cytaty z książek autora "Ewa Popławska"
- Będzie miał król ze mnie ubaw. Wyglądam jak upiór - powiedział na głos i wygładził poły kontusza.
Miał powody do zmarwień. Spuścił wzrok, by nie patrzeć na żałosne oblicze, po czym usiadł przy ławie zmęczony podróżą. Oparł łokcie, złożył na nich głowę i zaczął rozmyślać o wydarzeniach, które wstrząsnęły Chojnami. Przypomniał sobie ciemne warkocze panny Katarzyny i żałował, że umknął bez pożegnania.
Krystyna zmięła list w drżących dłoniach. Było w nim tyle powściągliwej miłości, że poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Oparła się o arkadę i gniewnie westchnęła, odgarniając z czoła włosy. Następnie starannie schowała list pod suknią i poszła do komnaty, by go spalić.
- Jak tchu brakuje to miodu i ziół trzeba. Ja przyniosę - powiedziała Zofia i już miała istotnie wyjść, ale dziaduszko chwycił ją za nadgarstek.
- I najlepsza gorzałka nie pomoże, kiedy komuś czas w drogę (...).
Choć śmiano się trochę ze starca, to jednocześnie podawano go za wzór pracowitości. Dziaduszko bowiem nigdy nie ułatwiał sobie pracy, a nawet specjalnie utrudniał, widząc w tym przyczynę długiego życia. Nawet gdy przychodziła epidemia, dziaduszko zawsze się zawziął i nie umarł. Nucił więc dalej niepobożne pieśni, gorsząc i bawiąc mieszkańców.
Przecież ci ludzie - myślał Konrad - bawią się z desperacji. Wiedzą, że zmierzają ku śmierci, a dzisiejsza zabawa to kwintesencja ich przerażenia. Czy więc jest prawdziwa? Nie widziałem większego fałszu na świecie! I dobrze widzę - tańczą kości obleczone skórą. Tylko oni nie zdają sobie sprawy z przewrotności tej zabawy. Nie chcą o niej wiedzieć, umęczeni, cały rok bojący się śmierci. Ten taniec, ta muzyka... wszystko jest desperackim gestem, buntem wobec prawideł świata. Buntują się przeciwko śmierci. Tak dalece uwierzyli dziś w swoją nieśmiertelność! Tymczasem to wszystko mrzonka.
- Janie, jeśli ty nie widziałeś jeszcze równie trudnej przeprawy, to czy walka ma sens? Nie przejdziemy na drugą stronę - powiedział jeden z jeźdźców koronnych.
Sobieski spojrzał na niego z wyższością.
- Jeśli ktoś się lęka błota, niech nie idzie w bój (...).
- Wolisz do końca życia żywić urazę za to, co się stało z Wiktorem, czy po prostu żyć?
Nie spodziewała się tak bezpośredniego, a jednocześnie nieodpowiedniego pytania.
- Nie tylko z nim...
- Tak? Bo wydaje mi się, że dla ciebie to sprawa osobista. Jakoś nie słyszę, żebyś pomstowała na Niemców, a przecież patrzyłaś, jak ulicami pędzili Żydów do Ponar.
Zadrżała z wściekłości.
- Nienawidzę cię - warknęła.
- Komuniści nie są tacy źli, a wiesz dlaczego? Bo są głupi.
Ostatnie zdanie powiedział głośniej, bo Ania już znikała w ciemności.
Jerzy Sobótko też garnął się do roboty. Był jednak najstarszym mieszkańcem Łodzi, a ponadto kulał od czasu, gdy jeden Szwed go przewrócił, zabierając moździerz. Dlatego Sobótkowie nie pozwalali mu pracować w polu, choć Jerzy chodził po podwórzu ze złą miną, domagając się godziwego traktowania. (...) Dziaduszko trochę się srożył, trochę wzdychał i jęczał, jakby go wzięto na tortury, ale ostatecznie jednak zostawał w chacie, wygrażając, że jeszcze pójdzie w pole i wszystkim pokaże".
Tym razem niespokojne spojrzenie Konrada padło na obraz Lieve'a Verschuiera - utalentowanego holenderskiego malarza ukazującego piękno i majestat groźnego morza. Złota rama otaczała bezmiar spienionych fal u góry jaśniejących pianą, a na dole ciemniejących niczym otchłań. W szalejącym żywiole miotały się niewielkie statki lawirujące między brunatnymi skałami a tonią - bezbronne, zdane na łaskę Boga. Niebo - równie nieujarzmione, przykryte chmurami - gdzieniegdzie odsłaniało się, ukazując błękit - nadzieję na pokonanie sztormu.
Chwycił widły pośrodku drzewca, po czym z całej siły zaczął siec końcem kija i zębami. Obustronna broń kiereszowała boki, płatała pyski. Łąkę pokryła krew. Bardziej płochliwe zwierzęta charcząc uciekły, powoli poddawały się też dwa najodważniejsze. Daniel zamachnął się, z całej siły uderzając szare wilczę w głowę, aż gruchnęły strzaskane kości czaszki. Widząc to, poddał się ostatni.
Srebrnoszary duży wilk trzymał zęby w ciele chłopca i patrzył ognistymi ślepiami wprost na Schulza. Zacharczał głucho, unosząc umazane krwią wargi. Spojrzenia człowieka i zwierzęcia spotkały się.
Konrad zbliżył się do Daniela i poczuł, że ten bezlitosny człowiek jest w istocie kimś ambitnym i bardzo niebezpiecznym. Ale wyczuł równocześnie, że chłop dusi się sam ze sobą, walczy jak w potrzasku, jakby miał w sobie dwie różne osobowości - jedna z nich była dobra, a druga zła. Tej nieprzeniknionej płynnej zmienności należało się bać.
W sali zapadła ciężka cisza. (...) biegli rajcy dostrzegli, że monarcha, tak jawnie wyrażający poparcie dla rzemieślników, jedynie próbuje ugrać więcej dla siebie. Burmistrz Proite zauważył wielkie korzyści z tego płynące, uśmiechnął się więc delikatnie, wbijając wzrok w Adriana von der Lindego. Należało trzymać polskiego króla w niepewności, rozjątrzając spór, a później przedstawić rozwiązania omijające postulaty rzemieślników, ale sowicie wynagradzające Sobieskiego.
Wikłają sobie życie ludzie niegodziwi. Na większość
spraw wpływu nie mamy. Nie możemy przewidzieć, że kogoś kopnie koń. Nie możemy też rozsądzić, ile życia nam
zostało. Nie władamy pogodą, jesteśmy jak robaki, które pochłonie ziemia. Ale jeśli mamy na coś wpływ, powinniśmy
postępować według zasad i kierować się dobrocią. Jeśli ktoś
sobie na towarzysza życia wybiera niegodziwca i mordercę, podżega do zabójstwa i kąpie się we własnym żalu, pragnąc
odwetu, nie przebaczenia, to jest niegodny, wyzuty z honoru.
Spójrz, w chorobie mówiłeś o śmiertelności człowieka
i małości wobec czasu, a jednak przez chwilę to my jesteśmy
teraźniejszością. Nie ma jutra, jest dziś – z nami. Czy to nie
pocieszające, że nie ma „dziś” bez nas? W tej chwili to my
jesteśmy życiem i nie ma niczego więcej.
Weto dla samotności człowieka. Weto dla niepewności, o której nikt nie ważył się głośno powiedzieć – może
nikt nie patrzy na lud z góry; może nie jest to lud Boży,
gdyż Bóg nie istnieje.
Wyszedł zza kulis dziwnie spocony. Szukał w myślach, co go tak zaniepokoiło, wręcz sparaliżowało, ale nic nie znalazł.(...) Rozmyślał o tym, czym właściwie jest słowo "kryzys" i czy to przypadkiem nie jego się tak wystraszył. A przecież kryzys to nic groźnego, to chwilowe zachwianie, z którym można sobie poradzić. Poza tym oni żadnego kryzysu nie przechodzą. Jeśli już, to chodzi raczej o chwilowe zabieganie, nic poważnego.
[...] czuliśmy wyjątkowe przyciąganie. Nie wiem czy było ono spowodowane tym, że tak bardzo się sobie podobaliśmy, czy faktem, iż nie pozwalaliśmy sobie na nic trwałego - pozostawaliśmy dla siebie zakazanymi owocami.
- Przyjdzie pani jeszcze na stocznię?
Chciała warknąć, że nie, nigdy w życiu, ale wymuszenie się uśmiechnęła.
- Z przyjemnością. Znajdę pana jeszcze.
W ten sposób się pożegnali. Kiedy Ania wyszła, Włodzimierz opadł na krzesło i przez chwilę patrzył za oddalającą się w mroku sylwetką. Choć nie był zbyt lotny, wyczuł, że było to ich ostatnie spotkanie.
W ten sposób oboje zaczęli myśleć o sobie codziennie, ale każde inaczej. Wanda długo zastanawiała się nad tym, co odpycha ją od Wiesia. Przecież wywodził się z majętniejszej rodziny, a jego twarz była dobra i pogodna. Wyglądał swojsko - ani się przy nim nie wypadało krępować, ani dąsać. Jego łagodne brązowe oczy budziły ufność, bo patrzyły na wszystko cielęco, prawie beztrosko. (...) Tymczasem wszystkie dobre cechy chłopaka zlewały się Wandzie w jedną ogólną, a wady dzieliły się nieskończenie.
Z każdą godziną miasto robiło się coraz dziwniejsze i bardziej obce. Był to kolejny rodzaj niebezpieczeństwa, który wyłaniał się z otchłani mroku. Lęk miał w tym zapomnianym miasteczku nieskończoną liczbę głów i choćbyś poodcinał ich już tysiąc, wyrastała kolejna.
Zobaczyła wielkie, pozłacane lustro. Wcześniej obezwładniał ją taki strach, że nawet go nie zauważyła. Ostrożnie podeszła do zwierciadła i westchnęła oczarowana. Złota rama błyszczała jak najcenniejszy klejnot. Dziewczyna nigdy nie widziała czegoś tak pięknego. Najbardziej jednak uderzyło ją własne odbicie. Nieśmiało podeszła do lustra i ujrzała swoją twarz. Był to pierwszy raz, gdy mogła zobaczyć siebie wyraźnie. Wcześniej przeglądała się tylko w spokojnej tafli łódzkiego stawu lub w rwącej toni Jasienia.
Stary Jezierski był w swoim żywiole. Powalił Gawrylskiego i zaczął tłuc go pięścią po twarzy, ale krzyk i błagania pani Gawrylskiej w końcu poskutkowały i krewki szlachcic odstąpił. Było mu jednak wciąż mało, a krew buzowała mu w żyłach, jak po porządnej dawce gorzałki. Chwycił krzesło, na którym wcześniej siedział Gawrylski i wyrzucił je przez okno, z hukiem wybijając szybę. Krzyknął w amoku, porywając się do następnego siedzenia, lecz nie zdążył nim rzucić, bo na plecach usiadł mu zwinny Konopiński. Jezierski strącił go, przewalając na ławę. Panienki z krzykiem uciekły na podwórze. Służba także wyszła na zewnątrz, stając na wszelki wypadek daleko od okien.
Po chwili nie było wiadomo, co spowodowało awanturę. W szale mężczyźni niszczyli ławy, rzucali w siebie krzesłami i wyzywali na pojedynek na szable. Wyróżniał się Jezierski, który bił wszystkich po kolei. Nie patrzył przy tym ani na to, że niszczy własny majątek, ani na to, że z nosa leci mu krew. W kącie pokoju Kielczan dusił Konopińskiego.
Wnosił właśnie do sieni dużą fasę i spoglądał na przyzbę Sobótków z takim wstrętem, jakby widział tam wielkiego karalucha. Najbardziej jednak zazdrościł sąsiadom tego, że jest u nich Jezierski, który przecież bardziej pasowałby do ich, Żelichowskich, domu.
Przecież my bogatsi od Sobótków. A to akurat przed ich domem musiał zemdleć i teraz schodzi się kupa ważnych łodzian - myślał gorzko.
Nie wiedział przy tym, kogo nienawidzić bardziej - Konrada czy Andrzeja. Obaj rozmawiali, siedząc przed domem i zdawali się w ogóle nie zauważać, że tak szacowna rodzina ma dla miasta większe zasługi.
Po obu stronach sceny Ludwika wypatrzyła kurtynę, w którą nieszczęśliwie zaplątała się chwilę wcześniej. Nie czuła emocji związanych z miejscem.
- Co się tu robi? - zapytała cicho.
Florek wzruszył ramionami.
- Ogląda aktorów na scenie.
Ludwika już miała powiedzieć, że to okropna nuda, ale wtem odezwały się głębokie dźwięki harfy. Czyjaś ręka powoli grała na niewidocznym instrumencie, wypełniając melodią całą salę. Stein z rozmarzeniem przymknął oczy. Widząc to, Ludwika nagle poczuła się w tym miejscu szczególnie, ale gdyby ktoś ją wówczas zapytał, co wywołało w niej takie uczucia, nie umiałaby odpowiedzieć.
- Masz szerokie barki. To niedobrze.
Daniel już miał zapytać, w czym przeszkadza jego budowa, ale Schmidt podniósł dłoń, by od razu zmilczeć pytanie.
- Sukno to delikatne, ale mocne tworzywo. Piękne i niebywale trwałe. Trwałe w kruchości - mówił, dotykając palcami materiału. - Tutaj jest dzielone, poprawiane i barwione. Wszyscy czeladnicy są artystami. Uczeń to głupek, który nie zna tajników barwienia. Jeśli chcesz być prawdziwym geniuszem, musisz umieć nakładać kolor. Szerokie barki, niedobrze...
- Ile trwają nauki w zakładzie, mistrzu? - zapytał Schulz.
Czuł respekt przed Schmidtem i nie śmiał przeszkodzić mu, kiedy mówił.
- Chwalą się - uśmiechnął się ironicznie Schmidt - że u nich nauki zajmują osiem lat. Ja jestem w stanie z ucznia zrobić czeladnika w pięć!
Daniel wybałuszył oczy. Pięć lat w jego umyśle urastało do piętnastu (...).