Teoria socjalizmu i kapitalizmu Hans Hermann Hoppe 7,9
ocenił(a) na 525 tyg. temu Staram się do każdej książki podejść z solidną dawką dobrej woli. Cóż z tego, skoro libertarianizm jest tak kanapową ideologią (tak, ideologią!) że aż zęby bolą. Kontrowersyjna teza wobec książki tak mocno skoncentrowanej na poprawności metodologicznej i logicznym wnioskowaniu? Otóż nie!
Cała ta argumentacja robi wrażenie; szkoda tylko że jest jedynie pretensjonalną zasłoną dymną. Otóż ma ona sens jedynie o tyle, o ile czytelnik przyjmie za pewnik, że w naturze ludzkiej istnieje tylko i wyłącznie jeden bodziec rzutujący na jego decyzje. Przykład? Hoppe utrzymuje, że wprowadzenie jakiegokolwiek opodatkowania lub regulacji prawnych zwiększa względne koszty działania a zmniejsza koszty niedziałania, co demoralizuje społeczeństwo i sprawia że względnie musi ono ubożeć. Jest to oczywiście nieprawda, ponieważ wzrost opodatkowania czy nowe regulacje mogą uruchomić całą gamę innych bodźców, które są czynnikami zależnymi, a więc nie można ich po prostu zignorować. Gdybyśmy trzymali się w ekonomii tego ekstremistycznego (i dość prostolinijnego) myślenia, to przeżylibyśmy szok badając dobra Veblena (przeczące krzywej popytu),nie mówiąc już o jakiejkolwiek analizie uwzględniającej aspekty geopolityczne, kulturowe, czy społeczne.
Dla ekstremisty - jakim jest Hoppe - jakikolwiek system poza najczystszym anarchokapitalizmem to już socjalizm. I tutaj dochodzimy do części książki, która wypada blado na tle przeintelektualizowanych modeli, przez co zapewne jest tak pobieżna, a zarazem upewniła mnie że libertarianizm to tylko ideologia - a nie nauka. Chodzi mi oczywiście o alternatywę proponowaną przez autora i rzeczywiste przykłady. Mamy tutaj kilka kwiatków historycznych, jak na przykład twierdzenie, że w czasie wojny armia przejmuje drogi nie po to, żeby dokonywać szybkich manewrów przeciwko wrogim wojskom, a żeby kontrolować społeczeństwo. Hoppe twierdzi też, że to władza historycznie obrzynała monety w celu deprecjacji waluty, ignorując fakt, że był to powszechny model oszustwa również wśród kleru jak i mieszczan. Wspólne zasady według autora wykształcają się tak naturalnie jak język. Czyżby dlatego przez setki lat wielość miar, wag i środków płatności powodowała nieefektywność handlu, a wartość monet określano ich wagą (vide. grzywny srebra)?
Co więc Hoppe w końcu proponuje? Czysty anarchokapitalizm, w którym prywatne agencje ochrony, detektywistyczne, oraz arbitrzy (bardzo niszowe instytucje) wcale nie przekształcłyby się w gangi. Tutaj autor zauważa w końcu różnice kulturowe, szkoda tylko że za kapitalistyczny naród, który bez problemu zaadoptowałby ten system, uważa Amerykanów którzy według niego nie poparliby przecież na wolnym rynku firmy nieetycznej, gdyż zwiększyłoby to względnie ich koszty! Sumienie zmienia jakoby strukturę kosztów, dlatego jak wiemy sweat shopy nie przetrwałyby w kapitaliźmie. Pamiętajmy, że w tym ujęciu tylko jeden bodziec kształtuje ludzkie działanie. Absurdy można by mnożyć. Autor niemal nie porusza też tematu stosunków międzynarodowych, posiłkując się jedynie swoją obserwacją, że chyba w prawie międzynarodowym nie istnieje więcej naruszeń kontraktów niż w stosunkach wewnętrznych (czyste chciejstwo). Nie ma zatem problemu, chociaż autor niemal zauważa, że prawo międzynarodowe nie jest tak naprawdę prawem sensu stricte (gdyż nie istnieje jeden autorytet egzekwujący to prawo). Nie podejmuje jednak tej myśli, ponieważ nie pasuje do ideologii. W tej części książki dominuje myślenie życzeniowe oraz naiwne rozumienie historii, zatem wyobrażając sobie wyśniony system Hoppego, miałem przed oczami sceny rodem z Mad Maxa.
A więc co ta książka przedstawia? Przeintelektualizowany model, który opiera się na myśleniu życzeniowym i w konfrontacji z rzeczywistością szybko powoduje dysonans poznawczy, a poprzez absurdy jakie generuje zmusza autora do zaprzeczania rzeczywistości. Smutne jak anarchokapitaliści daleko odeszli od Misesa, a przecież w "Demokracji" Hoppe jawił się niemal jako umiarkowany minarchista...