Tajemnica lady Audley Mary Elizabeth Braddon 6,8
ocenił(a) na 77 lata temu Mary Braddon to autorka-legenda i nie mogę uwierzyć, że to jej pierwsza książka przetłumaczona na polski. Równie sławna co Dickens, stworzyła literackie imperium, pisząc powieści, redagując prestiżowy magazyn literackim, budując własną karierę i będąc swoim własnym wydawcą, dzięki czemu zyskała niespotykaną w XIX wieku swobodę twórczą. Braddon była tak popularna, że wspomniana została w „Ulisesie” Joyce’a, występując tam jako reprezentacja rodzącej się wtedy popkultury. To dosyć ciekawe, że polski czytelnik będzie miał szansę rozpocząć znajomość z Braddon, teraz już hołubioną klasyką, swego czasu obmierzłą gorszycielką, od „Tajemnicy Lady Audley”. Ta książka to też swego rodzaju symbol tego wszystkiego, co rozwój powieści w XVIII i XIX wieku dał kobietom – przede wszystkim możliwości ekspresji, nawet jeśli nie na pierwszym planie, w końcu książkę trzeba wydać, ale gdzieś w tle zawsze znajdą się te niepokojące elementy gniewu, buntu i kontrkultury, wynikające z samej kondycji autorki jako kobiety, z którymi Virginia Woolf tak bardzo nie była w stanie sobie poradzić, elementy gwarantujące wielogłosowość tekstu i rozbijające jego strukturę. Bo „Tajemnica Lady Audley” pełna jest moralnego oburzenia wobec czynów tytułowej bohaterki, ale też pełna podziwu dla niej, niemego często zachwytu dla jej śmiałości. I ta dwuznaczność, kiedy stwierdza się, że bohaterka nie jest szalona. Jest tylko niezwykle zdeterminowana.
Zasadniczo fabuła powieści to odwrócona „Jane Eyre” – bigamistką zostaje kobieta, przy czym udaje jej się swój zamiar przeprowadzić, bo jest sprytniejsza od Rochestera, jeśli chodzi o zacieranie śladów (oczywiście do czasu). Już samo to jest rewelacyjne. Konwencja powieści sensacyjnej rozwinęła się znacząco od momentu wydania tej powieści, nie warto więc skupiać się za bardzo na intrydze, dosyć przejrzystej i jasnej dla współczesnych czytelników. Na nasze usta w trakcie lektury nie wpełźnie żadne pełne niedowierzenia „dobry boże, czy ona się ośmieliła na ten haniebny czyn…?!” (i szczerze wątpię, czy wpełzało to na usta Wiktorianom, bo to dopiero byłby odbiór naiwny, przecież doskonale wiedzieli, po jaką książkę sięgają i czemu to robią). Znacznie ciekawszy od samej zbrodni jest proces jej wykrywania, czyli tropienia poczynań bohaterki, nie „czy to zrobiła”, ale „jak to zrobiła” (i rozczarowującą odpowiedzią zwykle będzie „ze względu na sprzyjający zbieg okoliczności”). W efekcie nie można nie podziwiać Lady Audley, ale takim podziwem, jaki zarezerwowany jest w naszej kulturze dla łotrów i złoczyńcom. I można tylko żałować, że nie zrobili z niej całkowitej psychopatki, że konwencja kazała autorce zatrzymać się w pół kroku. Ciekawie byłoby porównać książkę Braddon z „Zaginioną dziewczyną” Gillian Flynn, aby zobaczyć, na ile podobne są bohaterki tych powieści. Lady Audley mogłaby być prababcią Amy.
Konwencja konwencją, ale jednak nie można odmówić powieści Braddon ducha nowoczesności. Silne wątki feministyczne, wspomnienie depresji poporodowej, krytyka podziałów klasowych – odważne tematy jak na 1862. Tym jednak, co mnie urzekło najbardziej, jest łatwość, z jaką tą powieść można odczytać queerowo (zgodnie z modelem queer reading Alexandra Doty’ego). Nie jestem do końca pewna tożsamości seksualnej Roberta Audleya (i dobrze, bo w XIX wieku koncepcja tożsamości seksualnej jeszcze nie funkcjonowała),ale na pewno on nie jest hetero. Myślę, że jest aseksualny i homoromantyczny, jeśli być drobiazgową, ale homoseksualny też może być. Też ciekawe jest to, że jedyną postacią manifestującą popędy seksualne w powieści jest Alice, Lady Audley też zasadniczo nie postrzega pożądania, jakie wzbudza niż czegokolwiek innego jak użytecznego narzędzia, a sama pragnień seksualnych nie posiada, a jeśli już je ma, to są drugorzędne wobec bardziej materialistycznych popędów. Ale wracając do Roberta, jego relacja z George’em łatwo może zostać odczytana jako związek miłosny, chociaż kwestionowane jest to, czy seksualny. Dla George’a zrywa ze swoim trybem życia, dla George’a poświęca swoją wygodę i spokój, po zaginięciu George’a nie może znaleźć sobie miejsca, ruszając na prawdziwą krucjatę, aby dowiedzieć się, co się stało z jego przyjacielem – sposób, w jaki opisuje swoją potrzebę odnalezienia George’a, jako nieprzepartą, niezrozumiałą tajemniczą siłę, która kieruje jego ruchami – to brzmi bardzo dwuznacznie. I jego zadurzenie w Clarze, której główną cechą, podkreślają wielokrotnie w powieści, jest uderzające podobieństwo do George’a. Wygląda na to, że ktoś znalazł społecznie akceptowane ujście dla swoich pragnień.
Zdecydowanie przyjemniej czytałam „Tajemnicę Lady Audley” jako opowieść o miłości, czy też raczej o determinacji kochającego człowieka. Drugie dno powieści wiele do niej wnosi i zostawia więcej miejsca na sympatię dla Roberta, kiedy ten drepce po piętach za zbrodniami milady.
Warto jeszcze wspomnieć o pięknym wydaniu powieści. Cieszę się, że wydawnictwo podeszło do niej z należytym szacunkiem.