, jego życie i wybory, których dokonywał. Jedyny zarzut mam do wspomnianych wcześniej migawek z podróży - często wydawały się bardziej przegadane niż rozdział, a przecież czytelnik sięga po książkę, by poznać najmroczniejsze otchłanie duszy Bestii, a nie z nadzieją przeczytania dziennika wyprawy.

"La Bestia" to książka warta polecenia. Z racji poruszanej tematyki odradzałabym ją jednak młodszym czytelnikom. Treści są brutalnie dosadne, co nie każdemu może przypaść do gustu. Jeżeli jednak pragnie się poznać życie Luisa Alberto Garavito Cubillosa, to bez wahania warto sięgnąć.

Nie wiem, jak wygląda to u was, ale żeby sięgnąć po historię o seryjnych mordercach, muszę mieć specjalny nastrój. Zwykle są to ciężkie, wyniszczające psychicznie książki, dlatego idealnym tłem zwykle jest nocna, deszczowa pora. Mam wrażenie, że wtedy całą treść odbiera się z podwójną mocą, a ostateczne wrażenia stają się pełniejsze.

I tak też stało się tym razem.

"La...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeżeli chodzi o komedie romantyczne, to mam kilku autorów, po których książki sięgam w ciemno i wiem, że mnie nigdy nie zawiodą. Jedną z takich osób jest Christina Lauren (a właściwie duet dwóch osób, ponieważ pod tym pseudonimem literackim kryją się dwie przyjaciółki) - w swoich powieściach potrafi mnie rozbawić, a czasami wzruszyć... z rozbawienia. :) Doskonale lawiruje emocjami własnych bohaterów, buduje dynamiczną opowieść i przede wszystkim kreuje wciągającą, niebanalną fabułę.

Sięgając po "Idealnie sparowanych", właśnie takich wrażeń oczekiwałam. Czy je otrzymałam? Zaraz zobaczycie. Czy raczej przeczytacie. :)

Zacznę od tego, że "Idealnie sparowani" opowiadają o zabieganym, szalonym życiu Felicity "Fizzy" Chen, znamienitej autorki powieści romantycznych, z jaką po raz pierwszy można się spotkać we "Wzorze na miłość". Osoby, które jej nie przeczytały, niech się nie martwią, ponieważ obie te książki przedstawiają zupełnie odrębne historie, a jedyne, co je łączy, to dwie przyjaciółki. W każdym razie Fizzy aktualnie trafia wyjątkowo wredna blokada pisarska, nie potrafi też ponownie otworzyć się na szybkie, niezobowiązujące spotkania z mężczyznami. Pragnie miłości, lecz nie potrafi jej znaleźć.

Do czasu aż do gry wkracza Connor Prince, twórca filmów dokumentalnych. Mężczyzna przyparty do muru przez swojego szefa musi zmierzyć się z wyprodukowaniem telewizyjnego show, w którym głównym celem są... randki. Connor proponuję główną rolę właśnie Felicity Chen, na co ta zgadza się pod pewnymi, prawie niemożliwymi do spełnienia warunkami. Ale Fizzy nie zna Connora i nie wie, że zrobi on wszystko, by nagrać ten przeklęty program i móc wrócić do spokojnego kręcenia dokumentów.

Co się stanie, jeśli ta dwójka wyląduje razem na planie? Czy Fizzy odnajdzie miłość wśród licznego grona kandydatów? Jakim człowiekiem naprawdę okaże się Connor?

W "Idealnie sparowanych" Christina Lauren ponownie dowodzi, że umiejętność pisania komedii romantycznych wyssała z mlekiem matki. Historia jest niesamowicie zabawna - głównie za sprawą charakternych, niedających w kaszę dmuchać bohaterów z dwóch kompletnie różnych światów. Wciąga do granic możliwości i wywołuje emocje niemal co każde zdanie.

I jest zdecydowanie lepsza od "Wzoru na miłość". Przykro mi to mówić, ale opowieść miłosna Jess zupełnie nie umywa się do opowieści Fizzy. Felicity już od pierwszej strony zawładnęła czytelnikiem, sprawiając, że oderwanie od lektury graniczyło z cudem. W oka mgnieniu przywiązałam się do tej krnąbrnej, sarkastycznej, ale i niezwykle otwartej, szczerej i sympatycznej kobiety. Kibicowałam jej na każdym kroku, zwłaszcza podczas interesujących "rozmów" z Connorem. :) Zresztą, autorki bardzo zręcznie poprowadziły główną relację między głównymi bohaterami; ani razu nie wyczułam w ich zachowaniu fałszu czy przegięcia. Znajomość Fizzy i Connora rozwijała się we własnym, niezakłamanym tempie, dzięki czemu zyskiwała na wartości.

Swoją drogą, ogromnie podobało mi się wspomniane wcześniej zderzenie światów bohaterów. Życie Fizzy pędziło na łeb na szyję, miała co chwila nowe pomysły, nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Z kolei Connor, jako pełnoetatowy tata, musiał zachowywać się odpowiedzialnie i rozważnie. Choć zdradzę wam, że w towarzystwie Fizzy nie da się przez cały czas trzymać poziomu. W końcu człowiek się podda i razem z nią wpadnie w wir szaleństw i dziwnych atrakcji.

Podsumowując, bo trochę się rozpisałam, "Idealnie sparowani" to zdecydowanie "idealny" przepis na ciekawe, leniwe popołudnie. Sięgając po książkę, spodziewajcie się dużej tony emocji oraz ust bolących od ciągłego, nieschodzącego uśmiechu. Historia porwie was od pierwszej strony, wywinie koziołka, troszkę sponiewiera, a ostatecznie bardzo usatysfakcjonuje. Spędzicie przy niej naprawdę dobry czas. Polecam!

Jeżeli chodzi o komedie romantyczne, to mam kilku autorów, po których książki sięgam w ciemno i wiem, że mnie nigdy nie zawiodą. Jedną z takich osób jest Christina Lauren (a właściwie duet dwóch osób, ponieważ pod tym pseudonimem literackim kryją się dwie przyjaciółki) - w swoich powieściach potrafi mnie rozbawić, a czasami wzruszyć... z rozbawienia. :) Doskonale lawiruje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Oleandrowy miecz" to drugi tom cyklu "Płonące królestwa", autorstwa Tashy Suri - brytyjskiej, wielokrotnie nagradzanej (m.in. zdobyła nagrodę imienia Sydneya J. Boundsa dla najlepszej debiutantki przyznawaną przez British Fantasy Society) pisarki, aktualnie zajmującej się nauką pisarstwa, bywającej czasami bibliotekarką i posiadającej kota.

Po epickim zakończeniu pierwszej części, tj. Jaśminowego tronu, Malini razem z własnym wojskiem idzie po swoje. Idzie do stolicy, by raz na zawsze rozliczyć się z najstarszym bratem, Ćandrą, i przejąć władzę nad Paridźatdwipą. Po drodze doświadcza wielu niebezpieczeństw i przykrości, zwłaszcza kiedy jej ludzie wydają się być oddani bardziej jej bratu Aditji niż samej Malini. Brud, śmierć, nieposłuszeństwo, głód i przede wszystkim strach przed nadchodzącą bitwą, poniekąd z góry skazaną na przegraną, towarzyszą Malini niemal co krok.

Postanawia więc wezwać posiłki w postaci oddanej Priji - świątynnej starszej oraz władczyni Ahiranji - z którą kiedyś połączył ją niezobowiązujący romans. Sęk w tym, że ów romans z biegiem czasu zaczyna przeradzać się w szczere i silne uczucie...

Światu nadal grozi butwienie (ludzie dosłownie stają się roślinami), a do Ahiranji przybywają jakszowie, czczeni od lat bogowie, który okazują się zupełnie nie takimi osobistościami, jakich się spodziewano. Są niebezpieczni, niezwykle potężni i nie powstrzymają się przed naporem żadnego miecza.

Czy Malini uda się pokonać brata i zdobyć upragnioną władzę nad krajem? Czy Prija okiełzna swoje nowo nabyte moce? Kim w rzeczywistości okażą się bezwzględni jakszowie? I kto tak naprawdę stanie się prawdziwym zagrożeniem dla świata?

"Oleandrowy miecz" to epicka fantasy, w której walka o władzę splata się z wierzeniami bohaterów. Tasha Suri w drugim tomie Płonących królestw skupia się bardziej na pokazaniu stworzonego świata oraz rządzących nim prawami niż na rzeczywistym pchaniu akcji do przodu. Nie twierdzę jednak, że fabuła stoi w miejscu. Cały czas wolno maszeruje do celu, identycznie jak Malini wraz ze swoim wojskiem.

W "Oleandrowym mieczu" pojawia się naprawdę, naprawdę wiele przeróżnych motywów, dzięki którym oderwanie od książki graniczy z cudem. Choć nie od razu, ponieważ z początku ciężko było mi się wkręcić w fabułę oraz przypomnieć sobie, co się w ogóle działo w poprzednim tomie, kto jest kim i czego chce. Na szczęście autorka pomału przytaczała poprzednie wydarzenia, dzięki czemu po kilku rozdziałach udało mi się połapać i wszystko zrozumieć.

Na największą uwagę wg mnie zasługuje motyw religii, w której wyznawczynie muszą dobrowolnie spłonąć na stosie, by zadowolić Matki Płomienia. Jest to brutalne, mocne, ale i świetne ukazanie tego, ile ludzie są w stanie poświęcić we własnej wierze. Dodatkowo ów religia mocno przeplata się z mitologicznymi bytami. Na świecie pojawiają się bóstwa, do jakich od lat się modlono i jakim oddawano cześć. Sęk w tym, że pojawiają się oni pod dość zaskakującą postacią i zupełnie, ale to zupełnie nie są tacy, jak się pierwotnie spodziewano.

Tasha Suri dosadnie porusza wątek kobiet stojących niżej w społecznej hierarchii z mężczyznami. Malini musi się podwójnie starać, by zyskać władzę, w porównaniu do jej starszych braci. I robi to. Za każdym razem udowadnia, że kobiety wcale nie istnieją po to, by płodzić mężom dzieci, by stać gdzieś w kącie i w odpowiednim momencie, gdy zażyczy sobie tego władca, spłonąć na stosie w imię pseudowiary.

W "Oleandrowym mieczu" czytelnicy spotkają się również z miłosną historią dwóch kobiet żyjących po dwóch stronach barykady. Pojawi się wiele wątków politycznych i strategicznych, przeplatanych gdzieniegdzie krwawymi, brutalnymi walkami. Magia ziemi rozkwitnie w palcach jakszów oraz ich świątynnych wyznawczyń, a przeklęta choroba zwana butwieniem nadal w pędzie będzie opanowywać świat. Innymi słowy: z pewnością nie ma czasu na nudę.

Podsumowując, Tasha Suri napisała naprawdę dobrą kontynuację przepełnioną niecodziennymi wydarzeniami, magią, wiarą oraz zakazaną miłością. "Oleandrowy miecz" miejscami porywa, wzrusza, czasem bawi, a przede wszystkim wciąga do granic możliwości. Choć nie jest idealny, ponieważ miejscami Malini bywała mocno irytująca, często wykorzystując bezwarunkowe oddanie Priji. Odniosłam również wrażenie, że wątek miłosny czasami stawał się zbyt wyciągnięty przed szereg. Mimo tych kilku mankamentów książkę zdecydowanie polecę, zwłaszcza miłośnikom epic fantasy, a sama będę z niecierpliwością wyczekiwać tomu trzeciego.

"Oleandrowy miecz" to drugi tom cyklu "Płonące królestwa", autorstwa Tashy Suri - brytyjskiej, wielokrotnie nagradzanej (m.in. zdobyła nagrodę imienia Sydneya J. Boundsa dla najlepszej debiutantki przyznawaną przez British Fantasy Society) pisarki, aktualnie zajmującej się nauką pisarstwa, bywającej czasami bibliotekarką i posiadającej kota.

Po epickim zakończeniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy Varren znika bez śladu, Isobel nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Zwłaszcza po poznaniu prawdy o sekretnym, innym wymiarze, w którym sny Egdara Allana Poe przekształcają się w rzeczywistość. Tam właśnie przepadł jej ukochany i tam właśnie planuje wyruszyć, by odzyskać go z łap demonicznej kobiety i pazurów innych krwiożerczych potworów.

Aby przenieść się do drugiego wymiaru, potrzebuje odnaleźć przejście, w czym pomóc jej może wyłącznie Reynolds. Ten tajemniczy mężczyzna co roku odwiedza grób Edgara Allana Poe w rocznicę śmierci pisarza, więc Isobel nie ma wyjścia. Razem z przyjaciółką układają przewrotny plan, by w w ten szczególny dzień znaleźć się na cmentarzu w Baltimore.

Czy Isobel uda się przejść "na drugą stronę" i odnaleźć Varrena? Kim w rzeczywistości okaże się tajemniczy Reynolds? A co z samym Varrenem: czy chłopak nie zatracił się aż za bardzo w koszmarach sennych gnanych własną nienawiścią?

"Cienie" to drugi tom trylogii Nevermore autorstwa Kelly Creagh. Podobnie, jak pierwsza część teraz też zanurzycie się w mrocznej opowieści okraszonej gotycko-cmentarnym klimatem. Motyw połączenia snów (a raczej koszmarów) z realnym światem to strzał w dziesiątkę, ponieważ nagminnie będziecie czuli towarzyszący czytaniu niepokój, myśl, że nigdy i nigdzie tak naprawdę nie jesteście bezpieczni.

Tajemniczość i sekrety nadal się pojawiają, lecz im dalej w las, tym ogólny zarys fabuły staje się bardziej przejrzysty. Autorka powoli zaczyna objaśniać zasady działania wykreowanego przez nią świata, a także rzuca kilka ochłapów dotyczących przeszłości Edgara Allana Poe - przyznam, że po te ochłapy rzuciłam się, jakby były największym skarbem.

Zakończenie "Cieni" to jeden wielki zwrot akcji. Kelly Creagh napisała je w sposób niezwykle dynamiczny, przez co momentami miałam wrażenie, jakbym dostawała zadyszki. Tak szybko mój wzrok wędrował po tekście.

Ogromnie podobały mi się również poruszane emocje pomiędzy dwójką głównych bohaterów. W "Nevermore" czytelnicy nie dostają romantycznej miłości rodem z harlequinów. Nie. Miłość Isobel i Varrena, mimo że młodzieńcza, jest ciężka i trudna. Czasem przeradza się w nienawiść, czasem w strach i zupełnie nie jest piękna. Chociaż wydaje się wspaniała i bardzo prawdziwa.

"Nevermore. Cienie" to doskonała kontynuacja, która ani trochę nie odstaje poziomem od pierwszego tomu. Sięgając po książkę, spodziewajcie się mrocznego, gęstego klimatu rodem z najstraszniejszych powieści Poe. Wyczekujcie potworów, demonów oraz ciągłego, towarzyszącego wam uczucia zagrożenia. Wędrujcie po cmentarzach, odwiedzajcie groby i nigdy, ale to nigdy nie pozwólcie sobie na sen, bo wtedy możecie się już nie obudzić żywi. Polecam. :)

Kiedy Varren znika bez śladu, Isobel nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Zwłaszcza po poznaniu prawdy o sekretnym, innym wymiarze, w którym sny Egdara Allana Poe przekształcają się w rzeczywistość. Tam właśnie przepadł jej ukochany i tam właśnie planuje wyruszyć, by odzyskać go z łap demonicznej kobiety i pazurów innych krwiożerczych potworów.

Aby przenieść się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po wydarzeniach z poprzedniej części Rose powoli wraca do rzeczywistości, choć niezwykle ciężko jej się pozbierać po śmierci kumpla, Masona. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że musi być silna dla Lissy, którą ma się opiekować po zakończeniu szkoły, wszak zawsze i niezmiennie "Oni są ważniejsi". Kłopoty zaczynają się zaogniać w momencie, kiedy przed Rose staje duch Masona...

Rose nadal zmaga się z trudną i zakazaną miłością do swego mentora, Dymitra, będącego jednocześnie jednym z najlepszych dampirów-ochroniarzy. Coraz ciężej jej wytrzymać bez jego obecności, o pocałunkach nawet nie wspominając. Na szczęście Rose ma czym zająć głowę, ponieważ w Akademii zaczynają się właśnie ćwiczenia polowe, podczas których młode dampiry dostają w przydziale moroja, jakiego przez następne tygodnie mają chronić przed zaaranżowanymi napadami.

Czy Rose naprawdę wariuje? Czy widzenie duchów oraz noszenie piętna, jakim jest pocałunek cienia, nie sprzyjają przypadkiem pogłębieniu psychozy? Co z Dymitrem: uda im się czy ich związek spłonie nim jeszcze zdąży zapłonąć?

Odkąd pierwszy raz przeczytałam serię Akademię wampirów, "Pocałunek cienia" od zawsze był moim faworytem. Po wieloletniej przerwie nadal utwierdzam się w tym przekonaniu. Trzecia część zaczarowała, a emocje niemal wylewały się ze stron. Kolejne wydarzenia spijałam łapczywiej niż moroj krew... Gdybym trafiła na karty powieści, w oka mgnieniu stałabym się strzygą. :)

W "Pocałunku cienia" dokładniej widać, jakie zmiany zaszły w Rose Hathaway pod wpływem tragicznych wydarzeń. Najpierw z pierwszego tomu, gdzie musiała ratować Lissę przed torturami ze strony jej wuja, a następnie z drugiego tomu, gdzie z zimną krwią zamordowała dwie strzygi i jednocześnie była świadkiem śmierci jej kumpla. Rose (na szczęście) nadal nie straciła umiejętności posługiwania się ciętym językiem, jednak teraz stała się o bardziej rozważna. Rozsądna. Mniej skora do głupich, nastoletnich przepychanek czy zachowań. A tym samym jej problemy koegzystencjalne wskoczyły na wyższy poziom. Wszak wybór między powinnością a miłością nigdy nie należał do najprostszych.

W książce ponownie dochodzi do głosu poznany W szponach mrozu Adrian Iwaszkow - skomplikowany moroj z duszą imprezowicza, nałogowiec i jednocześnie bratanek królowej. Razem z Lissą praktykuje on działanie mocy ducha, którą oboje władają, więc jeżeli kogoś bardziej interesuje wątek nieznanej, tajemniczej siły, z pewnością nie będzie zawiedziony.

Ostatnie rozdziały to jedna wielka akcja, od której nie da rady oderwać się nawet na sekundkę. To, co swoim czytelnikom zaoferowała Richelle Mead, zasługuje na Nobla. Zasadzka, atak, walka... porwanie i śmierć?

Podsumowując, "Pocałunek cienia" Richelle Mead to niezwykła i wyjątkowa historia, którą będę polecała zawsze i każdemu bez względu na wiek, płeć czy zainteresowania. Gwarantuję, że jeśli nie jesteś zwolennikiem powieści o wampirach, to właśnie ta seria sprawi, że się w nich zakochasz. Jeżeli jesteś młody, perypetie Rose, Lissy i wątek zakazanej miłości przyprawią cię o zawrót głowy. A jeśli jesteś nieco starszy to zwroty akcji, wydarzenia pełne walk i mrocznych myśli kołatających się w głowie Rose będą tym, co nie pozwoli ci przestać czytać. Gorąco polecam!

Po wydarzeniach z poprzedniej części Rose powoli wraca do rzeczywistości, choć niezwykle ciężko jej się pozbierać po śmierci kumpla, Masona. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że musi być silna dla Lissy, którą ma się opiekować po zakończeniu szkoły, wszak zawsze i niezmiennie "Oni są ważniejsi". Kłopoty zaczynają się zaogniać w momencie, kiedy przed Rose staje duch...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że główną bohaterką najnowszej powieści Julie Kagawy pt. "Cień Kitsune", jest pół-człowiek, pół-lisicia, od razu wiedziałam, że nie przejdę obok tej historii obojętnie. Yumeko, bo to o niej mowa, od dziecka wychowuje się w świątyni, ucząc się, jak być dobrym człowiekiem i jak dosadnie usunąć w cień swoją drugą, zwierzęcą połowę. Czasami posuwa się do niewinnych kłamstewek, czasami zrobi komuś bzdurny kawał... Z pewnością nie jest złym, krwiożerczym demonem, za którego większość mnichów ją uważa.

Niespodziewanie świątynia zostaje napadnięta. W ostatniej chwili do Yumeko trafia niezwykle ważny i potężny zwój magiczny, który dziewczyna ma za wszelką cenę chronić. A najlepiej zanieść ją do innej, położonej niewiadomo gdzie świątyni, gdzie znajduje się również druga część zwoju.

Yumeko nie dałaby rady sama przeprawić się przez kraj pełen złodziei, morderców czy demonów. Na szczęście spotyka Tatsumiego - niebezpiecznego shinobiego władającego mieczem, na samo wspomnienie którego połowa świata drży ze strachu. Ma on za zadanie odnaleźć zwój. Yumeko skłamała, że znajduje się on w ów świątyni, do której podąża. Tak rodzi się koalicja.

Po drodze bohaterowie spotykają wiele przeszkód, a także nowych towarzyszy. Czy Yumeko uda się aż do końca ukrywać prawdę? A co jeśli w pewnej chwili towarzysze poznają jej prawdziwą twarz? Co jeśli nagle to Kitsune dojdzie do głosu?

Nie zamierzam ukrywać, że podczas czytania podziałała na mnie magia "Cienia Kitsune". Z początku ciężko mi było się wkręcić w fabułę, ale po kilku rozdziałach nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, efektem czego nie mogłam się już oderwać od książki. Pożerałam każdą stronę niczym wygłodniały demon i nic (ani nikt) nie mógł mi stanąć na drodze. Inaczej zagryzłabym do kości.

W książce pojawia się motyw drogi, który osobiście w fantasy uwielbiam. Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z tak różnorodnymi bohaterami z zupełnie innych światów. Chłopka pół-lisica, przerażający shinobi, którego ludzie boją się na samo wspomnienie, ronin - dawny samuraj bez honoru, oraz szermierz-mistrz - arystokrata i kuzyn w bliskiej linii od cesarza. I cała ta brygada przemierza szlaki kraju, by odnaleźć mnicha i wypytać go o drogę do ukrytej, tajemnej świątyni.

Skoro już przy ukrywaniu jesteśmy, to świetnym wątkiem było zatajanie prawdy przez Yumeko o swojej prawdziwej tożsamości. Ukrywała, że w jej żyłach płynie krew Kitsune oraz, że zwój trzyma ciągle u pasa. Było to najbardziej pomysłowe, ironiczne i zabawne rozwiązanie, o jakim słyszałam. Tym bardziej że oszukała Tatsumiego, sławnego shinobiego, który podążał z nią wyłącznie po to, by ów zwój odnaleźć. Dużo humoru oraz radości do powieści dodał też niehonorowy ronin, Okame.

W "Cieniu Kitsune" pojawia się również kilka pobocznych tematów. Jednym z moich ulubionych był wątek przeklętej wioski. Zauroczył mnie pomysł, klimat oraz ultraciekawy przebieg.

Podsumowując, pewnie nikogo nie zdziwi, że z całego serca polecę wam "Cień Kitsune". To wspaniała, niebanalna i przede wszystkim ekscytująca opowieść, którą autorka dopełniła charakternymi bohaterami oraz wyjątkową, czasami ciężką, a czasami lekką jak piórko, atmosferą. Historia bawiła i wzruszała, a fabuła zaskakiwała niemal na każdym kroku. O końcówce będącej jedną wielką walką (co swoją drogą uwielbiam), nawet nie zamierzam wspominać. :) Po prostu powiem, że już wypatruję kontynuacji!

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że główną bohaterką najnowszej powieści Julie Kagawy pt. "Cień Kitsune", jest pół-człowiek, pół-lisicia, od razu wiedziałam, że nie przejdę obok tej historii obojętnie. Yumeko, bo to o niej mowa, od dziecka wychowuje się w świątyni, ucząc się, jak być dobrym człowiekiem i jak dosadnie usunąć w cień swoją drugą, zwierzęcą połowę. Czasami...

więcej Pokaż mimo to