cytaty z książki "Taśmy rodzinne"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Chciał czuć życie bardziej, doceniać jego piękno, stąpać po murku, tak jak się chodzi po linie, doceniać małe rzeczy. Ciągle o tym czytał – w gazetach i w książkach, że należy cieszyć się małymi rzeczami.
Bo oczekiwanie, że jedna, skończona, Bogu ducha winna osoba będzie naszą kochanką, przyjaciółką, kucharką, powierniczką sekretów, towarzyszką zabaw i nie przez dziesięć lecz przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt lat będzie zaspokajać wszystkie nasze potrzeby, będzie całym światem, było bardzo, bardzo głupie.
W końcu człowiek wyszkolony przez psychoterapię i religię akceptacji samego siebie, tak totalnie całego siebie aż po końcówki małych paluszków u stóp, ma tak niskie wymagania wobec swojej osoby, że wypicie przepisowych dwóch litrów wody dziennie małymi łyczkami uważa za wystarczający powód do ogłoszenia triumfu i zaśnięcia snem sprawiedliwego.
Człowiek leży na kanapie, wpatruje się w tę drugą osobę i zastanawia się, dlaczego go tak niemożebnie irytuje. A problemem jest to, że każdy ma skończoną liczbę twarzy i po latach, nawet gdyby bardzo chciał, nie jest w stanie zadziwić najbliższych. Nawet gdyby udawał, gdyby zmyślał, to w którymś momencie także zmyślenie stanie się przewidywalne. I kiedy tak patrzy się na tę drugą osobę, która z niezadowoloną miną umiera powoli na drugiej kanapie, a nie daj Bóg przez przypadek poczuje się jej wątrobowy wyziew, to rodzi się agresja. Agresja, ale też znużenie podszyte irytacją, chęć skrzywdzenia partnera, unicestwienia, by choć może w chwili ostatniego tchnienia zrobił coś nieoczekiwanego.
Miasto nie będzie za nim tęskniło. To nie były wcale jego miejsca ani ulice. Wszystko było wynajęte. Za pieniądze, przezroczyste, kiedy się je posiadało, ale kiedy ich zabrakło, nagle okazało się, że te wszystkie przytulne kawiarnie, bezkompromisowe galerie, domowe piekarnie i centra spotkań były biletowane. Całe to miasto było biletowane. Odmówiło mu wstępu.
To było nie miasto, w którym się umiera. Pozornie gościnne, dyskretnie wypychało ludzi od momentu, kiedy się sprowadzili, próbowało się ich pozbyć, podkładało nogę, emitowało zanieczyszczenia, próbowało ich spłukać i wyrzucić, a oni spłoszeni, gdy ich życie przygasało, uciekali z miejsce, które tak naprawdę nigdy ich nie przyjęło, które odrzucało ich przez kilkadziesiąt lat, całe życie zmagali się z tym odrzuceniem, przyzwyczaili się do walki z nim tak bardzo, że nie dostrzegali swojego tą walką zmeczenia, wydawało im się, że są po ludzku zwyczajnie zmęczeni pod koniec dnia, jak każdy, ale to nnie prawda, byli wycieńczeni tą siłą oporu i z tego wycieńczenia umierali, ale nie chcieli umierać tutaj, wracali do swoich małych miasteczek, które kiedyś z taką dumą opuścili, chcieli umrzeć u siebie, spocząć obok rodziców, bo nawet nie marzyli o Powązkach, ani o miejscy pobliskim tej obrzydliwej Ardkadii, chcieli umrzeć tam, gdzie ziemia nie wypchnie ich ciał.
Myślał o sobie jako o obserwatorze życia. Chciał robić dobre rzeczy, jeść, chodzić, spać, znać swoje miejsce, być jednym z wielu.
W końcu był człowiekiem uprzywilejowanym, w stanie depresji, a ci dbali o rytuały tak bardzo, że stawały się one celami samymi w sobie.
Jak to się dzieje, że po prostu stajesz się tym, co robisz najczęściej? Z początku traktujesz to jako tymczasowe, przejściowe, prowizoryczne, „nie naprawdę”, aż w końcu nagle okazuje się, że ludzie identyfikują cię z czymś, co jeszcze do niedawna miałeś w pogardzie i chcesz powiedzieć: nie, ale ja przecież tylko...
Maja i jej doskonała proza. Jeśli jakiś krytyk literacki polecał książkę, ta laska pędem biegła do księgarni i na zawał próbowała ją wchłonąć i wyrazić w mediach społecznościowych swoje zawsze to samo zdanie. Przeczytałam jednym tchem, komentowała wrzucone zdjęcie. Książka, kawa, ciastko. Książka, kawa, notes. Winko, kwiatki. Świeczuszka, książka, parapet. Bardzo wciągająca proza, ogromnie mi się podoba. Zjechałam połowę Mokotowa, żeby kupić nowy "Przekrój", nigdzie nie było, ale w końcu się udało - pisała - mam! Wyobrażał sobie, jak w swoich wycmokanych notesach pilnie wynotowuje najlepsze fragmenty książek, licząc, że wysiłek wzorowej studentki zostanie wynagrodzony piątką z literatury własnej, że nieustanna obecność wśród wysokiej kultury spowoduje, iż ona sama, na zasadzie osmozy, stanie się wybitna. A recenzje były na przemian krytyczne lub uprzejme. Albo ta kobieta nic sobie z tego nie robi, albo jest bardzo, naprawdę bardzo odporna, myślał. Tak właściwie, jej upór zasługiwał na podziw.
Bumelował. Mogło się wydawać, że jest leniwy. A on tylko oszczędzał energię na większe sprawy.
W małżeństwie wiedziałby, że chodzi o proste sprawy, nie o wielkie filozofie. Proste sprawy, które zapobiegają gniciu organizmu. Należało więcej rzeczy robić wspólnie. Trzeba było częściej wychodzić, nawet do lasu, nawet do Wisły pojechać.
Tej nocy zasypiał sytym snem, marząc o tym, kim się stanie w towarzystwie wszystkich nowych rzeczy.
Po co kazać sobie zasługiwać na miłość, kiedy można było po prostu patrzeć, jak rośnie? Po co robić z dzieci zakładników transakcji? Po co uczyć je, że spełnianie oczekiwań przynosi efekty i pieniądze? Można było, zamiast tego, wejść w ich świat. Uczestniczyć. Dzieci były tylko dziećmi.
W małżeństwie wiedziałby, że chodzi o proste sprawy, nie o wielkie filozofie. Proste sprawy, które zapobiegają gniciu organizmu. Należało więcej rzeczy robić wspólnie. Trzeba było częściej wychodzić, nawet do lasu, nawet do Wisły pojechać. Mieli tyle pieniędzy i tak mało świata zobaczyli.
I tej właśnie chwili należało zapobiec, nie można było do niej doprowadzić. Gdyby tylko zamiast upartego wpatrywania się w siebie, gdyby zamiast pretensji, że każde z nich jest jednym, skończonym człowiekiem posiadającym wady, które z biegiem czasu przesłaniają zalety, pojechali wspólnie do tej przysłowiowej Wisły, do Nepalu, Neapolu, do teatru, do lasu, to wtedy nie trzeba by wpatrywać się w siebie, można by razem, czasem trzymając się za rękę, ale częściej nie, czerpać radość ze świata. Bo oczekiwanie, że jedna, skończona, Bogu ducha winna osoba będzie naszą kochanką, przyjaciółką, kucharką, powierniczką sekretów, towarzyszką zabaw i nie przez dziesięć, lecz przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt lat będzie zaspokajać wszystkie nasze potrzeby, będzie całym światem, było bardzo, bardzo głupie.
[...] częściej zauważamy decyzje, które coś kończą, niż te, gdy pozwalamy czemuś trwać.
Kojarzycie pewnie ten fragment w filmach, gdy koleś lub laska w kominiarce próbują wykraść drogocenny kamyk z Luwru i natykają się na czerwone lasery szatkujące powietrze. No więc my odkryliśmy, że nasze umęczone dusze i ciała na co dzień były szatkowane takimi właśnie czerwonymi laserami. Wszystkie złe siły, przymus konkurencji, konieczność posiadania przyjaciół, posiadania życia, bycia dowcipnym, posiadania zdania, podążania za ściśle wyznaczonym celem, wszystko to były czerwone laserowe promienie, które totalnie nas osłabiały. Byliśmy tym strasznie, niewiarygodnie wprost zmęczeni. Ale tak jak ta laska lub koleś w kominiarce, wzięliśmy się na sposób i znaleźliśmy przycisk wyłączający je wszystkie.
Czy wspomnieniami można manipulować? A tak właściwie, skoro wiemy, że można, jak głęboki jest to proces? Co wiemy na swój temat?
uwielbiał te niedzielne chwile, kiedy dzieci spały, a oni siedzieli obok siebie, na tyle blisko, żeby dotykać się stopami, każdy nad swoją książką.
dobrze jest mieć w życiu wymagającą publiczność, bo wtedy chce się żyć lepiej.
Bardzo chciał pojechać nad morze. Jednak nie mieli pieniędzy. Wielka szkoda, że nie mieli pieniędzy. Dlaczego według Jana mieli gorzej niż wszyscy, a według mamy lepiej niż przeciętnie?
Na pytanie, kim chciałby być w przyszłości, odpowiedział: ''Chciałbym być szczęśliwy".
Człowiek leży na kanapie, wpatruje się w tę drugą osobę i zastanawia się, dlaczego go tak niemożebnie irytuje. A problemem jest to, że każdy ma skończoną liczbę twarzy i po latach, nawet gdyby bardzo chciał, nie jest w stanie zadziwić najbliższych. Nawet gdyby udawał, gdyby zmyślał, to w którymś momencie także zmyślenie stanie się przewidywalne. I kiedy tak patrzy się na tę drugą osobę, która z niezadowoloną miną umiera powoli na drugiej kanapie, a nie daj Bóg przez przypadek poczuje się jej wątrobowy wyziew, to rodzi się agresja. Agresja, ale też znużenie podszyte irytacją, chęć skrzywdzenia partnera, unicestwienia, by choć może w chwili ostatniego tchnienia zrobił coś nieoczekiwanego.
... nasze umęczone dusze i ciała na co dzień były szatkowane takimi właśnie czerwonymi laserami. Wszystkie złe siły, przymus konkurencji, konieczność posiadania przyjaciół, posiadania życia, bycia dowcipnym, posiadania zdania, podążania za ściśle wyznaczonym celem, wszystko to były czerwone laserowe promienie, które totalnie nas osłabiały. Byliśmy tym strasznie, niewiarygodnie wprost zmęczeni.
To było jej życie, ale dla Marcina i jego rodzeństwa pozostawało baśnią. W tej baśni ludzie umierali zawsze w sposób symboliczny czyteż fatalny: przy porodzie (mama babci Jadzi), z przejedzenia, gdy wracało się głodnym z wojny (wujek), przez pomyłkę w trakcie polowania (tata babci). W baśni babci nie istniały choroby cywilizacyjne czyteż starość. Śmierć, zniecierpliwiona, a może po prostu rozpuszczona przez wojnę, zgodnie z zasadą apetyt rośnie w miarę jedzenia nie zamierzała czekać, chciała wykasować wszystkich raz na zawsze.
Gromadzenie przedmiotów, doświadczeń i podróży z roku na rok robiło z rodziny Małysów prawdziwych specjalistów od dobrego smaku. Jak w wierszu Herberta – poprzedni system musiał upaść choćby ze względu na swoją kosmiczną brzydotę. Małysowie byli przedstawicielami nowego systemu i nowego piękna – liznęli trochę świata, czytali prasę i po prostu wiedzieli, co się robi, jak się wygląda, a jak nie.
Pojawiające się co jakiś czas wątpliwości psuły fantazje o spotkaniu Jezusa w niebie i podkopywały wiarę Jana Małysa. W jego głowie utrwalała się wtedy z biegiem lat coraz bardziej wyraźna myśl, że tak naprawdę jedyne, czym jest zainteresowany, to triumf w świecie ziemskim.
Patrzył na tę litewską beznadzieję i chciało mu się pepsi-coli. Chciało mu się stąd uciekać! Nienawidził Wschodu, nie cierpiał tego wschodniego smutku. Swoją rodzinę lubił, ale przede wszystkim im współczuł. Wyglądali, jakby mieli kartofle zamiast twarzy. Wschodnie baby wiecznie smutne, z ustami w podkówkę, niezadowolone, jakby się zesrały w te swoje bure spódnice. Wszyscy bladzi, a jak opaleni, to na czerwono albo na brzydki robotniczy brąz.