Miłość pisana na maszynie Alison Atlee 5,0
ocenił(a) na 59 lata temu Bywały w dziejach naszego świata epoki szczególnie wyraziste i jedną z nich z całą pewnością jest brytyjska epoka wiktoriańska. Nie sposób jest mi zatrzymać kalejdoskopu obrazów, jaki tworzy się w mojej wyobraźni na myśl o dziewiętnastowiecznej Anglii. Klimat tamtych czasów wydaje mi się być na tyle urzekający, że zawsze z dużą ekscytacją sięgam po literaturę, która pozwoli mi go poczuć i lepiej poznać. Gdy więc nadarzyła mi się okazja, aby zapoznać się z nowo wydaną powieścią Alison Atlee pt. „Miłość pisana na maszynie” nie wahałam się ani chwili i zapragnęłam jak najszybciej dołączyć do tajemniczej, rzekomo charakternej maszynistki Betsey w jej życiowej przygodzie.
Ostatnie, czego spodziewałam się po „Miłości pisanej na maszynie” to banalność. Nota wydawcy dała mi nadzieję na lekturę o tyle nietuzinkową, że stawiającą w centrum wydarzeń bohaterkę całkowicie niepasującą do czasów, w których przyszło jej żyć. Betsey Dobson to kobieta za nic mająca obowiązujące ówcześnie, szczególnie przedstawicielki płci żeńskiej, społeczne konwenanse. W przeciwieństwie do większości znanych jej kobiet nie boi się mówić, co myśli, nierzadko czyniąc to w dodatku w dosadny, mało elegancki sposób, przy pomocy rynsztokowego języka. Betsey nie przyszłoby na myśl, by mimo woli podporządkować się mężczyźnie, nawet jeśli miałby to być jej szef, a na utratę pracy nie bardzo mogłaby sobie akurat pozwolić. Betsey, w końcu, to kobieta, która mimo swojego panieńskiego stanu cywilnego nie jest już dziewicą i mało tego, bo swoich kochanków na palcach jednej ręki mogłaby nie zliczyć. Intrygujące więc wydaje się być uwikłanie akcji wokół tak nieprzeciętnej, jak na opisywane realia, postaci i stąd moje zdziwienie, bo książka choć bohaterów ma barwnych i ciekawych to okazała się być całkowicie przeciętnym, zupełnie niezaskakującym romansidłem.
Betsey przychodzi nam poznać w chwili dla niej niekomfortowej, bo wówczas, gdy traci ona posadę maszynistki w jednej z londyńskich firm. Bez grosza przy duszy i referencji udaje się w podróż do nadmorskiego kurortu, gdzie niejaki pan Jones obiecał jej, pod oczywistym warunkiem dostarczenia listu polecającego, którego koniec końców jednak nie otrzymała, stanowisko koordynatora wycieczek w jednym z hoteli. Pan Jones, który przez dłuższy okres starał się o względy pewnej dobrze urodzonej panny, już spotykając Betsey na dworcu kolejowym zdaje się tracić przekonanie do swoich wcześniejszych planów ślubnych, a każdy kolejny dzień w towarzystwie tak niezwykłej kobiety jaką jest Dobs tylko go w tym upewnia. Akcja „Miłości…” jest więc, jak łatwo można się domyślić, przewidywalna do granic możliwości, a nic mnie tak w książkach nie drażni, jak sztampa i oczywistość. Lektura powieści pani Atlee nie była więc dla mnie pasjonująca, trochę się z nią nawet nudziłam, choć starałam się rozkoszować samym klimatem opisywanej epoki i charyzmą bohaterów. Nie mogę zarzucić autorce braku wyobraźni, czy braku kunsztu literackiego, toteż gniewam się na nią, że nie postarała się, aby bohaterów książki uczynić bohaterami ciekawszych wydarzeń.
Mimo, że nie odnalazłam w „Miłości pisanej na maszynie” tego, czego szukałam, tego, czego oczekiwałam, nie odradzam wam jej lektury. Jestem pewna, że znajdą się wśród was czytelnicy, którzy docenią jej walory. Książka napisana jest lekkim, ale przyzwoitym językiem, a jej rozdziały opatrzone są zabawnymi fragmentami z fikcyjnej książki „Jak zostać mistrzem maszynopisania”. W powieści znajdziecie wiele humoru i z pewnością poczujecie ducha wiktoriańskiej Anglii. Przede wszystkim jednak poznacie niepospolitą Betsey, z którą większość was, zapewniam, z chęcią poszłaby na kawę. Gdzie tam na kawę, na kufel piwa!