Man size Daniel Wołyniec 7,7
ocenił(a) na 83 lata temu Czytałam „Man size” na raty przez prawie dwa miesiące, ale nie dlatego, że książka mnie nudziła. To prawie 550 stron, których po prostu nie powinno się czytać szybko. Trochę zeszło mi też z recenzją, ale niełatwo pisać, kiedy w głowie chichocze Korwin-Mikke, przewijają się dzieci z Trzeciego Świata, które zazdroszczą sztucznego wąsa, spis cudzołożnic, "wegański syf w stylu falafla" czy moja wyszukiwarka, pełna... dziwnych haseł.
Zacznę od tego, że wiem już, czemu moje spotkanie z autorem nie skończyło się wręczeniem egzemplarza, skrępowanym uśmiechem i zerkaniem w stronę, z której się przyszło, tylko prawie półgodzinną rozmową. Gdybyśmy umówili się w kawiarni (a nie pod pocztą),pewnie wróciłabym do domu rozdygotana jak wiewiórka z prawdziwej historii Czerwonego Kapturka. Po przynajmniej czterech kawach. Daniel Wołyniec nie wyprze się ojcostwa – „Man size” to ewidentnie jego dzieło. Pełne treści, dygresji, filozofowania, gierek słownych, podtekstów, odnośników i emotek. I masy wtrąceń po angielsku. Niektórym przeszkadzały, a mnie akurat świetnie pasowały do fabuły. Oczyma wyobraźni widziałam stereotypowego Polaka, który siedzi w „czikago” od miesiąca.
Nie spotkałam się wcześniej z taką książką – i nie chodzi mi wyłącznie o tematykę. To trochę obyczajówka, trochę manifest filozoficzny, a trochę praca prawie naukowa poświęcona dogłębnej (hehe) anal-izie (podwójne hehe) zagadnienia pornografii. Mówiąc o manifeście, mam na myśli to, że brakowało mi choć jednej informacji o źródłach, na których autor oparł swoje tezy. Gdyby wspomniał, że spytał choć tysiąc użytkowników stron porno. Chociaż stu facetów. Chociaż kolegów z Discorda. Złapałam się na tym, że szukam z tyłu bibliografii. Bo co z tego, że mówimy o porno? Może ktoś robił jakieś badania, ktoś się na porno habilitował? Why not?
Jestem chyba w mniejszości, bo fragmenty o pornobiznesie interesowały mnie bardziej niż historia bohatera. Guglałam jak szalona kolejne frazy (coś mi się wydaje, że będę potrzebować antywirusa) i co rusz rzucałam znad książki jakąś ciekawostką. „Wiesz, że kiedyś były strajki przeciwko viagrze?” „Wiesz, że jest taki zawód jak zastępczy penis?” „Ej, zobacz tę pozycję!” (swoją drogą, żadnemu z nas nie przypadła do gustu konfiguracja „snow angel”. Twarz za blisko stóp, no i bezpośredni widok na trzecie oko... Zbyt duże ryzyko przeciągów)
Bohater... Bosz, nawet w recenzji traktuję go jak reszta – jak Losera, którego można ostentacyjnie ignorować. A przecież on, stylizowany na alter ego autora, próbował tylko zaistnieć w USA jako scenarzysta. I bardzo mu nie wyszło. Zamiast tworzyć kolejne projekty do filmowych hitów, zdobył niechcianą sławę jako nieseksualny (a później wręcz aseksualny) aktor w pornosach. Statysta, żywy rekwizyt, ten, co nie bzyka. Loser z Pure Videos. Antygwiazda sieci, pośmiewisko internetu. Czytając, myślałam: „Chłopie, kto cię jeszcze wydyma?” Taki bidok, tak mu się wszystko sypie, że nic, tylko przytulić. I przewrócić kolejną kartkę.
Kilka kwestii poruszanych w książce nazwałabym śliskimi albo przynajmniej określiłabym tak sposób ich opisania. Przykład? Odbiór filmu porno przez widza. Jak twierdzi autor, „każdy ma własną percepcję treści pornograficznych”, czyli interpretuje to, co widzi, po swojemu. Część widzów w scenach z jedną panią i paroma panami widzi obsługiwanie paru panów przez jedną panią, a dla części to obsługiwanie jednej pani przez paru panów. Czytamy, że przeciwnicy porno mogą twierdzić, że ukazywane treści są „seksistowskie, mizoginistyczne, krzywdzące wobec kobiet”, ale nie znaczy to, że są takie dla widzów. Tylko co w związku z tym? Jeśli ktoś ogląda gwałt, ale nie widzi w nim gwałtu, to znaczy, że nie ogląda gwałtu, lecz – jak Blanka Lipińska – ostry seks z dominatorem? A, lekko prowokacyjnie, gdy Korwin-Wyrwane Z Kontekstu-Mikke zachowuje się jak cham, ale sam nie uważa się za chama, to znaczy, że nie jest chamem?
Jak pisałam wyżej, takich kwestii jest kilka i są bardzo śliskie. Nie można autorowi odmówić zdolności stymulowania czytelników. Jego treści skłaniają do (zażartych) dyskusji. Nie można mu też odmówić niesamowitego oczytania czy olbrzymiej wiedzy o filmach (nie tylko XXX). Choć ta wiedza akurat mnie nie dziwi, zważywszy na jego wykształcenie. Prócz tego Daniel Wołyniec ma świetne pióro, bogaty zasób słownictwa i fantastyczne poczucie humoru. Dawno się tak nie uśmiałam przy czytaniu.
Jeżeli chodzi o wady książki, moim zdaniem jest to okładka. Od razu kojarzy się z jakimś tanim romansem i nie zachęca do czytania w autobusie. Druga wada to... nieznane nazwisko autora. Uważam, że „Man size” zasługuje na uwagę czytelników, ale ponieważ wydawnictwo nie zapewniło twórcy żadnej promocji, tytuł zniknął w tłumie innych. Profesjonalna okładka, jeszcze jedna korekta (mój orto-nazizm wypaczał parę błędów),konkretna reklama i voila, mamy kolejnego świetnego pisarza na rynku.
Za możliwość przeczytania egzemplarza bardzo dziękuję autorowi.