cytaty z książki "Dziennik 1920"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Dlaczego nie opuszcza mnie ten ciężki smutek? Dlatego, że daleko od domu, dlatego, że obracamy wszystko w ruinę, idziemy jak wicher, jak lawa, znienawidzonej przez wszystkich, życie się rozpada, jestem na wielkiej, niekończącej się stypie.
Zapłakane baby, rozdeptane drogi, niskie zboża, brak słońca, księża w szerokoskrzydlych kapeluszach - bez świątyń. Jak mierzą ci wszyscy od przebudowy życia.
W całej tej historii najbardziej mi szkoda nie dopitej herbaty, dziwne jak mi szkoda. Myślę o tym całą noc i nienawidzę wojny.
Pędzą jeńców, zrywają z nich mundury... tępa nienawiść przesłuchujący, zakrwawione bielizna rannego, nie dają im pić... Błagamy, aby nie zabijać jeńców...dowódca: dlaczego nie?...przebijał pałaszami, rozstrzeliwani, trupy na trupach, jednego jeszcze obdzierają, drugiego dobijają, jęki, krzyki, charkot... Jakaż to wolność przynosimy, okropieństwo. Przeszukują folwark, wyciągają z ukrycia.
Bestie, przyszli, żeby nagrabić, to takie proste; idą w gruzy stare bóstwa.
Całe to wojactwo - aksamit na czapkach, gwałty,czupryny, bitwy, rewolucja i syfilis.
Wczoraj byli tu Kozacy esaula Jakowlewa. . Urządzili pogrom. Piętnastu zabitych: 70-letni Icek Galer, Dawid Zyk - 45-letni szansa, jego żona, 15-letnia córka, Dawid Tekst, rzezak, jego żona. Ładna, nasamprzód ją zgwałcili... Wynoszą zwłoki; mieszkańcy w ciągłym strachu, panika. Co najbardziej uderza - to obojętność naszych, obdzierają trupy, gdziekolwiek przyjdą.
Ta sama nienawiść, ci sami Kozacy, ta sama srogość, a prawda, wojska są przecież różne - ale to brednie. Życie tych miasteczek. Nie ma dla nich ratunku. Wszystko idzie w ruinę - Polacy też nie dali im spokoju. Dziewczęta i kobiety ledwie powłóczą nogami.
Łomotali w nocy, wyrywali ze snu, gmerali tu najpierw Polacy, potem Kozacy, bezustanne wymioty, aż wyzionęła ducha.
Szosa, drut kolczasty, wyrąbane lasy i smutek, smutek bez kresu. Nie ma co jeść, nie ma czego się spodziewać, wojna, wszyscy są tak samo źli, tak samo obcy, pełni wrogości, dzicy; a przedtem było tu spokojnie i, co ważniejsze, pełne tradycji życie.
Dwaj goli, usieczeni Polacy o drobnych, pociętych szablą twarzach bieleją w życie na słońcu.
Minął dzień, widziałem śmierć, białe drogi, konie wśród drzew, wschód i zmierzch.
Żeby tylko nie zapomnieć tego popa z Laszkowa; nieogolony, poczciwy, wykształcony, może i pazerny, ale co to za pazerność - kura, kaczka, domostwo, żył, jak należy.
Smutne nowiny z Odessy. Nie dają odetchnąć. Co z ojcem? Czy mu wszystko zabrali? Trzeba pomyśleć o domowych sprawach.
Matka płacze w takt modlitwy, opowiada, stoimy przy stole, już dwa miesiące młóci mnie nieszczęście.
Pojąłem wreszcie, czym jest koń dla Kozaka i dla kawalerzystów.
Spieszeni jeźdźcy na pylistych, rozpalonych drogach, siodła w rękach, śpią jak zabici na cudzych podwodach, wszędzie gnijące ścierwa końskie, mówi się tylko o koniach, zwyczajowe zamiany, hazard, koń - męczennik, koń - cierpiętnik, epopeje o koniach, sam przesiąkłem tymi uczuciami, żal koni przy każdym przemarszu.
Zniszczony, zapaskudzony sad, tu kwaterował sztrab Budionnego, roztrzaskany, spalony ul, ten straszny, barbarzyński obyczaj - zostały mi w pamięci połamane ramki, tysiące pszczół, buczących i tłukących się o rozbity ul, ich wzburzone roje.