Książka powinna mieć pysznego pawia na okładce, bo niewątpliwie taka była Isadora Duncan. Z pewnością nie jest to książka dla ludzi, którzy cenią sobie surowość stylu i oszczędność ozdobników. Język pamiętników Duncan jest kwiecisty, czasem, a nawet często do przesady, z wieloma opisami stanów ekstazy, oszołomienia pięknem itd. Sporo w nim ezoteryki i ogrom zachwytów. Miejscami trzeba się mocno zastanowić co autor ma na myśli.
Jednocześnie książka mówi wiele ciekawego o spojrzeniu geniusza (jakim Izadora niewątpliwie była) na taniec, a także o moralności i obyczajach w Europie i USA na przełomie wieków. Isadora była rewolucjonistką i na tym polu, kobietą wyzwoloną zostałaby nazwana nawet w naszych czasach, cóż dopiero 100 lat temu...
Mnie ogromnie bawił zachwyt Duncan nad ludźmi- określenie "najbliższy memu sercu przyjaciel" pojawia się wielokrotnie w odniesieniu do różnych ludzi.
Wrażenie robi konsekwencja Duncan w realizowaniu się jako artystka, jej niesłabnący zapał i miłość do tańca. Sztuka była dla tancerki najważniejszą rzeczą w życiu, nie męczyła jej nigdy. Fragmenty opisujące wyczyny Duncan by rozpowszechnić swój taniec są imponujące.
Książka jest ciekawa, choć momentami nużąca i trochę zabawna- autorka jest w zupełności pozbawiona samokrytyki, tworzy wokół siebie aurę baśniowej postaci, lecz czytelnik w mig wyłapuje mitomańskie skłonności pani Duncan.
Pierwsza moja myśl po zamknięciu tej książki to była wiązka epitetów: co za megalomanka i egocentryczka! I czy aby nie trochę mitomanka...? No i grafomanka do tego wszystkiego. Ale fakt pozostaje faktem - czytało się to znakomicie! Inny świat, nieznane nam już dzisiaj realia, liczne zwroty akcji, a wszystko to w niedzisiejszych, jakby teatralnych dekoracjach. Książka jak skrzyżowanie romansu z powieścią awanturniczą.